James zmarszczył brwi.
-Co?
Al przełknął z trudem. Nabrał powietrza i powtórzył:
-Mike nie żyje. Przykro mi.
Na ostatnich słowach jego głos się załamał, a z oczu chłopca
potoczyły się duże łzy. Drżącą dłonią przeczesał włosy i wycofał się, jakby obawiał
się reakcji brata.
Mike nie żyje. Te
słowa wciąż nie dochodziły do świadomości Jamesa. Nie, to niemożliwe. Mike by
go nigdy nie zostawił. Nie odszedłby. Musiała zajść jakaś pomyłka. Tak, okropna
pomyłka. James musiał go znaleźć. Może mieć tarapaty.
Powoli zaczął odkopywać z siebie kołdrę. Rachel spojrzała na
niego, a ten ciągły smutek i współczucie w jej oczach doprowadzały go do szału.
-Co robisz?
-Idę znaleźć Mike’a. A co, jeśli coś mu się stało?
-James, ale…- do rozmowy przyłączył się Alex, lecz nie na
długo było mu dane zabierać głos.
-Dajcie spokój. Nie ma czasu. Idę go znaleźć.
Wstał. Jego ton głosu był wyprany z uczuć, tak jak myśli-
wiedział tylko jedno. Musi znaleźć swojego najlepszego przyjaciela. Szok po
usłyszeniu tych trzech słów- „Mike nie
żyje”- był tak ogromny, że nie mógł w nie uwierzyć. Nieświadomie uciekał od
prawdy.
Poczuł, że kręci mu się w głowie. Podtrzymał się Leona, by
nie upaść. Nawet Ślizgon wyglądał na zdruzgotanego.
-James, nie powinieneś wstawać.
-Muszę znaleźć Mike’a.
-Zostań tutaj, proszę…-Annie podeszła bliżej.
-Muszę go zna-
-James, naprawdę, jesteś jeszcze chory.- tym razem odezwał
się Al, zajmując miejsce u jego boku. Wszyscy byli tak blisko.
Zbyt blisko.
Potrzebował… przestrzeni.
-MUSZĘ. ZNALEŹĆ. MIKE’A!- ryknął. I wtedy całe jego uczucia,
ukrywane gdzieś w podświadomości, nagle wylały się z niego strumieniem. Świat
jakby zwolnił. Jego uwagę przykuł czarny hipogryf, który nieoczekiwanie wszedł
do pomieszczenia, skupiając wzrok wszystkich. Niósł coś na swoim grzbiecie.
Ciało.
Ciało jego najlepszego przyjaciela.
Krzyczał. Krzyczał głośniej niż kiedykolwiek w swoim życiu.
A jednak nie zdawał sobie z tego nawet sprawy. Jak to możliwe?
Ledwo czuł palce zaciskające się na jego przedramionach, gdy
rzucił się w jego stronę. Dlaczego nie pozwalają mu podejść?
Łzy przerażenia i niedowierzania zamazały mu widok. W końcu
wydostał się z objęć i sideł, które go zatrzymywały. Podszedł do pryczy, na
której leżał Mike.
Jego widok dobił go doszczętnie.
I już wiedział, dlaczego powstrzymywano go przed spojrzeniem
na niego.
Martwe ciało jego przyjaciela przyprawiało go o mdłości.
Drżącą dłonią dotknął jego ręki, która była zimna jak lód. Jego twarz wyglądała
spokojnie i niewinnie, co było zupełnym przeciwieństwem tym, co odczuwał w środku
James.
A więc jednak. Mike go opuścił.
James wiedział, że to samolubne, ale nic go nie obchodziło.
Nie obchodziło go to, że jego brat coś do niego mówi. Jego słowa nie dochodziły
do jego świadomości. Dobiegały jakby zza szyby, stłumione i bez sensu. Nie
zwracał uwagi na to, że obok niego stoi Aria, drżąc i potrzebując oparcia.
Delikatnie przeczesała mysie włosy Mike’a, a jej szloch niósł się po całych
lochach. Był to najbardziej łapiący za serce szloch na świecie. Co jakiś czas z
jej ust wychodził szept:
-Mike…Och, Mike, proszę, nie… Nie!
Jednak tego James także zdawał się nie słyszeć, ani nie
widzieć. Przestały go obchodzić uczucia innych. Myślał tylko o jednej osobie.
O Mike’u. Co myślał przed śmiercią? Czy toczył bitwę? Czy
desperacko walczył o każdy oddech, czy też się poddał? Czy bardzo bolało? Czy
długo cierpiał?
Patrzył na jego twarz i pragnął jeszcze raz patrzeć na jego
uśmiech. Na jego roześmiane oczy. Albo ściągnięte brwi, gdy uczy się nowego
zaklęcia. Cofnął się w czasie. Wszystkie wspomnienie- te dobre i te złe- nagle
zalały go ogromną falą. Moment, gdy spotkali się w pociągu po raz pierwszy. Gdy
odkrywali tajemnicę białego kota. Gdy się kłócili, bali, walczyli, śmiali się,
uczyli, rozmawiali. Wspólne wakacje i smutne pożegnania. Słowa wsparcia i
wyrzuty
Popatrzył na paskudne rany na jego ciele. Musiało
boleć- gdy zdał sobie z tego sprawę,
poczuł łomotanie w głowie. To powinien być on. Mike narażał swoje życie, by
zdobyć lekarstwo dla niego. I stracił je. Swoje życie. Gdyby nie to… wciąż by
żył.
Teraz już nie hamując łez, James zakrył dłonią ranę na
piersi Mike’a. Krew już dawno zakrzepła. To ta rana musiała odebrać mu życie.
Prosto przez jego cudowne, niewinne serce.
I wtedy James zrozumiał. Mike go nie zostawił. Ktoś go
zmusił go odejścia.
Kto?
Nagle rozpacz została wyparła przez złość. Ogromna złość.
Wściekłość, która paliła go od środka
żywym ogniem, tak bardzo, że aż bolało.
-Kto mu to zrobił?
-Layla.- usłyszał
ten głos po raz pierwszy dzisiejszej nocy. Podniósł pałający wzrok na Peridesa.
Kogoś, kto miał ich chronić. Kogoś, to miał chronić Mike’a.
-Gdzie byłeś…? Gdzie byłeś, gdy on cię potrzebował?
-Walczyłem, tak jak
wszyscy tutaj.- odparł hipogryf, chyba po raz pierwszy odkąd się poznali
bez cienia sarkazmu.-Walczyłem o Hogwart.
Nie wiedziałem, że Mike postanowił zrobić coś tak szalonego. Gdy zorientowałem
się, że nie ma go z wami… Było już za późno. Bardzo… przepraszam. Przepraszam,
James. I ciebie, Mike.
Jamesa nie obchodziło, co mówił hipogryf na swoje
usprawiedliwienie. W jego głowie powstał nowy cel: Layla.
Pchany nieopisaną wściekłością wybiegł z pomieszczenia. Za
sobą słyszał głosy przyjaciół, wołające go. Nic go to nie obchodziło.
Już nic go nie obchodziło.
Wybiegł na dziedziniec.
Ktoś złapał go za rękę i zatrzymał. Spojrzał do góry. To
jego ojciec.
-James! Tak bardzo się bałem. Gdzie Albus?- popatrzył na
czerwone, pełne dzikości oczy swojego syna i drżące dłonie.- James… wszystko w
porządku?
Odrzucił uścisk ojca i ruszył biegiem przed siebie, celowo
mieszając się w tłum, by go zgubić. Mordercze zaklęcia przelatywały obok jego
głowy, ale on nie starał się ich nawet omijać. Gdy w końcu głos Harry’ego
ucichł w gwarze walki, wrzasnął, ile sił w płucach:
-LAYLA! LAYLA! POKAŻ SIĘ, ZDEGRADOWANY, TCHÓRZLIWY,
BEZWARTOŚCIOWY ŚMECIU!
Tym razem ktoś chwycił go za ramię.
To Aria. Spojrzał na nią po raz pierwszy. Wyglądała
okropnie. Napuchnięte oczy, rozczochrane włosy, ogromne łzy cieknące po bladej
twarzy.
-James… James, nie rób tego, proszę, to niebezpieczne.
-Mike umarł za nas. JAK ŚMIESZ MÓWIĆ MI, CO JEST BEZPIECZNE,
A CO NIE!?
Odepchnął ją w szale. W tym samym czasie usłyszał
rozwścieczony głos:
-JAK MNIE NAZWAŁEŚ!?
Na ziemię sfrunęła Layla, odrzucając najbliżej stojących
czarodziei na kilka metrów. Świetnie. James nie wiedział skąd w ogóle zna te
zaklęcie, jednak cos popchnęło go do tego, by stworzyć ogromną barierę, która
oddzielała demonicę i jego od pozostałych czarodziei.
Tak, by już nikt nie próbował go powstrzymać.
Tak, by nikt im nie przeszkadzał.
Oczy pałały jej gniewem, jednak uśmiechała się złośliwie,
jakby tylko czekała na ten moment.
-DLACZEGO ON? DLACZEGO AKURAT ON!?- James ochrypł, a jego
głos brzmiał nieco żałośnie. Nie dbał o to. Na jego słowa wszyscy czarodzieje
umilkli, zbierając się jak najbliżej granicy, by obserwować tę wymianę zdań.
Ktoś rozpaczliwie wołał jego imię. To chyba jego mama.
Nie obejrzał się za siebie.
-Przepraszam, kto?-
zapytała demonica, wyraźnie bawiąc się całą sytuacją. Po obuch jej stronach
pojawili się Kishan i Charles, uśmiechając się złośliwie. Cała trójka przybrała
swoją ludzką postać.
-Nie udawaj. Nie baw się ze mną.- głos chłopca ociekał
zawiścią.- Zabiłaś mojego najlepszego przyjaciela.
-Ooch, tak.
Rzeczywiście.- roześmiała się beztrosko.- Sam się o to prosił.
James miał ochotę rzucić się do przodu i wydłubać jej oczy.
Po raz pierwszy jednak od przebudzenia pohamował swój temperament. Wiedział,
jak to rozegrać.
-A jednak nie wypatroszyłaś go, tak jak wszystkie swoje
ofiary.- zdał sobie sprawę z tego sprawę dopiero wtedy, gdy to powiedział.
Layla odwróciła wzrok, najwyraźniej trochę zbita z tropu.
-Patroszę tylko
mężczyzn. Nie potrzebuję wnętrzności małych chłopców.
-Och, a więc to twoja granica moralności?- roześmiał się
histerycznie James.- Twój kompas moralny? Zasada, którą się kierujesz w życiu!?
Gniew ponownie zawładną demonicą.
-Kim ty jesteś, żeby-
-Odebrałaś życie 12-letniemu chłopcu!- wrzasnął chłopak,
czując, że do jego oczu ponownie napływają łzy. Były to gorzkie łzy
wściekłości.- Odebrałaś mi najlepszego przyjaciela! Odebrałaś rodzicom ich
syna, rodzicom, którzy nawet nie wiedzą, że w szkole ich kochanego syna
rozgrywa się chora bitwa, w której on zginął! Odebrałaś szkole wspaniałego
ucznia, który miał ambitne plany na przyszłość. To było niewinne dziecko!
Dziecko, które miało całe życie przed sobą! Które walczyło o swoją szkołę i
ludzi, których kochało!
James nie wytrzymał tego ciężaru. Upadł na kolana, zdając
sobie sprawę, że wygląda żałośnie.
Ale tak. To też go nie obchodziło.
-Chłopcze, jesteś
żałosny.- odezwał się Kishan.- Zabijmy go
-Tak, zróbmy to.-
Charles zatarł ręce.
Jednak demonica powstrzymała ich jednym ruchem ręki.
Layla patrzyła na niego z góry, a w jej oczach po raz
pierwszy kryła się niepewność.
-Jeśli myślisz, że w
ten sposób mnie złamiesz, to…
-Zobacz sama, kim się stałaś!- chociaż brakowało mu głosu, jego
ton wciąż był burzliwy i pełen oskarżeń. Szczery i godzący w samo serce.-
Stałaś się morderczynią. POTWOREM! Zobacz sama, ile krzywdy wyrządziłaś. Ile
cierpienia. Czy to naprawdę jest to, czego pragniesz?
-Mam swoje powody!-
krzyknęła Layla, wyraźnie tracąc rezon.
-A czy pamiętasz, kto jest tym powodem? Czy pamiętasz, KTO
JEST TWOIM PRAWDZIWYM WROGIEM!?- potok słów wylewał się z ust Jamesa, a on sam
tego nie kontrolował.- Przecież nie nas chciałaś tak naprawdę zabić! Jesteś tu
z innego powodu.
Layla popatrzyła kolejno na Jamesa, na wszystkich
czarodziejów za magiczną barierą, a potem na Kishana i Charlesa.
Jej wzrok i postura się zmieniły. Jakby wreszcie coś do niej
dotarło.
Jakby… wreszcie zrozumiała.
-To wasza wina.-
zwróciła się do pozostałych demonów.
Tamci spojrzeli na nią z szokiem.
-CO!?
-Layla, chyba nie
mówisz, że…
-Oni doprowadzili cię do tego miejsca.- ponowił James.- Oni
cię zranili. To przez nich zrobiłaś te wszystkie straszne rzeczy! Czemu
skazałaś nas wszystkich na cierpienie przez ich błędy? Teraz, gdy masz ich pod
nosem… wciąż ranisz niewinnych ludzi! Zabierasz dzieci matkom i matki dzieciom.
Sprawiasz, że ojcowie już nie wracają do swoich zmartwionych, wyczekujących
rodzin! Czy tego właśnie pragnęłaś!?
Layla cofnęła się i odwróciła, by spojrzeć Kishanowi i
Charlesowi w oczy.
-To wy… To wy do tego
doprowadziliście. To was miałam zabić, nie ich wszystkich.
Tamci chcieli coś powiedzieć, jednak nie zdążyli.
-Kishan.- zwróciła
się do pierwszego.- Kochałam cię.
Myślałam, że ty mnie też. Tymczasem zostawiłeś mnie… odrzuciłeś, jakbym była
zwykłą, szmacianą, starą lalką. Twoją niepotrzebną zabawką. Ty popchnąłeś mnie
do tych wszystkich morderstw. Łaknęłam zemsty… Nie wiedząc, że to zła droga.
Odetchnęła i przeniosła wzrok na Charlesa.
-Charles, myślałam, że
tobie mogę ufać. Że mnie lubisz. Tym czasem ty także mnie zdradziłeś. Zabiłeś
mnie, gdy spałam. Zabiłeś mnie.
Rozejrzała się zeszklonym wzrokiem po czarodziejach
zebranych za magiczną barierą. W jej oczach czaił się żal i poczucie winy.
Cierpienie, jakby właśnie rozdrapywała stare rany.
-Boże, jak mogłam być
tak ślepa? Czym ja się właściwie stałam?- wyszeptała. Następnie znów
zwróciła się do pozostałych demonów, którzy nieufnie wyciągnęli różdżki w jej
stronę.- Oboje wbiliście noże w moje
serce.
Po tych słowach sięgnęła ręką do swojej piersi, dokładnie w
miejsce, gdzie znajduje się serce. Dłoń przeniknęła przez jej ciało, jak u
ducha i po chwili dziewczyna wyciągnęła coś ze swojego serca.
Ten widok wzbudził falę jęków wśród czarodziejów. Po
dziedzińcu rozległy się szmery krzyki niedowierzania
Twa zakrzywione, ostre noże. We krwi.
Po jej policzkach popłynęły łzy, gdy wpatrywała się w te
właśnie ostrza.
-Teraz rozumiem.
Wszystko już rozumiem.- wyszeptała.
I zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rzuciła oba noże przed
siebie.
Trafiły w piersi obuch mężczyzn.
Rozległy się krzyki i przekleństwa. Różdżki wypadły z ich
dłoni i potoczyły się po ziemi, by obrócić się we mgłę.
Ich sylwetki powoli także zniknęły we mgle, która
rozproszyła się po minucie po całym dziedzińcu, by wkrótce zupełnie zniknąć.
Milczenie było gęstsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystkie
oczy skierowały się na Laylę, która wciąż stała w tej samej pozycji, jakby w
szoku.
W końcu się odwróciła i po raz ostatni powodziła zapłakanym
wzrokiem po wszystkich czarodziejach. Na jej twarzy malował się szok i przerażenie.
-Przepraszam was… tak
bardzo. Wiem, że na to za późno. Teraz rozumiem, że nie chciałam… by ktokolwiek
cierpiał. Ja… stałam się zwykłym potworem.- zaczerpnęła łapczywie
powietrza.- Boże, nie jestem godna, żeby
żyć na tym świecie.
Pociągnęła nosem i spojrzała ze smutkiem na Jamesa.
-Nic nigdy nie zwróci
ci twojej straty. Wiem to. Przepraszam. Ja…
Zabrakło jej słów.
Jeszcze raz nabrała rozpaczliwie powietrza.
-Nie jestem godna
dłużej istnieć.
Nie wiedziała, co się stanie, gdy to zrobi.
Gdzie trafi.
Po tym wszystkim, co zrobiła?
Wycelowała różdżkę w swoją głowę. Wyleciał z niej zielony
promień.
I po chwili Layla także zmieniła się w nic nieznaczącą mgłę.
Kończąc swoją nieszczęśliwą historię.
Bariera opadła. Rozległy się krzyki radości.
Jednak James wciąż klęczał w tym samym miejscu, nie ciesząc
się z innymi.
Nie był szczęśliwy. Wcale.
Nie czuł nawet satysfakcji.
Nie czuł nic.
Wiedział jednak jedno…
Ktoś złapał go za rękę. To Aria?
Tak.
Uklęknął też przed nim Albus, patrząc na niego z braterskim
niepokojem.
Harry i Ginny, jego rodzice, podnieśli go na nogi, zamykając
w uścisku i powtarzając jakieś słowa, których on nie rozumiał.
Wiedział tylko jedno-
Nie chciał dłużej żyć na tym niesprawiedliwym świecie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay