sobota, 31 grudnia 2016

148. Spalić mosty.

W zeszłym tygodniu Wigilia, w tym nowy rok...
Co za szaleństwo. Ostatnio rozdział w tym roku.
Tak więc bawcie się dobrze. I niech 2017 będzie naszym rokiem.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hugo i Fred weszli za Nestorem Roditi do ogromnej sali.
Chłopcy od razu zorientowali się, że jest to odpowiednik hogwartowej Wielkiej Sali, którą znali z tylu wspaniałych opowieści swoich rodziców. Tylko zamiast czterech, ogromnych stołów było ich aż pięć. Nad każdym wisiała chorągiewka w danym kolorze. Wyglądało na to, że uczniowie byli usadzeni od najmłodszych do najstarszych; przy stole z niebieską flagą siedzieli na oko 11-12 latkowie, a ci przy stole czerwonym, który stał na samym końcu, mogli być już nawet dorośli.
Wnętrzne zdobiły liczne- a to ci niespodzianka- kolumny, które dzielnie podtrzymywały ogromne sklepienie. Gdzieniegdzie pojawiały się rzeźby przedstawiające różne postaci- Fred domyślił się, że to bogowie greccy. Wielkie okiennicy wpuszczały promienie słońca, które odbijały się od diamentowego żyrandola. Na samym końcu sali swój stolik mieli nauczyciele, z honorowym miejscem dla dyrektora.
Chłopcy niemal zapomnieli o jego obecności. Oboje lekko się wzdrygnęli, gdy ten się odezwał:
-Możecie usiąść przy stole niebieskim. Potem idźcie za innymi niebieskimi chłopcami, zaprowadzą was do dormitorium, gdzie możecie odpocząć. Gdy już to zrobicie, przyjdźcie do mnie.
I oddalił się w stronę swego miejsca. Gdy szedł, uczniowie falą powstawali, by skłonić mu głowę, a następnie znów siadali i powracali do beztroskich rozmów, jakby nic się nie stało.
Chłopcy wymienili spojrzenia, po czym ruszyli do stołu niebieskiego. Gdy tylko zrobili krok, wszystkie spojrzenia skierowały się w ich stronę. Hugo nieco skulił się w sobie. Tak jak jeszcze niedawno śmieszyło go to ogólne zainteresowanie jego osobą, tak teraz zaczęło go to nieco irytować i peszyć. Zdał sobie sprawę, że wszyscy ucichli, wlepiając w nich wzrok. Hugo nie wiedział, że stoi w miejscu, dopóki kuzyn nie pociągnął go za ramię.
Na twarzy Freda malował się absolutny spokój. Z uśmiechem dążył przed siebie dziarskim krokiem, co jakiś czas puszczając komuś oczko, lub machając ręką na powitanie.
Co za mała gnida. Taki pewny siebie.
Gdy wreszcie zasiedli do stołu- a droga trwała całe wieki- ogólna cisza ustała, a ci, którzy stracili ich z oczu musieli pogodzić się z tym faktem. Natomiast Niebiescy wciąż wpatrywali się w nich podejrzliwie. Fred zabrał się za jedzenie- a Hugo postanowił pójść w jego ślady, bo głód w żołądku wyżerał mu dziurę na wylot.
Chłopiec zauważył, ze wszystko przy tym stole jest niebieskie- oprócz jedzenia i białego, jedwabnego obrusu. Ale za to półmiski, puchary, sztućce, talerze- wszystko to opływało w błękicie. Hugo spojrzał na stół obok, gdzie górowała zieleń. Na kolejnym jeszcze barwa żółta, dalej pomarańczowy i na samym końcu czerwony. Grecy dbali o detale. I najwyraźniej lubili tęczę.
Na samym środku stołu stał posążek przedstawiający jakąś boginię. Na pozostałych stołach posążki różniły się; wyglądało na to, że każdy pion miał swojego boga przewodniego. To dosyć niezwykłe.
Hugo odczytał z postumentu: Hera. Nie miał pojęcia, kim ona była.
Jednak Fred najwyraźniej czytał mu w myślach:
-Tak, też to zauważyłem. To Hera, opiekunka rodzin. Może jest patronką Niebieskich, bo są oni najmłodszym pionem i ma się ona nimi opiekować?
Hugo wzruszył ramionami, jednak musiał przyznać, że nawet robi to sens. Zabrał się za jedzenie, w chwili, gdy ktoś się do nich odezwał. Był to chłopak siedzący naprzeciwko. Hugo spojrzał na niego krytycznie. Czy wciąż nie zrozumiał, że grecka paplanina jest mu obca? Czy ktoś tutaj w ogóle umie mówić po angielsku?
Chłopak najwyraźniej się poddał, a reszta posiłku minęła w spokoju.
Hugo i Fred posłusznie podążali za niebieskimi chłopcami, gdy wszyscy rzucili się ku wyjściu.
                                          ~*~
James powoli składał ostatnią szatę, by złożyć ją w swoim kufrze.
To, jak beznadziejnie się czuł było wręcz nie do opisania. Nie pamiętał, kiedy ostatnio rozmawiał ze swoimi przyjaciółmi. Nie to, że wciąż nie dowierzał temu, co zrobiła Aria, to jeszcze sponiewierały nim wyrzuty sumienia, bo przecież sam też nie do końca był w porządku.
Do tego ten wypadek, który stał się ostatnio nie dawał mu spokoju. Widział, że Aria stała się po nim jeszcze bardziej załamana, smutna, jakby straciła chęci do życia. Znał swoją przyjaciółkę bardzo dobrze i wiedział, że musiało stać się coś złego. Nie była potworem i pomimo, że nie znosiła swojej siostry to nigdy bez przyczyny nie zrobiłaby jej krzywdy. A Diana miała tendencję do irytowania ludzi. Musiała powiedzieć coś, co przechyliło szalę i sprawiło, że Aria nie była w stanie dalej dusić w sobie złości. I James naprawdę to rozumiał. W końcu sam nieraz bił się z Albusem, gdy ten nie dawał mu spokoju.
I bardzo chciał wiedzieć, co takiego się stało. Ale nie potrafił przerwać ciszy. Za żadne skarby nie mógł powiedzieć prostego „cześć”. Nie po takim czasie milczenia. Miał wrażenie, że coś się złamało i tego nie da się już naprawić. Że nic nigdy nie będzie już takie samo.
A pragnął tego najbardziej na świecie- by znów wszystko powróciło do normy. Był w stanie wybaczyć Arii tajemnicę o Charlesie. Miał nadzieję, że i oni wybaczą mu to, że zataił swoje letnie spotkanie z Kishanem. Ale nie potrafił zrobić pierwszego kroku, by zakończyć tę katorgę. Był po prostu tchórzem. Nie zasługiwał na to, by nazywać się Gryfonem.
Najgorsze wyrzuty sumienia czuł wobec Mike’a. Wiedział, że cała sprawa dotknęła go najbardziej, bo to on niczego nie zataił, to on pozostał szczery i uczciwy. James był boleśnie świadom jego obecności, gdy pakował swój kufer na łóżku obok. Wystarczyłoby tak niewiele, by rozpocząć rozmowę i zakończyć ten beznadziejny spór. Jeden krok w bok i znalazłby się naprzeciwko niego. Ale był to najtrudniejszy do pokonania dystans, na który James nie był w stanie się odważyć. Miał wrażenie, że nie podoła.
Wyjeżdżali na przerwę świąteczną. Być może to ostatnia szansa, by rozstać się w pokoju. Już miał to zrobić, już otwierał usta, by powiedzieć… cokolwiek, gdy Mike odwrócił się w jego stronę.
Ich oczy się spotkały na jedną, krótką chwilę. Przez ten moment nadzieja odtańczyła radosną sambę w umyśle Jamesa.
Jednak Mike się odwrócił, chwycił swój kufer i wyszedł z pokoju, pozostawiając Jamesa sam na sam ze swoimi uczuciami.
A co czuł Mike?
Czuł się zdradzony. Oszukany. Zniweczony. I to przez swoich najlepszych przyjaciół.
Co oni sobie w ogóle myśleli? Jak mógł im zaufać?
Aah, Mike to ten miły i naiwny, i tak wybaczy, jeśli nie powiemy mu prawdy. On nie potrafi się złościć. Cokolwiek byśmy zrobili, on i tak będzie stał przy nas i nam pomagał, będzie posłuszny jak pies, jeśli tylko na niego zagwiżdżemy.
Otóż nie. Dobry Mike zniknął.
Nie zamierzał być już tym miłym, pomocnym człowiekiem, który zawsze pozostaje lojalny swoim przyjaciołom. Oto, dokąd go to doprowadziło. Jego „przyjaciele” grali mu na nosie, podczas gdy on, jako jedyny pozostał wobec nich szczery.
Jak mógł być tak naiwny?
Koniec z tym.
Teraz zamierzał palić mosty.
Dobrotliwego Mike’a skrył głęboko w sobie, a na powierzchnię wypłynął ten zimny, zobojętniały na słowa innych człowiek. Nie przejmował się skruchą w oczach Jamesa, ilekroć ten na niego spojrzał. Nie obchodziło go to, jak czuła się Aria po tym wypadku z siostrą, ani dlaczego to zrobiła.
Nie tego nowego Mike’a. Nowy Mike nie zwracał uwagi na uczucia innych. Nowy Mike pokaże wszystkim, na co go stać. Że nie jest tylko miłym kujonem, który boi się sprzeciwić.
Może gdzieś w głębi niego kiełkował się żal, ilekroć spoglądał na Jamesa, lub współczucie i chęć ochrony, gdy widział Arię obrzucaną oskarżającymi spojrzeniami ze względu na Dianę. Ale tłumił te uczucia w zarodku. Nie było dla nich miejsca.

Spali WSZYSTKIE mosty.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

niedziela, 25 grudnia 2016

147. Zapłoną iskry.

Wesołych świąt!
Mam nadzieję, że spędzicie je w prawdziwie kochającym gronie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Fred i Hugo wyszli na korytarz za bezimiennym Grekiem.
Stanęli na ogromnym holu. Wszystko było tu takie…białe. Nieco raziło w oczy, lecz równocześnie było piękne i przejrzyste. Na górę prowadziły białe, zdobione zbroje. Tutaj także sklepienie było podtrzymywane przez jasne kolumny. Z sufitu zwisał ogromny, srebrny żyrandol.  Przez okiennice wpadały promienie słoneczne.
I wszędzie kręcili się uczniowie w granatowych mundurkach. Zatrzymywali się, by na nich popatrzeć. Szeptali coś w tym dziwacznym języku przypominającym bełkot. No tak, dwoje Anglików pojawiających się nagle w ich szkole musi być dosyć ciekawym wydarzeniem.
Fred uśmiechał się czarująco, a Hugo machał dłonią, szczerząc zęby do zdezorientowanych Greków, gdy wchodzili po schodach na górę.
Wszystko wyglądało tak elegancko, że chłopcy bali się dotknąć czegokolwiek. Obrazy podążały za nimi wzrokiem, jakby obawiały się, że ta dwójka coś kombinuje. Doszli do ogromnych drzwi, po których obuch stronach stały posągi. Grek zapukał, a gdy usłyszał odpowiedź wszedł, machając ręką na Hugo i Freda.
W gabinecie, przy biurku siedział ten stary człowiek, którego wcześniej widzieli- Nestor Roditi. Dyrektor.
Starzec wstał i powiedział płynną angielszczyzną:
-Witajcie w szkole magii i czarodziejstwa, Mageii. Miło mi was gościć, przybysze. Skąd jesteście?
Chłopcy wymienili nerwowe spojrzenia. Po stoczonej bitwie na wzrok, to Fred się odezwał:
-Yyyyym… Z Londynu.
Dyrektor i młodzieniec wymienili zdumione spojrzenia.
-Doprawdy? Jak się tutaj znaleźliście? Sami?
Tego powiedzieć już nie chcieli.
Bo jak by to zabrzmiało?
Wie pan, po prostu mój wujek, a ojciec tego ciemniejszego dał nam po tabletce, które są jego wynalazkiem. Miały one dać nam super-siłę, ale zamiast tego przeteleportowały nas na drugi koniec kontynentu.
Nie, nie. Tak być nie może.
Więc po prostu milczeli, uporczywie wpatrując się w białą posadzkę.
Za sobą usłyszeli nerwowe chrząknięcie. Młodzieniec powiedział coś z irytacją po grecku, co starzec zapewne skwitował ciętą ripostą, bo tamten natychmiast zamilkł.
Kurczę, Hugo coraz mniej lubił tego młodego.
Starzec wstał. Popatrzył na nich łagodnie.
-Więc milczycie. W porządku. Może zacznijmy od tego: jak się nazywacie?
Chłopcy ponownie skonsultowali to kilkoma spojrzeniami. Następnie odezwał się Fred:
-Nazywam się Fred, a to mój kuzyn, Hugo.
Nestor uśmiechnął się.
-Więc nie zdradzicie mi nic więcej?
Pokręcili zgodnie głowami.
Młodzieniec za nimi prychnął.
-To niedorzeczne! Jeśli nam nic nie powiecie, to my wam nie pomożemy! Nie utrudniajcie tej sytuacji. I tak jesteście w okropnym położeniu.
Hugo spojrzał na niego krzywo. O nie, na tyle mu nie pozwoli.
-Słuchaj, kim jesteś, żeby do nas tak mówić?
Fred trzepnął go zdrowo w ramię. Bolało tylko trochę. Czyli się opłacało.
Wciąż bezimienny Grek ponownie prychnął. Jeszcze chwila i przemieni się w dzikiego mustanga, Hugo był niemal tego pewny…
-A KIM TY JESTEŚ, dzieciaku? Lepiej uważaj, co mówisz, bo…
Nestor powiedział coś ostro po grecku. Jego asystent niemal natychmiast opuścił gabinet, bez najmniejszego słowa. Starzec przetarł ze zmęczeniem twarz.
-Rozumiem, że możecie być zmęczeni. Gdy już odpoczniecie, to proszę odwiedźcie mnie i powiedźcie coś więcej. Tylko w taki sposób wam pomogę. Naprawdę możecie mi zaufać.
Hugo patrzył w te ciepłe oczy i faktycznie… wiedział, że starzec mówi prawdę. No bo… czemu miałby go okłamywać? Był dyrektorem greckiej szkoły magii. To normalne. A co robił na Akropolis o tamtej porze…? Na to na pewno jest jakieś wytłumaczenie.
Miał już o to zapytać, gdy rzeczywiście poczuł znużenie. Dziwne. Przecież niedawno jeszcze spał. A może był w śpiączce…? To nieważne. Nagle zamarzył tylko o jednym: śnie.
Chwila, wróć. Nie, było coś jeszcze. Głód. W jego żołądku odgrywała się mała rebelia kiszek. Najwyraźniej Fred pomyślał o tym samym, bo zapytał nieśmiało, lecz bardzo uprzejmie:
-A czy… dostaniemy coś do jedzenia?
Nestor uśmiechnął się.
-Oczywiście, moi drodzy. Zaraz was zaprowadzę.
                                            ~*~
Aria nie wierzyła w to, co się właśnie stało. Co najlepszego zrobiła?
Przyglądała się strumieniowi krwi, który wypływał z czaszki jej siostry, która tępo wpatrywała się w sufit. Jej oczy były takie… martwe.
Była boleśnie świadoma tego, co się dzieje. Nie mogła pohamować krzyku. Nie mogła zatrzymać ludzi, którzy nadbiegali zewsząd. Nie mogła zatkać uszu, by nie słyszeć ich zdumionych oddechów i oskarżeń. Nie potrafiła powstrzymać tych rąk, które gdzieś ją zabrały.
Dokąd idzie?
Zdała sobie dopiero z tego sprawę, gdy znalazła się za biurkiem pani dyrektor.
Profesor McGonagall patrzyła na nią ze zmęczeniem. Jednak jej głos był ostry jak brzytwa:
-Aria. Powiedz mi, co tam się stało. Natychmiast. DLACZEGO to zrobiłaś?
Dziewczyna pozbierała myśli. Przeniosła rozbiegany wzrok na nauczycielkę i otrząsnęła się z szoku.
Niech zapłoną iskry.
Hardo odpowiedziała:
-Nie.
Profesor McGonagall poruszyła niespokojnie brwiami.
-Nie?
-Nie.- powtórzyła z naciskiem dziewczyna, jeszcze mocniej niż wcześniej.
Dyrektorka zacisnęła tak usta, że tworzyły teraz jedną, prostą linię. To oznaczało jedno: kłopoty.
Jednak odezwała się całkiem spokojnie:
-Panno Hastings, nie mam czasu na humorki. Z twoją siostrą mogło być naprawdę źle.
Dziewczyna poruszyła się niepewnie na krześle.
-A… co z nią?
-Jest pod opieką pani Pomfrey. Wiem tylko tyle, że z tego wyjdzie. Co nie zmienia faktu, że masz kłopoty, Hastings. Odejmuję Gryffindorowi 15 punktów.
Aria powiedziała coś niestosownego pod nosem.
Pani McGonagall odparła:
-Z bólem, ale kolejne pięć.
Aria milczała. Także zacisnęła usta, wpatrując się w obraz za głową dyrektorki.
-No więc?- pani profesor pomachała jej ręką przed nosem.- Mów, dziecko. O co chodzi?
-Nieważne.
-Ależ bardzo ważne, panno Hastings! Kłótnia pomiędzy siostrami? Chęć zaimponowania? A może chodzi o chłopaka?
Aria zdała sobie sprawę, że w sumie w jakiś tam pokrętny sposób to tak, ale nie w takim sensie, o jakim myślała nauczycielka. Czy jakoś tak.
Dziewczyna postanowiła milczeć.
Dyrektorka wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną.
-Hastings, nie będę tolerować takich zachowań. Powiedz mi prosto, o co chodzi, a może obejdzie się bez większych konsekwencji, chociaż twoi rodzice muszą wiedzieć, że…- nagle urwała.- Chodzi o Jamesa i Mike’a. Od jakiegoś czasu zauważyłam, że trzymacie dystans. Pokłóciłaś się z nimi, tak? A Diana w jakiś sposób cię podburzyła?
No i cała tama buntu została rozwalona na najmniejsze kawałki.
Zacisnęła zęby tak mocno, że poczuła krew na przyciętym języku. Tak, zgadła pani. Gratulacje, wspaniale!
Dziewczyna oddychała z trudem. Czy ktokolwiek kiedykolwiek czuł się tak jak ona? Gdy dwie najbliższe ci osoby odwracają się od ciebie, bo chciałeś zrobić coś dobrego? W końcu się wykazać, udowodnić, że jest się czegoś wart?
Nie. Na pewno nie.
Jak długo mogła wytrzymać pod tą presją? Przyjaźń czy pomoc potrzebującemu? Dlaczego była stawiana w takiej sytuacji? No i jak długo jeszcze będzie musiała to tłumić?
Okazało się, że niezbyt długo.
Do oczu napłynęły jej łzy. Wybuchła płaczem, chociaż tak bardzo tego nie chciała.
Mimo to było to największym dowodem na to, że ma jeszcze jakieś uczucia.
Profesor McGonagall wyglądała na lekko zdezorientowaną.
-Och… Więc o to chodzi. Proszę, powiedz mi…
Urwała, gdy zobaczyła spojrzenie Arii. Wyrażało ono gniew i poczucie poniżenia, jakie teraz odczuwała dziewczyna.
Między gwałtownymi haustami powietrza zdołała wycedzić:
-Proszę… dać mi… już… spokój…
Nauczycielka zdjęła okulary i przetarła zmęczone oczy.
-W porządku. Prześpij się. Jutro znów porozmawiamy. Dzisiaj już nic z ciebie nie wyciągnę.
Dziewczyna otarła łzy, a gdy wyszła z gabinetu, była znów pewna siebie.
Ignorowała spojrzenia uczniów. Niech myślą, co chcą. Nie miała siły, by się z nimi użerać. Tak, jest potworem, zgadzała się z tym. No dalej! Jak się postarają, to może nawet wywiercą jej spojrzeniami dziurę w plecach.
Były osoby, których nie mogła obojętnie pominąć.
James i Mike. Stali stosunkowo niedaleko siebie, prawdopodobnie z przyzwyczajenia. Ale nie rozmawiali, nie zerkali na siebie, jakby tego drugiego nie było. W oczach ich obu czaiła się mieszanka uczuć: zdezorientowanie, zawód, smutek, złość, strach no i może odrobinka współczucia. Co naprawdę myśleli? Chyba nie chciała wiedzieć.
Widząc to, znów nabrała ochoty, by się popłakać. Nim się to stało, wbiegła do swojego dormitorium. W głowie jej grzechotało. Jednak nie mogła dać upustu swoim emocjom. Ktoś już tam był.
-Aria?- odezwała się Lu.- Chcesz pogadać?
-Pamiętaj, że cię nie oceniamy, wiemy, że…- Em chyba jednak zrezygnowała z tej wypowiedzi, gdy zobaczyła, że dziewczyna kładzie się na łóżko, zupełnie je ignorując.
To było urocze. Jednak w tej chwili Aria naprawdę miała to głęboko gdzieś.
Zasnęła niemal natychmiast. I równie szybko się obudziła. Była w dormitorium, zgaszono światło. Dziwne, Em i Lu nie było.
Usłyszała znajomy głos.
-Aria. Możesz to przerwać.
-Charles.- wykrztusiła w pustkę. Nie wiedziała, co chce mu powiedzieć.
-Widzę, co się dzieje. Naprawdę. Przerwijmy to. Nie chcę, byś miała problemy.
Przełknęła ślinę. Odezwała się smutno:
-Nie, Charles. Chcę ci pomóc. Mimo wszystko. Bo tylko ty mnie rozumiesz.
Chwila ciszy.
-Jesteś niezwykła.
Uśmiechnęła się gorzko.
-Do zobaczenia, Charles.

Otworzyła oczy. Tak jak we śnie, było ciemno. Ale Em i Lu leżały na swoich miejscach.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 17 grudnia 2016

146. Jesteś beznadziejna.

Hugo, nie wiedział, co go obudziło.
Ale wstał tak gwałtownie, że aż mu się zakręciło w głowie. W oczy raziło go białe światło, więc delikatnie je zmrużył. Nie był w stanie stwierdzić, gdzie się znajduje.
Jedno było pewne: leżał na całkiem wygodnym łóżku, co nie było w sumie takie złe.
Po swojej prawej usłyszał głosy. Spojrzał w tamtą stronę. Znowu ten grecki bełkot. Ujrzał młodą, pulchną kobietę rozmawiającą o czymś z młodzieńcem, którego już znał. Był to ten chłopak, którego ujrzał na Akropolis. Był ze starcem, który nazywał się… Nestor Roditi? Tak, chyba tak.
Hugo rozejrzał się dokładniej.
Na łóżku obok zobaczył śpiącego spokojnie Freda, co go nieco uspokoiło. Byli w przestronnym, jasnym pomieszczeniu, które wyglądało na szpital bądź dużą izbę chorych. Wysokie sklepienie z żyrandolem podtrzymywały kolumny podobne do tych na Akropolis. Poza tym, w powietrzu unosił się ten sam, nieprzyjemny szpitalny zapach, tak dla niego charakterystyczny.
Chłopiec zdał sobie sprawę, że ma na sobie białą piżamę. Jego stare ubrania leżały wyprane i starannie złożone na szafce nocnej obok. Czuł się już znacznie lepiej. Co prawda, w płucach coś mu rzęziło i kręgosłup niemal krzyczał z bólu, ale przynajmniej nie było mu już zimno i mokro.
Odkaszlnął, niemal wypluwając wnętrzności.
Kobieta natychmiast zwróciła się w jego stronę.
Podeszła szybciutko, mówiąc coś po grecku. Podała mu butelkę z dziwnym specyfikiem w białym kolorze. Patrzyła na niego wyczekująco. Hugo nieufnie przypatrywał się kobiecie.
Ta machnęła ręką nagląco. Chłopiec spojrzał na Freda, który wciąż spokojnie spał. Potem pomyślał, że w sumie i tak wszystko mu jedno, jest przecież w Grecji, i wypił napój jednym haustem.
To trucizna, pomyślał. Napój palił go w przełyku. Nim cokolwiek zdążył zrobić, opadł na poduszki. Wił się w agonii, myśląc, że to dosyć żałosny sposób na śmierć. Ale następnie eliksir rozprzestrzenił się po jego ciele, dając miłe uczucie ciepła i ulgi. Nagle kręgosłup przestał go tak boleć, z płuc przestał się wyrywać okropny kaszel.
Wtem obudził się Fred.
Chłopak powoli otworzył oczy i rozejrzał się dookoła, jakby oceniał sytuację. Spojrzał niepewnie na Hugo i wychrypiał:
-Gdzie jesteśmy?
Kobieta natychmiast do niego podbiegła i podała mu ten sam wywar. Fred buntowniczo odtrącił jej rękę, niemal wylewając eliksir na podłogę, co pielęgniarka skwitowała przerażonym piskiem. Spojrzała z nieskrywaną złością na chłopca, zapewne przeklinając go po grecku.
-W porządku. Mi pomogło.- oznajmił Hugo.
Fred spojrzał na niego i niepewnie wziął do ręki fiolkę. Kobieta wyglądała na obrażoną. Chłopiec wypił duszkiem zawartość i niemal natychmiast jego oczy wypełniły się łzami bólu i czymś w rodzaju poczucia zdrady. Spojrzał tym wzrokiem na Hugo, który mógł tylko uśmiechnąć się pokrzepiająco.
Po chwili i Fred poczuł się lepiej.
Z progu usłyszeli coś- w końcu- po angielsku:
-Jak się czujecie?
Hugo wzdrygnął się. Niemal całkowicie zapomniał o młodzieńcu, który musiał się im przyglądać.
-Eee…ekhm…- Weasley nie był w stanie wykrzesać z siebie nic więcej.
Grek skinął głową.
-Tak myślałem.
-Gdzie jesteśmy?- odezwał się Fred, marszcząc nieufnie brwi.
-Witajcie w Mageii. Jeśli czujecie się lepiej, to pozwólcie, że was oprowadzę.
                                          ~*~
Aria miała naprawdę beznadziejny dzień.
Z resztą, każdy taki był, gdy ona, James i Mike nie rozmawiali ze sobą.
To był już siódmy dzień. A pomiędzy nimi cisza i napięcie. Nie wymieniali nawet spojrzeń. Tak, jakby udawali, że nie istnieją. Dziwnie było ignorować kogoś, kto zajmował tak wielkie miejsce w sercu.
Aria naprawdę cierpiała, widząc, co się dzieje, jednak wiedziała, że to wszystko jej wina. Zasłużyła na to, żeby być odtrąconą. Potrafiła tylko ranić ludzi. Była beznadziejna. Okropna. Paskudna.
Mike zdawał się być najbardziej zły. Bo to on z ich trójki pozostał sprawiedliwy. To on nie zawiódł. Był dobrym przyjacielem.
Z dnia na dzień było coraz gorzej.
Korytarze zdawały się być jakby coraz pustsze i dłuższe, a dni szare i niewyraźne. Czuła, że zawiodła. Przed nią stał wybór: James i Mike lub Charles. Jak mogła do tego dopuścić? Nie była w stanie się określić. Ponad wszystko chciała, by jej życie znów było takie samo; nie mogła się wyzbyć obrazów tych wszystkich wspaniałych chwil, jakie przeżyła z Jamesem i Mikem. Ale z drugiej… tak bardzo pragnęła pomoc Charlesowi. Czuła, że to jej misja. W końcu była doceniona. Czemu nikt tego nie rozumiał?
Był późny wieczór. Po raz ostatni obejrzała się na Mike’a, który w kącie odrabiał pracę domową z Zielarstwa i Jamesa, który po drugiej stronie pokoju przypatrywał się z zamyśleniem w płomienie tańczące w kominku.
Jak mogła dopuścić do czegoś takiego? To ona zniszczyła tę przyjaźń. Cała jej iskierka buntu już dawno wygasła.
Wyszła z pokoju wspólnego. Pozostało 15 minut do ciszy nocnej, więc ruszyła leniwie w stronę łazienek. Chciałaby zmyć z siebie ten cały brud. Do tego jednak potrzeba znacznie więcej niż wody i mydła.
Minęła kogoś na korytarzu. Nie zwracała na to uwagi, dopóki nie usłyszała znajomego głosu:
-Aria! Miałam z tobą porozmawiać! Czekaj!
Diana.
Tylko nie teraz.- pomyślała. Nie trzymała nerwów na wodzy. Wystarczy jedno złe słowo, by rozpalić jej gniew.
Diana zawsze była do tego zdolna.
-Diano, nie teraz…- ostrzegła smutno Aria, ruszając szybciej przed siebie. Wlepiła wzrok w podłogę.
Młodsza siostra wyrównała krok.
-Aria, co się dzieje? Powiedz mi!
Gryfonka odetchnęła. Grunt, to zachować spokój.
-Nie twoja sprawa. Wracaj do wieży Ravenclawu.
-Przecież widzę, że się pokłóciłaś z Jamesem i tym drugim. Wszyscy o tym wiedzą!- w głosie Diany kryło się oskarżenie.- Dlaczego?
Aria zatrzymała się. Podniosła zdezorientowany wzrok na siostrę.
-Jak to: dlaczego?
Diana wpatrywała się w nią ze złością. W jej wzroku czaił się jakiś jad i głęboka zawiść.
-Dlaczego jesteś taka beznadziejna? Jak mogłaś na to pozwolić? JA na twoim miejscu uważałabym, co robię. Przecież to JAMES POTTER. Logiczne, że nie będzie się zadawał z takimi szumowinami jak ty.
Aria zamrugała kilka razy powiekami. Myślała, że się przesłyszała. Spojrzała z niedowierzaniem na swoją siostrę, a gdy jej słowa do niej dotarły, poczuła ucisk w gardle.
Była wściekła.
Mimowolnie zacisnęła dłoń na różdżce.
-CO TY możesz o nim wiedzieć?- warknęła.- Nawet go nie znasz. Nie wiesz, co się stało. Jak możesz mnie oceniać, nie znając sytuacji?
Diana prychnęła. Skrzyżowała ręce na piersi.
-Byłam już tak blisko. Teraz już nigdy ze mną nie porozmawia. I to wszystko PRZEZ CIEBIE. Tracę reputację w jego oczach.
Aria niemal zachłysnęła się własnym oddechem.
-Reputację? O czym ty mówisz? On nigdy nie zwracał i nie zwróci na ciebie uwagi, bo…
-Jesteś beznadziejna!- krzyknęła Diana, tupiąc nogą.- Nieważna! Nic nie warta! Nic dziwnego, że rodzice cię wydziedziczyli! Nigdy cię nie kochali i nigdy nie będą! Psujesz wszystko, czego się dotkniesz! Takie jak ty powinno się zabijać tuż po urodzeniu. Jesteś po prostu kolejnym… ŚMIECIEM, którego trzeba się pozbyć…
Aria ostrzegała.
A co było najgorsze? Że wiedziała, że to prawda. Tak, to co mówiła jej siostra było czystą racją. Ale nie w jej ustach. Nie tym tonem.
W oczach zabłysły jej łzy frustracji.
Nim się obejrzała, wrzasnęła:
-Drętwota!
Siła zaklęcia była tak ogromna, że odrzuciła jej siostrę daleko do tyłu. Dziewczyna uderzyła w ścianę i opadła na podłogę niczym szmaciana lalka.
Aria potrzebowała chwilę na to, by zrozumieć, co zrobiła.
Kim się właśnie stała.
Podbiegła do siostry. Z jej głowy powoli lała się krew.

Po korytarzu poniósł się przerażony krzyk Arii.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 10 grudnia 2016

145. Wieczorek herbaciany.

Hugo po prostu podążał za swoim kuzynem. Było mu już tak zimno, że nawet nie miał siły protestować. Przemókł cały, a nieba wciąż lały się strumienie. Ile by dał, żeby mieć chociaż taką ciepłą bluzę, jaką ma Fred… On musiał paradować w samej koszulce.
Nie czuł rąk, nie czuł stóp. Nogi miał jak z ołowiu, płuca mu ciążyły. Fred, który jeszcze nie tak dawno poruszał się bardzo entuzjastycznie, teraz także jakby spowolnił.
Byli w GRECJI.
Myśli Hugo byli niepoukładane. Jak wrócą? Co zrobią ich rodzice, gdy wrócą? Czy w ogóle dadzą radę wrócić? Było tyle rzeczy, które mogły się nie udać. Kto pomoże dwóm zagubionym Anglikom, którzy połknęli magiczne tabletki i nagle z Londynu przeteleportowali się do Aten? Nawet Hugo by sobie nie pomógł, co go lekko przerażało. No i dokąd prowadził go Fred?
Próbował zapytać, ale gdy tylko otworzył buzię szczęka zaczęła mu tak drżeć, że zrezygnował. Postanowił zaufać starszemu kuzynowi.
Starszemu o rok. Niby niewiele, a jednak. Fred miał coś, czego Hugo nie posiadał: poczucie odpowiedzialności.
Nagle wpadł na Freda, odbijając się z impetem do tyłu. Upadł w kałużę błota, jakby nie był jeszcze wystarczająco mokry, brudny i śmierdzący.
Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, uniósł wzrok. Wcześniej tego nie zauważył, pogrążony w rozmyślaniu, wpatrując się w swoje kapcie-hipogryfy: przed nimi rozpościerała się góra ze starożytnymi ruinami. W górę wznosiły się zapewne niegdyś śnieżnobiałe kolumny- teraz straciły swój kolor, niektóre były poułamywane. Mur już dawno przestał być murem. W górę prowadziły niezbyt przyjemnie wyglądające schodki. Na samym szczycie rozpościera się zniszczona budowla.
Fred wpatrywał się w nią intensywnie.
-Chyba o tym nie myślisz…?
-A masz lepszy pomysł?
Hugo nie miał lepszego pomysłu.
Wchodzenie na górę zdawało się trwać wieki; chłopcy co chwila zatrzymywali się, by złapać powietrze. Hugo czuł dojmujący ból w kolanach. W płucach mu rzęziło. Do tego, co chwilę ślizgał się po tych głupich schodkach, przez co już niejednokrotnie prawie spadł na dół, ciągnąc ze sobą Freda.
Gdy wreszcie dotarli na górę, padł na kolana. Nie dbał o kałużę, w którą wpadł. Potrzebował chwili wytchnienia.
Budowla była zbudowana z takich samych kolumn, jakie widzieli na dole. Obok zobaczyli kilka niewielkich figur przedstawiających tę samą kobietę: z tarczą, na której wygrawerowana była brzydka twarz lub sową spoczywającą na jej ramieniu.
Hugo nic nie rozumiał. Jego mózg pracował na spowolnionych obrotach.
Weszli między antyczne kolumny. Jak się okazało, dach był także zburzony. Znaleźli jednak niewielki fragment, który się uratował. Skryli się pod nim. Wciąż docierał do nich deszcz- jednak mogli spokojnie usiąść i nie martwić się ulewą zalewającą im oczy. Co za ironia losu. W Grecji zazwyczaj bywa słonecznie. Akurat gdy się zjawili, musiało dojść do urwania chmury, czy co.
-Gdzie my jesteśmy?- wychrypiał Hugo. Marzył o wodzie. Wodzie pitnej, nie deszczu. W gardle czuł suszę. Mięśnie promieniowały bólem. Nie mówiąc już o żołądku, który ściskał się z głodu.
Ciemne włosy Freda przykleiły się do jego twarzy.
-Rozpoznaję to miejsce.- powiedział.- Trochę o tym czytałem. No, i twoja mama mi o tym kiedyś opowiedziała. Akropolis ateńskie.
Hugo poczuł żarówkę świecącą gdzieś głęboko w jego umyśle. On też był przy tej rozmowie.
-Atena… ta… grecka bogini?
-Mhm.- Fred przetarł zmęczoną twarz.- Właśnie tak. To jej świątynia.
Hugo przypomniał sobie pomniki i poczuł nagłą złość.
-Aha. Więc po co tutaj jesteśmy? Nabrałeś chęć czczenia jakiejś greckiej boginki?
Fred nachmurzył się.
-Nie, matole. Jesteśmy tutaj po to, żeby się schronić przed deszczem, chociaż trochę. Nie mamy ani grosza! Gdzie indziej moglibyśmy to zrobić?
Hugo milczał. Było mu wszystko jedno. Ze złością przewrócił się na bok. Na kogo był zły? Na co? Sam nie wiedział. Może na siebie, Freda, wujka Georga, Grecję, deszcz, schody, Atenę. Naprawdę, było mu wszystko jedno. Marzył o tym, by zasnąć i obudzić się z powrotem w swoim łóżku w Dolinie Godryka, gdzie czekała na niego ciepła pierzyna.
Poczuł, że odpływa. Podłoga była niewygodna i zimna, a on sam drżał- wiedział, że ma gorączkę- mimo to zmęczenie wygrało. Fred poszedł w jego ślady. A może umierali? Z płuc chłopców co chwila wyrywał się chorobliwy kaszel. Nie minęło pięć minut, gdy usłyszeli dwa głosy- starego człowieka i młodego. Grecki bełkot, z którego nic nie rozumieli.
Hugo lekko rozchylił powieki. Młodzieniec mówił coś z entuzjazmem, podczas gdy starzec w długiej szacie i o krótko przystrzyżonej brodzie słuchał go z uśmiechem. Co oni robili tutaj o tej porze?
Nagle młodzieniec ich zauważył. Wskazał na nich. Starszy człowiek wytężył bystry wzrok i oboje do nich podeszli.
Hugo z trudem opanowywał drżenie ramion i opadające powieki. Fred nie radził sobie lepiej. Musieli wyglądać jak siedem nieszczęść.
Mówili coś do nich po grecku. Hugo zdołał tylko pokręcić głową. Fred wymamrotał sennie:
-Nie rozumiemy…
Starzec dotknął jego czoła, potem zrobił to samo z Fredem. W momencie zetknięcia ze skórą starca Hugo poczuł miłe ciepło, które natychmiast zniknęło, gdy tamten oderwał swoje palce.
Starzec zwrócił się do młodzieńca:
-αυτό μάγους.
Po czym niespodziewanie przemówił po angielsku.
-Witajcie, młodzi czarodzieje. Nie wiem, jak się tutaj dostaliście i kim jesteście, ale na to przyjdzie czas. Potrzebujecie pomocy i leków. Pomogę wam.
Fred poruszył się nieufnie. Jeszcze walczył. Próbował ich uchronić do samego końca. To urocze.
Starzec mówił dalej. W świetle księżyca wyglądał jak mistyczna postać.
-Nie musicie się bać. Nazywam się Nestor Roditi i jestem dyrektorem tutejszej szkoły magii. Nazywa się mageia. Mogę was tam zabrać, jeśli mi pozwolicie.
Hugo chciał protestować. Wyczuwał podstęp. Z jakichś powodów nie ufał temu człowiekowi. Jednak… nim się obejrzał, ten chwycił go pod ramię. Anonimowy młodzieniec zrobił to samo z Fredem i cała czwórka rozpłynęła się we mgle.
                                                           ~*~
-GAŚ W KOŃCU TĘ ŚWIECZKĘ!
Annie spojrzała w kierunku tamtego odgłosu z odrazą i westchnęła. Może dzisiaj nie będzie się kłócić?
Schowała swój szkicownik pod łóżko, położyła delikatnie ołówek na komodzie… Już miała gasić świeczkę, jednak nie mogła się powtrzymać przed pokazaniem śpiącej królewnie pewnego wulgarnego gestu. Tamta tylko prychnęła pogardliwie i przewróciła się na drugą stronę. Annie z satysfakcją zgasiła świeczkę.
Zasnęła szybko. Stanowczo zbyt szybko.
Znalazła się w przestronnym, jasnym pomieszczeniu. Ściany były śnieżnobiałe a widok z okien rozpościerał się na błękitne niebo i wodę. Siedziała na skórzanej, czerwonej kanapie, a przed nią stał stolik z imbrykiem do herbaty i trzema filiżankami. Na wygrawerowanej szafce stał zielony kwiat. Na środku rozpościerał się miękki dywan. Przed nią wisiało lustro. Annie spojrzała na siebie i westchnęła. Miała na sobie szykowną sukienkę w granatowej barwie- czego co prawda nie znosiła- a jej ciemne włosy układały się w loki na ramionach. Oczy miała podkreślone delikatnym makijażem. Wyglądała olśniewająco.
I był ktoś, kto psuł ten widok.
Leon. Siedział obok, jak gdyby nigdy nic. Miał na sobie szykowną koszulę i spodnie.
-Więc to nie będzie przyjemny sen.
-Chyba nie.
Westchnęła. Nie chodzi o to, że nie lubi Leona. Nawet go lubi, chociaż nigdy w życiu tego nie wyzna. Fajne było to, że nie był typowym Ślizgonem. Miał w sobie coś dobrego.
Ale jeszcze bardziej kochała się z nim droczyć.
No, a gdy dzielili sny- oznaczało to tylko jedno.
Annie odliczyła w myślach: 3…2…1…
Wciąż wpatrywała się w lustro. Obok niej, na lewo, w fotelu pojawiła się trzecia postać.
Miała długie, czarne włosy i oczy w koloru morza. Nałożyła czarną sukienkę. Nie mogła mieć więcej niż 19 lat.
Annie spojrzała na demonicę, która uśmiechała się niepokojąco.
-Layla.
Skrzywiła się.
-Nie wymawiaj mojego imienia, skarbie. Dzisiaj postanowiłam być miła.
Imbryk uniósł się do góry i nalał herbaty do każdej z filiżanek.
-Cukru?- zapytała z uśmiechem demonica.
Oboje pokręcili z głową.
-Więc znacie już moją przeszłość i zamiary.- rozsiadła się wygodnie, popijając herbatę. Była naprawdę piękna. I przerażająca.- Magia, którą wysysam w Ministerstwa Magii nie wystarcza. By się przebudzić, potrzeba mi młoda energia. A wy mi pomożecie.
Annie nie była w stanie nic powiedzieć. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
Wpatrywała się z przestrachem w parującą herbatę, której nie zamierzała tknąć. ONA miałaby pomóc Layli w wysysaniu magii z uczniów Hogwartu?
Nie. Chciała krzyczeć, że nie, ale przerażenie zabrało jej głos. W oczach Layli kryło się coś niepokojącego. Coś, co zabierało jej odwagę, którą miała, gdy jej nie widziała. Z trudem utrzymywała na niej wzrok. Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo nie mają szans w tej walce. ONA była demonicą. Tak złym człowiekiem, że nawet piekło nie chciało jej do siebie. To właśnie ONA zabiła setki mężczyzn, obdzierając ich ze skóry, tylko dlatego, że ukochany ją zostawił.
A oni? Byli dwójką 11-latków.
Na szczęście Leo też tutaj był:
-Nie ma mowy.- brzmiał zaskakująco stanowczo.- Nie zrobimy tego.
-Ależ tak, zrobicie.- wyciągnęła coś zza pleców. Dwie, małe buteleczki.- To tutaj będziecie przechowywać magię. Wiem, wyglądają niepozornie, ale zmieszczą wielkie pokłady energii.
-Nie.- wymamrotała Annie, jakby na wpół świadoma tego, co mówi. Powtórzyła mocniej:-Nie.
Layla zaśmiała się perliście. Nie był to już śmiech psychopatki, który słyszała w pierwszym śnie. Ten śmiech był bardziej… niepokojący.
-Oj, kochana, to urocze, że jeszcze walczysz. Wracając do rzeczy. By wyssać magię, musicie obezwładnić ofiarę i przyłożyć różdżkę do jej czoła. Następnie wymówić klątwę, której treść poznacie już niedługo.- powiedziała to tak, jakby mówiła o prezentach świątecznych, które niebawem im wręczy.
-To chore!- krzyknął Leo.- Nigdy w życiu! Nie będziemy twoimi sługami! Co możesz nam niby zrobić?
Layla uśmiechnęła się zimno.
-Bardzo wiele.
-Nie.- nagle iskierka buntu tląca się w duszy Annie znów zapłonęła. Nie obchodzi jej, kim jest ta dziewczyna. Ważne jest to, kogo chciała z nich uczynić.- Nie boimy się ciebie!
Layla już się nie uśmiechała. Okrucieństwo zabłysło w jej oczach.
-Doprawdy?
Annie miała wizję i była pewna, że Leon także. To, co widziała… nie chciała o tym nawet wspominać. Wszystkie ofiary Layli… Martwe ciała mężczyzn, porozpruwane, wypatroszone, twarze zastygłe w krzyku. Plamy krwi na ścianach i doły pełne trupów. Wizja trwała kilka sekund, jednak wywarła na niej takie wrażenie, że jej psychika pozostała poruszona do końca życia. Nieświadomie złapała Leona za rękę. Wyglądał na równie przerażonego.
Layla wyglądała teraz jeszcze bardziej przerażająco i złowieszczo. Jej głos był ostry jak brzytwa:
-TO mogę z wami zrobić. A teraz znikajcie. Już niedługo spotkamy się znowu, byście poznali klątwę.

Gdy się obudziła, w pięści zaciśniętą miała małą buteleczkę.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 3 grudnia 2016

144. Elláda.

Hugo poczuł rozdzierający ból w kolanach, gdy upadł na zimny beton. Podparł się rękoma, przez co zdarł sobie skórę. Przez chwilę w szoku wpatrywał się w szarą posadzkę. Gdy doszedł do siebie, podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Znajdował się w wąskiej uliczce pomiędzy dwoma budynkami, która wychodziła na pustą ulicę oświetloną jedną latarnią. W półmroku chłopiec nie był w stanie dostrzec zbyt wiele.
Owiał go zimny wiatr, coś zachlupotało pod bolącymi dłońmi- zdał sobie sprawę, że to deszcz zalewa go z góry potężną falą. Chłopiec usiadł bezradnie na zimnym betonie. Gdzie się znajdował? Ostatnio, gdy wywinął taki numer, mugolska policja zawiozła go na swoją komendę. Gdyby nie pomoc pewnego dobrego charłaka, prawdopodobnie skończyłby jako pierwszy 9-latek za kratami.
No dobra, może nie.
Cała ta sytuacja tak go przytłoczyła, że poczuł łzy za powiekami. Wstydził się tego, jednak nie potrafił powstrzymać płaczu. Byłby rozkleił się na dobre, gdyby nie dobiegający go z tyłu głos:
-Hugo, wszystko okej?
Natychmiast otarł twarz i odwrócił się w stronę kuzyna.
-Fred! Gdzie my jesteśmy?
Fred był starszy tylko o rok, a zdawał się być dziesięć razy dojrzalszy. Był wysoki, jak na 10-latka. Zarówno on, jak i jego siostra odziedziczyli cechy po matce- ciemne włosy i oczy. W niczym nie przypominał swojego ojca, jeśli chodzi o wygląd. Nikt zapewne by nie powiedział, że chłopcy są w jakiś sposób spokrewnieni. Nawet kolor skóry mieli inny- Fred był mulatem, po białoskórym ojcu i ciemnoskórej matce. Kiedyś Hugo nazwał go mieszańcem. Nie skończyło się to dobrze.
Ale oprócz tego, chłopcy dogadywali się całkiem nieźle. No dobra, rywalizowali ze sobą, ale to już leżało w ich męskiej naturze, czyż nie?
Chłopiec zmarszczył czoło.
-A skąd mam wiedzieć? Możemy być gdziekolwiek. Na przykład w Rosji.
Hugo stłumił krzyk.
-Rosji?
-Dałem tylko przykład. Równie dobrze możemy być dwie ulice od naszego domu. Myśl pozytywnie.
Fred uśmiechnął się promieniście. Hugo nabrał nagłej ochoty ztarcia mu tego uśmiechu z twarzy.
Jak mógł być tak spokojnym? Wszystko przez tą głupią tabletkę. Gdyby nie to…
-Słuchaj, proponuję, żebyśmy się przeszli. Może znajdziemy coś, co nam pomoże.- powiedział dziarsko Fred.
Z braku wyboru Hugo podążył za swoim kuzynem.
Gdy tylko wyszli pod latarnię, Fred zawołał radosnym tonem:
-Znam tę ulicę! Bywałem tutaj przejazdem. To całkiem niedaleko, tylko musimy kogoś poprosić o pomoc. Jesteśmy w Londynie, bracie.
Hugo dygotał. Strugi deszczu zalewały mu twarz. Listopadowy wiatr dął ze wszystkich stron, a on miał na sobie tylko koszulkę na krótki rękaw i dresy. No, nie można zapomnieć o jego kapciach-hipogryfach. Fred znajdował się w nieco lepszej sytuacji. Miał na sobie bluzę na długi rękaw i dżinsy. Natomiast jego stopy nie były uzbrojone w kapcie, więc skarpetki przesiąkły mu do suchej nitki.
-Obyś miał rację. Gdybym wiedział, że wybieram się na przechadzkę, ubrałbym się nieco inaczej.
-Daj spokój, ruch to zdrowie. Zaraz się rozgrzejesz, biegniemy!
Głupi optymista.
Woda chlupotała im pod stopami, gdy biegli. Drżeli od stóp do głów. Hugo czuł, jak jego szczęka drga nieopanowanie.
Była około godziny 22. Jak na złość, znaleźli się w dosyć odludnym miejscu.
Ale to Londyn. Tutaj godzina nie ma znaczenia.
Podeszli do kobiety w średnim wieku. Fred zawołał irytująco dziarskim tonem:
-Przepraszam! Czy mogłaby nam pani pomóc? Chyba zgubiliśmy…
Kobieta zmarszczyła czoło, więc chłopiec urwał. Po chwili niezręcznej ciszy, w końcu się odezwała:
-Τι?  Δεν καταλαβαίνω.
Fred zamrugał kilka razy i spojrzał na Hugo. Młodszy z chłopców zawołał ze złością:
-W Londynie, tak!? Znasz tę ulicę!?
-W-wydawało mi się, że… Ekhm…- spojrzał na kobietę i wymamrotał:- Przepraszam.
Po czym ze spuszczonym wzrokiem ruszył przed siebie. Hugo pobiegł za nim, słysząc za sobą:
-Αγγλικά, φυσικά. Παντού είναι γεμάτη από αυτά. Δεν δίνουν έναν άνθρωπο της ειρήνης.
Czy inny bełkot.
Hugo dogonił Freda i złapał go za ramię.
-Czekaj!
-Jesteśmy bez szans, bez szans…
-Jak miło, że to zauważyłeś.
Starszy z chłopców spojrzał na młodego mężczyznę, nadchodzącego z naprzeciwka.
-Może to nasza ostatnia szansa.
Gdy podeszli bliżej, Fred znowu spróbował, tym razem mniej entuzjastycznie:
-Przepraszam, czy zna pan angielski?
Mężczyzna zmarszczył czoło, po czym odezwał się z nieco dziwnym akcentem.
-Tak, trochę. Czy coś się stało?
-Ekhm…- Fred nagle się zawahał.- Tak. Czy może mi pan powiedzieć, w jakim kraju się znajdujemy?
Oj, to zabrzmiało źle. Mężczyzna wyglądał na zdezorientowanego. Zmierzył ich wzrokiem od stóp do głów, wytrzeszczając oczy na ich ubiór.
-Słucham? Nie rozumiem.
Fred zająknął się.
-Gdzie… gdzie my jesteśmy?
-Elláda, czyli Grecja. Konkretnie Ateny.- odparł powoli mężczyzna.- A dlaczego?
-My się trochę… zagubiliśmy. Dziękujemy.
Po czym wystrzelili przed siebie, zostawiając zadziwionego mężczyznę w tyle.
-Μικρό διάβολοι.
Hugo spojrzał na elektryczny zegar, wiszący nad jedną z witryn. Opływał wodą. Czerwone liczby wskazywały 00:00.
Grecja?
                                                                     ~*~
James potarł ramiona. Mimo, że miał na sobie ciepłą kurtkę, wciąż marzł.
-Szybciej, Perides. Błagam.
Tego dnia hipogryf- szaleniec zarządził spotkanie. James nie wiedział, o co chodzi- tak samo z resztą, jak Mike i Aria- jednak już żałował tego, że tutaj przyszedł. Rany, co za mróz. Czy ten hipogryf zawsze musi się spóźniać?
-O, oto jest!- zawołał niezbyt wesoło Mike. Z góry z gracją spłynął hipogryf, z zadowoleniem lądując na zziębniętej trawie.
-Witajcie, nędznicy. Niezła pogoda, co?
Z ust Arii unosiła się para.
-Niezła? Nie czuję palców.
Hipogryf zarżał.
-Oj, lepiej nie narzekaj, młoda damo. Ja nie czuję kopytek.-zastukał kilka razy swoimi tylnimi nogami w ziemię.- Z resztą, spotykamy się tu z twojej winy.
Twarz dziewczyny stężała.
-Z mojej?
-Tak, tak.- parsknął zwierz.- Chyba cię o coś prosiłem. A ty co? Łajno. Więc nie będę już więcej miłym hipogryfkiem.
Jakbyś kiedykolwiek był.- pomyślał z goryczą James.
Aria gwałtownie wstała.
-Perides, nie…
-LALAALALA, LIMIT SIĘ SKOŃCZYŁ!- hipogryf obrócił się dwa razy wokół własnej osi, po czym zerknął z ukosa na dziewczynę.- A teraz się zamknij, bo już więcej nie ujrzysz mamusi.
Aria wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, jednak po chwili usiadła z pokorą. To było bardzo nietypowe. Działo się coś złego.
I wtedy hipogryf zaczął opowiadać- używając, swoją drogą, wiele niecenzuralnych słów- o tym, że Aria już od wakacji kontaktuje się z jakimś dziwnym duchem, rzekomo 12-latka, który zawisł między niebem, a ziemią i potrzebuje kogoś, kto może go przywrócić do żywych.  Charlesem. Perides mówił, że to wszystko może być jednym wielkim wałkiem, a James zgadzał się z nim w zupełności. To brzmiało zupełnie niewiarygodnie i dziwnie. Na pewno w grę wchodziła czarna magia. A do tego, opowiedział jeszcze o samotnej wyprawie Arii do Zakazanego Lasu po jad akromantuli, gdzie prawie została zaduszona na śmierć w kokonie wielkiego pająka.
Po tym wszystkim, zapanowała gromka cisza. Chłopcy wpatrywali się z niedowierzaniem w swoją przyjaciółkę.
-Tej nocy, gdy zniknęłaś…- zaczął powoli James.- Wtedy u mnie w domu… To wtedy go spotkałaś po raz pierwszy?
Aria w końcu uniosła zbolały wzrok. W jej oczach malowała się głęboka rozpacz.
-Tak.- powiedziała cichutko.
-Ty… przez cały ten… CAŁY czas…
-Tak.- powtórzyła.
James nie mógł uwierzyć. Wymienił smutne spojrzenia z Mikem. Myślał, że sobie ufają. To był cios poniżej pasa. Był niezwykle zawiedziony. I wściekły. Smutny. Coś ściskało go za serce. Czuł suchość w gardle i ból w głowie.
Ni stąd, ni zowąd wypalił:
-Zwariowałaś? Mogłaś zginąć!
I mimo tych wszystkich uczuć martwił się o nią. Myśl, że ten pająk mógłby ją zabić… Nie, nie potrafił tego dopuścić do siebie.
Nie wiedział, co właściwie czuje. Troskę czy żal? Smutek czy wściekłość?
Nie był w stanie już nic więcej powiedzieć.
Mike spojrzał na Arię z wyrzutem.
-Dlaczego nam nie powiedziałaś? Przecież mogliśmy ci pomóc!
-No… tak, ale on mi zakazał…
-Zakazał ci.- powtórzył z niedowierzaniem Mike.- Zakazał. JAK mogłaś mu zaufać?
-On jest dobrym człowiekiem! Potrzebuje drugiej szansy!- dziewczyna podniosła głos. Pojawiła się dawana stanowczość.- I będę to kontynuować, czy wam się to podoba, czy nie.
Perides parsknął. Do tej pory przyglądał się kłótni, jakby była ciekawym przedstawieniem.
-Co to, to nie, koleżanko. Prędzej zmienię się w kupę łajna, niż to się stanie.
Aria zacisnęła usta.
-Idiota!- wyrzuciła, podnosząc się do góry.- Nie obchodzą mnie twoje zakazy. Nie prosiłam cię o pomoc.
Perides na chwilę zamarł.
-ŻE CO!? TO JA RATUJĘ TWÓJ UPOŚLEDZONY TYŁEK, A TY… CZEKAJ NO TYLKO!
Ruszył w jej stronę galopem. Nim cokolwiek zdążył zrobić, James zawołał:
-CHWILA!- wszyscy spojrzeli na niego.- Ja… też coś ukrywam. W wakacje, jeszcze zanim wy do mnie przyjechaliście… Grałem w chowanego w lesie. Wydawało mi się, że widziałem Kishana. Ale nie chciałem was martwić. Z resztą, od tamtej pory minęło już dużo czasu, a go nie ma, było wtedy ciemno, więc może mi się tylko wydawało…*- język mu się plątał.
I znowu cisza. Perides wydał z siebie skrzek, który brzmiał trochę jak:
-No nieźle.
Mike spoglądał na niego z niedowierzaniem.
-Jak mogłeś coś takiego zataić? Przecież to tyczy się całej naszej trójki…
-Czwórki!- wtrącił hipogryf.
-…i jeżeli to naprawdę był on, to wszyscy mamy kłopoty. Jak możesz być tak samolubny?
-Ja…- James nie wiedział, co powiedzieć. To nie miało być tak. Wszystko poszło źle.
Mike przełknął gorycz.
-Czyli tylko ja pozostałem tym uczciwym, co?- spojrzał po przyjaciołach. Milczeli.- I jednocześnie tym najgłupszym. Myślałem, że się przyjaźnimy.

Po powrocie do szkoły każdy rozszedł się w swoją stronę.
_________________________
*Nawiązanie do: 111."Blask ogniska."
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 26 listopada 2016

143. By być lepszym.

Czwórka błyszczących par oczu wpatrywała się prosto w Georga.
-Czy to… działa?- zapytał z podekscytowaniem Hugo.
-Jeszcze się okaże.- wyszczerzył zęby w odpowiedzi jego wujek.
Lily, Hugo oraz ich kuzyni- Fred i Roxanne, dzieci Georga i Angeliny- z niedowierzaniem wpatrywali się w małą, niepozorną kapsułkę leżącą na dłoni wujka. Miała ona zachęcająco błękitną barwę.
Lily wymieniła poddenerwowane spojrzenia ze swoją rówieśniczką.
-Tato…- zaczęła niepewnie Roxanne.- Czyli jeśli zjem tę tabletkę…?
-Tak, moja droga. Staniesz się super-silna i będziesz mogła podnieść nawet najcięższy głaz.
Hugo podskoczył z podekscytowania.
-Ja chcę być super-silny!
Fred wstał.
-Nie, to będę ja! Jestem najstarszy.
Hugo spojrzał na niego spode łba. Wymamrotał:
-I najgłupszy.
Jego kuzyn zmarszczył czoło.
-Że co?
-Nic. Mówię tylko, że ta kapsułka należy się mi.
-Nie, nie. TO JA…
Lily i Roxanne przyglądały się temu niczym wyjątkowo ciekawemu przedstawieniu. George zawołał:
-Hola, hola chłopcy! Nikt jej nie dostanie. Czy wiecie, jakie mogą być skutki uboczne, jeśli coś pójdzie nie tak? Straszne. Mogą wam nawet wypaść włosy.- oznajmił głosem przepełnionym grozą.
Roxanne ze strachem pogładziła się po swoich ciemnych, ślicznych włosach, które spływał kaskadami na jej plecy.
-Ojej.
-No właśnie. Więc zapomnijcie o tym i idźcie spać. Robi się późno.
Chwila ciszy. Chłopcy ze smutkiem wlepiali swój wzrok w Georga, który zawsze był tym zabawowym gościem. Teraz przybrał on surową minę i wpatrywał się w nich z wielką determinacją.
Nagle stanowczość prysła. George roześmiał się perliście.
-No co wy! Tylko żartuję.- wyciągnął pudełeczko ze swojej kieszeni.- Roznieście tę chatę!
Chłopcy przyjęli od niego podarunek. Pierwszy pastylkę wyciągnął Fred, następnie pudełko powędrowało do dłoni Hugo. Lily i Roxanne przyglądały się temu z pewnym niepokojem. Oczy Georga tryskały podnieceniem.
-Na trzy!- zawołał.- Raz… dwa… TRZY!
Chłopcy przełknęli kapsułki. Lekko się skrzywili. Wszyscy czekali, aż urosną im jakieś mega mięśnie, czy coś… Ale zamiast tego oni… zniknęli.
Po prostu. Puf i nie ma.
Pudełeczko potoczyło się po podłodze.
George i dwójka 9-latek przyglądało się temu ze zdumieniem. W oczach tego pierwszego rozbłysła panika. W tym momencie, na przekór losu, z korytarza dobiegł ich głos Hermiony:
-Wielkie dzięki, Angelino. Ostatnio mamy taki zawrót głowy… Harry i Ginny także dziękują za opiekę nad Lily.
-Nie ma sprawy, to przecież nic takiego.
Po czym obie kobiety weszły do pokoju.
Hermiona zmarszczyła czoło.
-George… Gdzie jest Hugo?
-I Fred?- dodała Angelina splatając ręce na piersi.
-Eeeemmm… Ekhm, mmm….- Geroge rozglądał się po pokoju, jakby miał nadzieje, że chłopcy wyskoczą nagle z pobliskiej szafy i krzykną: NIESPODZIANKA!
Ha, ha. Nie.
Kobiety w jednej chwili zawiesiły wzrok na pigułkach, które rozsypały się po podłodze. Następnie przeniosły go na biednego, przerażonego Georga, który aż się kulił w sobie. I na co mu to było?
Jednogłośnie wrzasnęły:
-GEORGE!
                                                         ~*~
James znalazł się w swoim krótkim życiu w wielu stresujących sytuacjach. Raz nawet prawie utonął. Jednak nic nie mogło przebić tego, co się działo teraz.
Dłonie mu się pociły. Miotła cały czas wypadała mu rąk. Spoglądał nerwowo na Arię, której wzrok zdawał się sięgać gdzieś daleko, poza boisko quidditcha. Ale poza tym była spokojna.
James pomyślał o swoim ojcu. Czy też się tak stresował przed swoim pierwszym meczem? To głupie, ale nigdy nawet go o to nie zapytał. Jak bardzo przydałby mu się teraz jego pocieszające słowa.
I na dodatek przypomniał sobie o Aleksie, który magicznie uzdrowił jego nogę i rękę. To dopiero dziwaczny gościu. Zagrał na gitarce kilka nutek i oto jest. James pamiętał te dojmujące uczucie ciepła, które go ogarnęło. Ten trans, w jakim się znalazł… W głowie wciąż dźwięczały mu słowa piosenki:
Zostanie tyle gór, ile udźwignąłem na plecach,
Zostanie tyle drzew, ile narysowało pióro…*
Cokolwiek to znaczyło.
Grali z Krukonami. James miał tylko najszczerszą nadzieję, że są na tyle mądrzy, by nie stosować żadnych brudnych sztuczek.
Nadzieja matką głupich!- mówił jakiś cichy głosik w jego głowie.
-To przynajmniej umrę późno, bo nadzieja umiera ostatnia.- odpowiedział na głos James, o czym zdał sobie sprawę dopiero, gdy napotkał niezrozumiały wzrok Teddy’ego.
Szybko spojrzał w inną stronę.
Teddy uśmiechnął się.
-I co, stresujesz się?
-Mhm. To znaczy… nie. Nie, w sensie, że tak, ale….
Zamilkł. Dobiegł go tylko stłumiony śmiech.
Jest żałosny. Jak dobrze, że Al go nie widzi.
A następnie ruszyli na boisko.
Krzyki dobiegały do uszu Jamesa mocno stłumione. Nie widział nikogo wokoło. On i jego miotła. Jak w transie ustawił się na swoim miejscu.
W tym samym czasie, Al, Rose i Alex krzyczeli na trybunach ile tylko sił w płucach, dopingując Gryffindorowi. Mike dołączył się do nich, nagle pozostawiając gdzieś w tyle swoją maskę wstydliwego chłopca. Wciąż skandował imiona Arii i Jamesa. Rachel pozostała bezstronna, nie chcąc narażać się ani tej czwórce, ani Annie, która owinęła się szalikiem w barwach Ravenclawu. Dziwnie było ją widzieć bez jej szkicownika.
-RAAAAVENCLAW!- wrzasnęła bez ogródek Annie. Obok siebie usłyszała znajomy, zbolały głos.
-Nie tak głośno, wariatko. To boli.
Spojrzała w tamtą stronę z morderczym błyskiem w oku. OCZYWIŚCIE- LEON FEATHER, bo jakże inaczej.
Jej wzrok przykuł szalik Gryffindoru owinięty wokół jego szyi.
-Skąd to wytrzasnąłeś?- wskazała na szkarłatno- złoty szal.
-Mam swoje sposoby.
-Aha…- zmierzyła go krytycznym spojrzeniem.- To fajnie. I dlaczego w ogóle kibicujesz Gryfonom? Jesteś Ślizgonem! Znienawidzą cię za to. Oskalpują. Powinieneś stać po stronie Krukonów.
Leo wzruszył ramionami i uśmiechnął się figlarnie.
-Wiem. Dlatego właśnie tego nie robię.
Annie także się uśmiechnęła.
-O-oho. Buntownik.
Leon roześmiał się.
Tymczasem James wzniósł się w górę. Wiatr świstał mu w uszach, a wraz z nim uleciał cały strach. Fakt, było zimno, ale nie padało. Z ust leciała mu para, jednak nie zwracał na to uwagi. W żyłach buzowała mu adrenalina. Wymienił uśmiechy z Arią i przybił piątkę dla Kat- to będzie ich mecz.
Ilekroć coś mu nie wychodziło- nie trafił w pętlę, lub zabrano mu kafla- przeżywał małe załamanie. Jednak coś dodawało mu siły. Była to Aria, której wzrok był wystarczająco pokrzepiający. Ryk tłumu, który skandował ich imiona. Wydawało mu się nawet, że słyszy Mike’a. Widział Teddy’ego, który tak wytrwale gonił znicza. Nie mógł odpuścić. Po prostu nie mógł.
Ekhm, a tak poza tym chciał pokazać Alowi, kto tu rządzi.
I takim właśnie sposobem zbierał się w sobie. Było tyle powodów, by nie tracić tej nadziei. By dawać z siebie wszystko. By po prostu DZIAŁAĆ.
I takim właśnie sposobem zdobył tego dnia niejedną pętlę. Skandował razem z pozostałymi, gdy Teddy uniósł do góry złotego znicza.
Warto się starać. Dla siebie, dla innych. By stawać się lepszym każdego dnia.
I nagle zrozumiał:
Zostanie tyle gór, ile udźwignąłem na plecach…*

Sukcesy, jakie osiąga są naprawdę jego sukcesami, jeśli sam się z nimi mierzy.
_____________________________________
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay


sobota, 19 listopada 2016

142. Nieinteligentna Krukonka i niesprytny Ślizgon.

Ginny czuła się przede wszystkim zdradzona.
Ale też wściekła. Niedoceniona. Oszukana. I tysiące innych negatywnych uczuć, które ostatnio gościły w jej sercu. Kobieta chciałaby, żeby sobie poszły i zostawiły ją w spokoju. Ale one się uparły i tam siedziały, jak w jakimś przeklętym bunkrze.
Ale czuła też troskę- o swoich najbliższych. To, że nie powiedzieli jej o tej całej sprawie z latającą szufladą, demonicą i wysysaniem magii. Wszystko było tak pokręcone, że wciąż z trudem w to wierzyła- fakty jednak były następujące: jej mąż, brat i najlepsza przyjaciółka właśnie słabli na jej oczach, a ona nawet o tym nie wiedziała. Bała się o nich. Bardzo. Jednak ta wielka fala gniewu zupełnie przygniotła jakąkolwiek pokorę.
Po spotkaniu GD Harry i Ron natychmiast udali się do Ministerstwa Magii, bo góra pracy wciąż rosła. Ginny już spała, gdy jej mąż wrócił. Gdy się obudziła, pozostało tylko wgniecione miejsce na łóżku obok i rozrzucona w pośpiechu pościel. Typowo.
Od kiedy Al i Rose pojechali do Hogwartu, nie było starszego rodzeństwa, które mogłoby się zaopiekować Lily i Hugo. Ginny ufała swojej córce- nieco gorzej z Hugo, który jeszcze nie tak dawno temu trafił na komisariat mugolskiej policji- jednak wolała nie zostawiać ich samych w domu. Kto wie, może nagłe przepływy magii, które pojawiały się coraz częściej, nagle zwrócą się przeciwko nim? Ginny czuła wyrzuty sumienia, że musi zawracać głowę swojej mamie. Jednak Molly nie miała pretensji- była wręcz szczęśliwa, że może komuś wcisnąć kolejne ciasteczka i ponarzekać na jego wagę.
Ginny odgoniła wszystkie te myśli i postanowiła skupić się na pracy. Ich jeszcze niedawno nowy szef ją zamorduje, jeśli tego nie zrobi.
I wtedy pojawiła się Hermiona.
Nieco niepewnie weszła do gabinetu, jakby wiedziała, że coś się święci.
Świetnie.- pomyślała Ginny- Może otacza mnie już aura nienawiści?
-Hej, mogę?- zagadnęła jej przyjaciółka.- Znalazłam chwilę wolnego, więc pomyślałam, że wpadnę.
-Jasne.- wycedziła rudowłosa, jakby bała się otworzyć szerzej buzi, w obawie, że wylecą z niej niekontrolowane oskarżenia.- Wejdź.
Hermiona zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie. Jej kąciki ust uniosły się lekko
-A więc, udało nam się. Gwardia Dumbledore’a znów wkracza do akcji. Jestem taka dumna. Nie mogę w to uwierzyć. Czułam się, jakbym cofnęła się w czasie o te dwadzieścia lat.
Ginny uśmiechnęła się cierpko.
-Ta. Ja też.
Hermiona porzuciła swoją jakże wiarygodną grę aktorską.
-Okej, poddaję się. Wiem, że jesteś zła. Ale pozwól mi to wytłumaczyć…
-Myślę, że nie ma co tutaj tłumaczyć.- odparła cicho Ginny, przypominając niepokojącą oazę spokoju.- Po prostu bezczelnie mnie oszukaliście.
-Nie.- Hermiona kręciła rozpaczliwie głową.- To nie tak. Po prostu nie chcieliśmy cię martwić…
-A teraz jest niby lepiej?- przerwała jej przyjaciółka.
Nirwana. Powtarzała w myślach Ginny. Nirwana.
-Zrozum, że sami, jesteśmy zagubieni. Ja…- głos Hermiony się załamał.- … nie wiem, co się z nami dzieje. To wszystko nas po prostu przerosło. Nie chcieliśmy cię okłamać.
Nirwana. Nirwana. Nir… PIERDZIELĘ TO!
Ginny poderwała się z miejsca.
-ALE TO ZROBILIŚCIE! KŁAMALIŚCIE MI W ŻYWE OCZY I NA TO NIE MA USPRAWIEDLIWIENIA! NIE CHCIELIŚCIE MNIE MARWTIĆ?-prychnęła pogardliwie.-NO SUPER. FANTASTYCZNIE. WIELKIE DZIĘKI, SERIO. A CZY MYŚLAŁAŚ O TYM, JAK SIĘ TERAZ CZUJĘ?
Hermiona wyciągnęła rękę w rozpaczliwym geście. W jej oczach malował się ból.
-Ginny, proszę…
-NIE! NIE MYŚLAŁAŚ. ONI TEŻ NIE. ANI HARRY ANI RON NIE MOGĄ SPOJRZEĆ MI W OCZU. NIE MAJĄ ODWAGI. TO TCHÓRZE. BO WIEDZĄ, ŻE MNIE OSZUKALI. CZY TY WIESZ, JAK TO JEST, GDY DOWIADUJESZ SIĘ, ŻE TROJE NABLIŻSZYCH CI LUDZI WŁAŚNIE ZMIENIA SIĘ W ROŚLINKI I UKRYWAJĄ TO PRZED TOBĄ? JASNE, ŻE NIE. NIC NIE WIESZ. NIE ZBUDUJESZ PRAWDZIWEJ RELACJI NA KŁAMSTWIE! NIGDY.
Ginny nabrała powietrza. Czuła, że głos jej zamiera. Hermiona wpatrywała się w nią ze łzami w oczach.
-CZUJĘ SIĘ JAK NAJGORSZA GNIDA. MYŚLAŁAM, ŻE MOGĘ WAM ZAUFAĆ. TYM CZASEM, TO WY NAJWYRAŹNIEJ NIE UFACIE MI.
Czekała. Naprawdę czekała i miała nadzieję, że jej przyjaciółka to wszystko zamieni na lepsze. Wyjaśni jej od nowa. Ale nie. Hermiona tylko na nią patrzyła, a wargi trzęsły się jej od tłumionego szlochu.
-A teraz wyjdź.
Hermiona zrobiła to bez większego uporu.
Ginny ponownie zasiadła za biurkiem, jednak nie mogła skupić się na pracy. Źle czuła się z tym, że tak naskoczyła na swoją bratową. Musiała to jednak z siebie wyrzucić. Czuła się teraz jakby lżejsza o te kilkadziesiąt wypowiedzianych słów.
Pomyślała o jedynej osobie, która nic nie ukrywała przed nią. Była szczera i zawsze mogła na nią liczyć. Allie.
Nim zdała sobie sprawę z tego, co robi, ruszyła w stronę gabinetu przyjaciółki. Weszła bez pukania- taki już był ich zwyczaj.
To, co zobaczyła sprawiło, że zamarła w pół kroku.
Allie i Aaron Broke- ich nowy szef, w miarę młody i przystojny. Stali przyssani do siebie niczym dwie pijawki. Na dźwięk otwieranych drzwi odskoczyli od siebie gwałtownie i spojrzeli na przybysza. Nim cokolwiek powiedzieli, Ginny wymamrotała tylko:
-Ekhm, przepraszam…
I ruszyła pędem w stronę swojego biura.
Okej, jednak nie ma już osoby, która by jej nie oszukiwała.
Ginny w pierwszej chwili poczuła smutek. Czy naprawdę nie była warta ani trochę zaufania? Choć odrobiny?
Potem jednak, gdy zasiadła przy biurku i odtwarzała w myślach tę właśnie sytuację, widziała coraz więcej zabawnych szczegółów, których wcześniej nie mogła dostrzec.
Rozmazana szminka Allie i nerwowy sposób, w jaki przeczesywała włosy, gdy ją zobaczyła. Aaron, który odskoczył do tyłu jak poparzony prądem i jego bezsensowne poprawianie krawatu. Ups.
Allie. Wieczna singielka, silna, niezależna kobieta właśnie ma romans.
Ginny nie wytrzymała i mimo wszystko wybuchła głośnym śmiechem.
                                       ~*~
Annie spokojnie przemierzała korytarz, gdy nagle ktoś złapał ją za ramię i pociągnął gwałtownie za róg.
Wstrzymała oddech.
Jakiż był jej zawód, gdy zobaczyła twarz Leona Feathera.
-No nie. A już myślałam, że porwał mnie jakiś przystojny złoczyńca.
Chłopak puścił to mimochodem.
-Jak się czujesz?
Krukonka zmarszczyła brwi.
-A co? Nie widać? Fantastycznie.
-Chodzi mi o ten…- zawahał się.-…sen.
Annie zastanowiła się chwilę.
-Ten, w którym oszalała demonica kazała nam się przyłączyć do swojej armii wysysaczy i dostała szału, gdy powiedziałam jej imię? O tak, pamiętam go. Ale pamiętam też, że na koniec to twoja świeczka zgasła i to ciebie coś zabrało w ciemność. To chyba ja się powinnam martwić.- znów się zastanowiła.- Ale tego nie robię. Jeszcze tego samego dnia widziałam cię na lekcji. Swoją drogą, masz niezły zapłon.
Ślizgon żachnął się.
-Och, daj już spokój z tymi żarcikami. To wszystko nie jest śmieszne. Coś mogło się nam stać.
-Ależ oczywiście, że jest śmieszne, Leonie. Pękam ze śmiechu, nie widzisz?- odparła spokojnie Annie. Postanowiła, że tego dnia trochę go podręczy.
Westchnął.
-Nie możemy jej na to pozwolić. Ta demonica… Layla, tak? Chce, żebyśmy pomogli jej kraść magię z czarodziejów. Musimy to powstrzymać.
Annie bez słowa zaczęła klaskać.
 Na twarzy Leona malowało się zdezorientowanie, podobne to tego, jakie widnieje na twarzy małego szczeniaczka.
-Co ty robisz?
-Brawo.- pociągnęła nosem.- Wzruszyłam się. Od naszego ostatniego spotkania bardzo zmądrzałeś. Stałeś się wręcz… odkrywcą.- pokiwała z uznaniem głową.
Leo skrzyżował ręce na piersi. Jego mina mówiła: Och, a więc tak się bawimy?
-Ty za to od ostatniego spotkania w końcu przestałaś się wyrzekać tego, że nasze sny są prawdziwymi wizjami.
Zamrugała kilka razy.
-Ale od tego realnego spotkania, czy tego we śnie… Bo już się pogubiłam.
-Jesteś wyjątkowo nieinteligentną Krukonką.
-A ty wyjątkowo niesprytnym Ślizgonem.
Zmrużył oczy.
-Okej, zawsze jesteś nieznośna, ale dzisiaj najwyraźniej przechodzisz samą siebie. Dlaczego?
Prychnęła.
-Zawsze taka jestem, Sherlocku.
-Nie, nie.- odparł Leo, kręcąc stanowczą głową. W jego głosie nie słyszała już zirytowania, lecz rozbawienie.- Dzisiaj coś cię gryzie. W normalnych warunkach już byśmy nie rozmawiali.
-Nieprawda.
-Prawda.
-Nie.
-Tak.
-Nie!
-Oj, tak.
-NO DOBRA!- krzyknęła.- Dostałam O od McGonagall. A teraz spadaj. Nie mam humoru.
Leo roześmiał się.
-Oho. Czyli miałem rację, co do tego, że jesteś beznadziejną Krukonką…
-Powiedziałam: SPADAJ.
Z satysfakcją i głupim uśmiechem ją wyminął.

Patrzyła, gdy odchodził. A to uparty gnojek.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 12 listopada 2016

141. Gwardia Dumbledore'a.

Wybaczcie, że tak późno. Mój komputer mnie nie lubi i postanowił się zaktualizować, nie zapisując mojej pracy.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
To było bardzo trudne.
Hermione i Ginny zajęło to mnóstwo czasu. Wysłały wiele sów, a otrzymały jeszcze więcej zwrotnych. Spotkały się z górą sceptycyzmu i sprzeciwu, najadły się dużo stresu. Ciężko było znaleźć termin, który odpowiadałby każdemu. Gdy już się wydawało, że to mają, wtem ktoś mówił, że nie da rady. No tak, każdy miał swoje obowiązki, życie, pracę. Jednak chęć była większa. Udało im się. Dokonały tego. I choć spotkały się ze stwierdzeniami, że „przez was szef mnie zabije”, to wiedziały, że tak naprawdę każdy tego chciał. Włożyły w organizację mnóstwo serca i opłacało się.
Bo działo się coś niezwykłego. Gwardia Dumbledore’a powracała do życia.
Mieli się spotkać w tym samym miejscu, co kilkanaście, lub nawet kilkadziesiąt lat wcześniej- w Gospodzie pod Świńskim Łbem. Miejsce to wciąż było tak samo zaniedbane. Ale miało w sobie coś sentymentalnego.
Było tak samo zimno, jak wtedy. Nawet stres na twarzy Harry’ego malował się w takim samym stopniu. I ta sama obawa- że nikt nie przyjdzie.
Ale zgodnie z umową pojawili się. Neville z Hanną, Luna, Dean, Seamus, George z Angeliną, Cho, bliźniaczki Patil oraz cała reszta. Przez chwilę panowała pełna niedowierzania cisza. A potem każdy zaczął się witać, jak starzy, dobrzy przyjaciele.
Choć Ginny nie znała się dobrze z wieloma z tych osób to teraz nie miało to znaczenia. Łzy szczęścia pojawiły się na twarzach kobiet. Wszyscy wciąż wyglądali tak samo- kilka zmarszczek na ich twarzach wcale nie postarzało ich za bardzo.
Oto właśnie ich drużyna rebeliantów, wojowników. Gwardia Dumbledore’a.
Dean i Seamus wciąż byli najlepszymi przyjaciółmi. Luna ściskała w dłoni „Żonglera” i z przejęciem o czymś opowiadała Katie Bell. Kiedyś pewnie spotkałaby się tylko z krzywymi spojrzeniami. Dzisiaj wszyscy słuchali jej bez protestów. Lee Jordan wciąż miał kłębowisko czarnych dredów na głowie, a na twarzy George’a malował się ten sam łobuzerski uśmiech.
Ginny zarumieniła się na widok swoich byłych chłopaków- Deana i Michaela. Jednak nie wyczuwała napięcia, gdy się z nimi witała. Co było, minęło. Dawne urazy przestały mieć znaczenie. Kobieta z trudem powstrzymywała niepokój, gdy patrzyła na Cho- ale po chwili zdała sobie sprawę, że nie ma to sensu. Przecież ona i Harry to stare, stare dzieje.
Wszyscy nawet usiedli na podobnych miejscach. Brakowało tylko kilku członków, którzy nie mogli z nimi być, bo polegli za Hogwart. Ale duchem na pewno tu byli i ronili łzy radości tak jak inni.
Fred, jej ukochany brat. Lavender, która zginęła, brutalnie rozszarpana przez wilkołaka. Colin Creevy, który w swoim czasie miał bzika na punkcie Harry’ego. Oni wszyscy już nie powrócą. Smutek udzielił się Ginny i miała wrażenie, że pozostali także to poczuli.
Wymieniła spojrzenia z Hermioną. Chyba żadna z nich nie miała wątpliwości, kto powinien zacząć. Wszyscy inni także wyczekująco patrzyli na Harry’ego.
Zupełnie jak w piątej klasie.
I tak właśnie w tej chwili poczuli się jak wtedy. Niepewni tego, co tutaj robią, ale jednocześnie gotowi do akcji.
-Ekhm, cześć.- powiedział Harry, a zabrzmiał jak zestresowany 15-latek.- Dziękujemy za przyjście. Nawet… Nawet nie wiecie, ile to dla nas znaczy.
I całe napięcie nagle opadło.
-To niesamowite, że po tylu latach wszyscy wciąż są gotowi do działania. Wciąż tworzymy Gwardię Dumbledore’a, mimo tego, że wielu z nas z trudem znalazło dzisiaj czas. Ale jesteśmy tutaj i razem… razem możemy osiągnąć jeszcze więcej, niż wtedy.
-TAK!- wrzasnął George.- POKONAMY WSZYSTKIE RÓŻOWE LANDRYNY!
Odpowiedział mu zgodny wiwat.
Harry uśmiechnął się smutno.
-A skoro o tym mowa, to… GD ma okazję, by znów się wykazać.- wymienił nerwowe spojrzenia z Hermioną i Ronem.- Mamy problem.
Pozostali już zacierali ręce, jakby tylko na to czekali.
-No dalej, jesteśmy przecież niepokonani!- krzyknął Neville, co chyba zadziwiło nawet jego.
Znów ścianami wstrząsnął zgodny ryk wydobywający się z kilkudziesięciu piersi.
Ginny nic nie rozumiała.
-Otóż… Jasne, to, że się spotykamy ma na myśli też cele towarzyskie, ale… jest pewna sprawa, której możemy zaradzić tylko my sami. Gwardia Dumbledore’a.
Odpowiedział mu bojowy okrzyk.
I wtedy Harry opowiedział o wszystkim, co działo się ostatnio Ministerstwie Magii- latającej szufladzie, demonicy, traconej magii. Każdy słuchaj z zapartym tchem w piersiach.
Harry spojrzał po przyjaciołach.
-To jak… damy sobie z tym radę?
I tym razem spotkał się z radosnym odzewem.
Wtedy, w piątej klasie, była cała góra wątpliwości i strachu. Teraz… nikt nie oponował. Każdy gotował się do walki i wyglądał, jakby w tym momencie miał ochotę skopać komuś tyłek.
-PRECZ DEMONOM!- wydarł się Seaums.
-JUŻ JA JEJ POKAŻĘ, Z KIM ZADARŁA!- wykrzyknął George.
-ODZYSKACIE SWOJĄ MAGIĘ!- zapewnił Lee.
Pracownik zaczął ich uciszać, jakby byli grupką rozbrykanych nastolatków. Tylko Ginny nie podzielała ich radości. Czuła się oszukana.
Harry, Ron i Hermiona ukrywali to przez cały ten czas. Nie potrafiła kryć urazy. Czy uważali, że nie jest godna zaufania? Że sobie z tym nie poradzi? Lub najgorsze: chcieli ją chronić?
Jej mąż wyraźnie unikał kontaktu wzrokowego.
-A więc…- Harry uśmiechnął się.- Powracamy do akcji.
Hermiona nagle wstała.
-Niech tradycji stanie się zadość.- wyciągnęła z kieszeni kurtki pomięty pergamin, na którego górze widniał napis: GWARDIA DUMBLEDORE’A.- Niech każdy się wpisze.
Lista poszła w obieg, podczas gdy Angelina zapytała:
-Rzuciłaś na nią zaklęcie przeciw donosicielowi?
Każdy pamiętał Mariettę, na której twarzy z wielkich, czerwonych pryszczy pojawił się napis: DONOSICIEL.
Hermiona uśmiechnęła się tajemniczo.
-Lepiej tego nie sprawdzać.
Wkrótce pod nagłówkiem pojawiło się 26 nazwisk.
-I mam coś jeszcze.- oznajmiła niepewnie Hermiona. Z kieszeni wyciągnęła garść monet.- Pamiętacie zaczarowane galeony, które pokazywały datę następnego spotkania? Mam takie same. Pomyślałam… pomyślałam, że to może być fajne. Wiem, że nie każdy będzie mógł się pojawić na danym spotkaniu, rozumiem, ale... w miarę możliwości…
Na twarzy Hermiony malowała się niepewność. Zapanowała cisza.
Odezwał się tylko Zachariasz Smith:
-Hermiono, wcale się nie zmieniłaś.
                                                  ~*~
To było dziwne spotkanie- Al, James i Apolinary. W bibliotece.
Al nie mógł uwierzyć, że Rachel ich w to wciągnęła. Wiedział, że nie zrobiła tego specjalnie- w końcu przepraszała go z całych sił. Nie zmienia to jednak faktu, że nieźle go wpakowała.
James natomiast, choć nawet nie znał Rachel, to już był na nią wściekły. Al jej bronił- mówił, że nie miała wyboru, że tego nie chciała, została zaskoczona. Wynikało z tego tylko jedno: że ta cała Rachel to niezła niezdara.
Spotkanie z Apolinarym było niezwykle męczące. Kuzyn mówił szybko i zachowywał się nieco obleśnie- Al nie chciał wdawać się w szczegóły. Powiedzmy tylko, że młody Dursley był poszukiwaczem złota.
Wyrażał jakąś taką dziwną ekscytację.
-To jak, zostaniemy kumplami!?- zakończył swój niezwykle długi monolog o tym, że „chciałby się z nimi zakolegować, bo przecież są kuzynami”. Al spojrzał z przestrachem na Jamesa, bojąc się, że ten palnie coś niemiłego.
Ale ten nic nie powiedział. Milczał w zasadzie cały wieczór. Nawet się nie sprzeciwiał, gdy tutaj szli. Był taki… przygaszony. Co było zupełnie nie w jego stylu. Coś musiało się stać. Jednak nie było teraz na to czasu.
Apolinary.
Al nie chciał być niemiły. Jednak jego kuzyn był taki… przytłaczający. Zachowywał się dziwnie i nieco obrzydliwie. I do tego miewał takie dziwne przebłyski agresji- Al był tego świadkiem. Nie chciał być w skórze tamtego niskiego chłopca, który został ofiarą Dursley’a.
I było jeszcze coś- ich kuzyn cały czas się chwalił tym, że nim jest. Że jest spokrewniony z TYMI Potterami. Było to tak irytujące, że chłopcy z trudem trzymali emocje na wodzy. To właśnie dlatego chce zostać ich przyjacielem? Żeby móc się tym chwalić?
-Hmmm, Apolinary…- powiedział. Nie miał pojęcia, co chce mu przekazać.- No… wiesz…
Zamilkł. Spojrzał ponaglająco na Jamesa, który wpatrywał się w blat z nieskrywaną nienawiścią- ale kogo tak nienawidził? Ala? Apolinarego? Rachel? Czy też tego nieszczęsnego blatu?
Al pod stołem nadepnął na stopę brata. Ten podniósł na niego wzrok. W pierwszej chwili serce Ala zamarło.  James bywał nieprzewidywalny. Jednak on tylko oznajmił:
-Apolinary, miło z twojej strony, ale zrozum, że przyjaźni nie da się wymusić. Tym bardziej przyjaźni dla sławy.- po czym wstał i odwrócił się w stronę wyjścia. To, co powiedział było tak mądre, że aż do niego niepodobne. Nagle jednak się odwrócił i cały czar prysł.- A, i weź przestać grzebać w tym nosie. To ohydne.
Apolinary poczerwieniał. Ale nie ze wstydu. Ze złości. Al widział już ten wyraz twarzy. Chłopak wstał i nieco zbyt dramatycznie wykrzyknął:
-POŻAŁUJESZ TEGO, JAMESIE POTTERZE!- wskazał gwałtownie na Ala.- I TY TEŻ!
Po czym wybiegł z biblioteki.
Pomyśleć, że jeszcze chwilę temu chciał się z nimi zaprzyjaźnić.
Al spojrzał z nieśmiałym uśmiechem na swojego brata.
-Chyba uruchomiłeś w nim tryb bestii.
James znowu przybrał ten obojętny wyraz twarzy. Nawet nie powiedział nic niemiłego. Po prostu ruszył powoli w stronę wyjścia. Kulał. I jedna z jego rąk poruszała się nienaturalnie i sztywnie. Jak Al mógł tego wcześniej nie zauważyć?
-James, co się stało?
-Daj mi spokój.- rzucił James, nawet się nie obracając.
-No dalej, wyrzuć to z siebie.
James obrócił się gwałtownie. Al spodziewał się, że go zaatakuje. On natomiast wylał z siebie potok słów:
-Dobrze. CHCESZ WIEDZIEĆ!? OKEJ! Przez ostatnie cholerne tygodnie wstawałem rano, żeby ćwiczyć na ten głupi mecz quidditcha, a teraz okazuje się, że nie zagram, bo oberwałem tłuczkiem. Cała praca na nic! Czuję się jak największy padalec na świecie!
W jego głosie pobrzmiewała gorycz. Al poczuł się nieco speszony. Jego brat BARDZO rzadko mu się zwierzał.
W ogóle, rzadko z nim rozmawiał.
I wtedy coś zaświtało mu w głowie. To, co stało się w Pokoju Życzeń. Hipnotyzująca gra Aleksa i to, jak jego noga wyzdrowiała w minutę. Czuł, że musi pomóc bratu. Bo pomimo wszystko; pomimo tych kłótni, był jego bratem. I zrobiłby dla niego wiele.
-Chyba wiem, jak tobie pomóc. Chodź.
James musiał być chyba naprawdę zdesperowany, bo za nim ruszył.
Razem weszli do pokoju wspólnego Gryfonów, co było bardzo unikalnym widokiem. Uczniowie patrzyli na nich z niedowierzaniem. Ruszyli prosto ku Aleksowi, który wyglądał na równie zszokowanego.

-Alex, szykuj gitarę.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay