sobota, 24 czerwca 2017

167. Czym się stałam?

James zmarszczył brwi.
-Co?
Al przełknął z trudem. Nabrał powietrza i powtórzył:
-Mike nie żyje. Przykro mi.
Na ostatnich słowach jego głos się załamał, a z oczu chłopca potoczyły się duże łzy. Drżącą dłonią przeczesał włosy i wycofał się, jakby obawiał się reakcji brata.
Mike nie żyje. Te słowa wciąż nie dochodziły do świadomości Jamesa. Nie, to niemożliwe. Mike by go nigdy nie zostawił. Nie odszedłby. Musiała zajść jakaś pomyłka. Tak, okropna pomyłka. James musiał go znaleźć. Może mieć tarapaty.
Powoli zaczął odkopywać z siebie kołdrę. Rachel spojrzała na niego, a ten ciągły smutek i współczucie w jej oczach doprowadzały go do szału.
-Co robisz?
-Idę znaleźć Mike’a. A co, jeśli coś mu się stało?
-James, ale…- do rozmowy przyłączył się Alex, lecz nie na długo było mu dane zabierać głos.
-Dajcie spokój. Nie ma czasu. Idę go znaleźć.
Wstał. Jego ton głosu był wyprany z uczuć, tak jak myśli- wiedział tylko jedno. Musi znaleźć swojego najlepszego przyjaciela. Szok po usłyszeniu tych trzech słów- „Mike nie żyje”- był tak ogromny, że nie mógł w nie uwierzyć. Nieświadomie uciekał od prawdy.
Poczuł, że kręci mu się w głowie. Podtrzymał się Leona, by nie upaść. Nawet Ślizgon wyglądał na zdruzgotanego.
-James, nie powinieneś wstawać.
-Muszę znaleźć Mike’a.
-Zostań tutaj, proszę…-Annie podeszła bliżej.
-Muszę go zna-
-James, naprawdę, jesteś jeszcze chory.- tym razem odezwał się Al, zajmując miejsce u jego boku. Wszyscy byli tak blisko.
Zbyt blisko.
Potrzebował… przestrzeni.
-MUSZĘ. ZNALEŹĆ. MIKE’A!- ryknął. I wtedy całe jego uczucia, ukrywane gdzieś w podświadomości, nagle wylały się z niego strumieniem. Świat jakby zwolnił. Jego uwagę przykuł czarny hipogryf, który nieoczekiwanie wszedł do pomieszczenia, skupiając wzrok wszystkich. Niósł coś na swoim grzbiecie.
Ciało.
Ciało jego najlepszego przyjaciela.
Krzyczał. Krzyczał głośniej niż kiedykolwiek w swoim życiu. A jednak nie zdawał sobie z tego nawet sprawy. Jak to możliwe?
Ledwo czuł palce zaciskające się na jego przedramionach, gdy rzucił się w jego stronę. Dlaczego nie pozwalają mu podejść?
Łzy przerażenia i niedowierzania zamazały mu widok. W końcu wydostał się z objęć i sideł, które go zatrzymywały. Podszedł do pryczy, na której leżał Mike.
Jego widok dobił go doszczętnie.
I już wiedział, dlaczego powstrzymywano go przed spojrzeniem na niego.
Martwe ciało jego przyjaciela przyprawiało go o mdłości. Drżącą dłonią dotknął jego ręki, która była zimna jak lód. Jego twarz wyglądała spokojnie i niewinnie, co było zupełnym przeciwieństwem tym, co odczuwał w środku James.
A więc jednak. Mike go opuścił.
James wiedział, że to samolubne, ale nic go nie obchodziło. Nie obchodziło go to, że jego brat coś do niego mówi. Jego słowa nie dochodziły do jego świadomości. Dobiegały jakby zza szyby, stłumione i bez sensu. Nie zwracał uwagi na to, że obok niego stoi Aria, drżąc i potrzebując oparcia. Delikatnie przeczesała mysie włosy Mike’a, a jej szloch niósł się po całych lochach. Był to najbardziej łapiący za serce szloch na świecie. Co jakiś czas z jej ust wychodził szept:
-Mike…Och, Mike, proszę, nie… Nie!
Jednak tego James także zdawał się nie słyszeć, ani nie widzieć. Przestały go obchodzić uczucia innych. Myślał tylko o jednej osobie.
O Mike’u. Co myślał przed śmiercią? Czy toczył bitwę? Czy desperacko walczył o każdy oddech, czy też się poddał? Czy bardzo bolało? Czy długo cierpiał?
Patrzył na jego twarz i pragnął jeszcze raz patrzeć na jego uśmiech. Na jego roześmiane oczy. Albo ściągnięte brwi, gdy uczy się nowego zaklęcia. Cofnął się w czasie. Wszystkie wspomnienie- te dobre i te złe- nagle zalały go ogromną falą. Moment, gdy spotkali się w pociągu po raz pierwszy. Gdy odkrywali tajemnicę białego kota. Gdy się kłócili, bali, walczyli, śmiali się, uczyli, rozmawiali. Wspólne wakacje i smutne pożegnania. Słowa wsparcia i wyrzuty
Popatrzył na paskudne rany na jego ciele. Musiało boleć-  gdy zdał sobie z tego sprawę, poczuł łomotanie w głowie. To powinien być on. Mike narażał swoje życie, by zdobyć lekarstwo dla niego. I stracił je. Swoje życie. Gdyby nie to… wciąż by żył.
Teraz już nie hamując łez, James zakrył dłonią ranę na piersi Mike’a. Krew już dawno zakrzepła. To ta rana musiała odebrać mu życie. Prosto przez jego cudowne, niewinne serce.
I wtedy James zrozumiał. Mike go nie zostawił. Ktoś go zmusił go odejścia.
Kto?
Nagle rozpacz została wyparła przez złość. Ogromna złość. Wściekłość,  która paliła go od środka żywym ogniem, tak bardzo, że aż bolało.
-Kto mu to zrobił?
-Layla.- usłyszał ten głos po raz pierwszy dzisiejszej nocy. Podniósł pałający wzrok na Peridesa.
Kogoś, kto miał ich chronić. Kogoś, to miał chronić Mike’a.
-Gdzie byłeś…? Gdzie byłeś, gdy on cię potrzebował?
-Walczyłem, tak jak wszyscy tutaj.- odparł hipogryf, chyba po raz pierwszy odkąd się poznali bez cienia sarkazmu.-Walczyłem o Hogwart. Nie wiedziałem, że Mike postanowił zrobić coś tak szalonego. Gdy zorientowałem się, że nie ma go z wami… Było już za późno. Bardzo… przepraszam. Przepraszam, James. I ciebie, Mike.
Jamesa nie obchodziło, co mówił hipogryf na swoje usprawiedliwienie. W jego głowie powstał nowy cel: Layla.
Pchany nieopisaną wściekłością wybiegł z pomieszczenia. Za sobą słyszał głosy przyjaciół, wołające go. Nic go to nie obchodziło.
Już nic go nie obchodziło.
Wybiegł na dziedziniec.
Ktoś złapał go za rękę i zatrzymał. Spojrzał do góry. To jego ojciec.
-James! Tak bardzo się bałem. Gdzie Albus?- popatrzył na czerwone, pełne dzikości oczy swojego syna i drżące dłonie.- James… wszystko w porządku?
Odrzucił uścisk ojca i ruszył biegiem przed siebie, celowo mieszając się w tłum, by go zgubić. Mordercze zaklęcia przelatywały obok jego głowy, ale on nie starał się ich nawet omijać. Gdy w końcu głos Harry’ego ucichł w gwarze walki, wrzasnął, ile sił w płucach:
-LAYLA! LAYLA! POKAŻ SIĘ, ZDEGRADOWANY, TCHÓRZLIWY, BEZWARTOŚCIOWY ŚMECIU!
Tym razem ktoś chwycił go za ramię.
To Aria. Spojrzał na nią po raz pierwszy. Wyglądała okropnie. Napuchnięte oczy, rozczochrane włosy, ogromne łzy cieknące po bladej twarzy.
-James… James, nie rób tego, proszę, to niebezpieczne.
-Mike umarł za nas. JAK ŚMIESZ MÓWIĆ MI, CO JEST BEZPIECZNE, A CO NIE!?
Odepchnął ją w szale. W tym samym czasie usłyszał rozwścieczony głos:
-JAK MNIE NAZWAŁEŚ!?
Na ziemię sfrunęła Layla, odrzucając najbliżej stojących czarodziei na kilka metrów. Świetnie. James nie wiedział skąd w ogóle zna te zaklęcie, jednak cos popchnęło go do tego, by stworzyć ogromną barierę, która oddzielała demonicę i jego od pozostałych czarodziei.
Tak, by już nikt nie próbował go powstrzymać.
Tak, by nikt im nie przeszkadzał.
Oczy pałały jej gniewem, jednak uśmiechała się złośliwie, jakby tylko czekała na ten moment.
-DLACZEGO ON? DLACZEGO AKURAT ON!?- James ochrypł, a jego głos brzmiał nieco żałośnie. Nie dbał o to. Na jego słowa wszyscy czarodzieje umilkli, zbierając się jak najbliżej granicy, by obserwować tę wymianę zdań. Ktoś rozpaczliwie wołał jego imię. To chyba jego mama.
Nie obejrzał się za siebie.
-Przepraszam, kto?- zapytała demonica, wyraźnie bawiąc się całą sytuacją. Po obuch jej stronach pojawili się Kishan i Charles, uśmiechając się złośliwie. Cała trójka przybrała swoją ludzką postać.
-Nie udawaj. Nie baw się ze mną.- głos chłopca ociekał zawiścią.- Zabiłaś mojego najlepszego przyjaciela.
-Ooch, tak. Rzeczywiście.- roześmiała się beztrosko.- Sam się o to prosił.
James miał ochotę rzucić się do przodu i wydłubać jej oczy. Po raz pierwszy jednak od przebudzenia pohamował swój temperament. Wiedział, jak to rozegrać.
-A jednak nie wypatroszyłaś go, tak jak wszystkie swoje ofiary.- zdał sobie sprawę z tego sprawę dopiero wtedy, gdy to powiedział.
Layla odwróciła wzrok, najwyraźniej trochę zbita z tropu.
-Patroszę tylko mężczyzn. Nie potrzebuję wnętrzności małych chłopców.
-Och, a więc to twoja granica moralności?- roześmiał się histerycznie James.- Twój kompas moralny? Zasada, którą się kierujesz w życiu!?
Gniew ponownie zawładną demonicą.
-Kim ty jesteś, żeby-
-Odebrałaś życie 12-letniemu chłopcu!- wrzasnął chłopak, czując, że do jego oczu ponownie napływają łzy. Były to gorzkie łzy wściekłości.- Odebrałaś mi najlepszego przyjaciela! Odebrałaś rodzicom ich syna, rodzicom, którzy nawet nie wiedzą, że w szkole ich kochanego syna rozgrywa się chora bitwa, w której on zginął! Odebrałaś szkole wspaniałego ucznia, który miał ambitne plany na przyszłość. To było niewinne dziecko! Dziecko, które miało całe życie przed sobą! Które walczyło o swoją szkołę i ludzi, których kochało!
James nie wytrzymał tego ciężaru. Upadł na kolana, zdając sobie sprawę, że wygląda żałośnie.
Ale tak. To też go nie obchodziło.
-Chłopcze, jesteś żałosny.- odezwał się Kishan.- Zabijmy go
-Tak, zróbmy to.- Charles zatarł ręce.
Jednak demonica powstrzymała ich jednym ruchem ręki.
Layla patrzyła na niego z góry, a w jej oczach po raz pierwszy kryła się niepewność.
-Jeśli myślisz, że w ten sposób mnie złamiesz, to…
-Zobacz sama, kim się stałaś!- chociaż brakowało mu głosu, jego ton wciąż był burzliwy i pełen oskarżeń. Szczery i godzący w samo serce.- Stałaś się morderczynią. POTWOREM! Zobacz sama, ile krzywdy wyrządziłaś. Ile cierpienia. Czy to naprawdę jest to, czego pragniesz?
-Mam swoje powody!- krzyknęła Layla, wyraźnie tracąc rezon.
-A czy pamiętasz, kto jest tym powodem? Czy pamiętasz, KTO JEST TWOIM PRAWDZIWYM WROGIEM!?- potok słów wylewał się z ust Jamesa, a on sam tego nie kontrolował.- Przecież nie nas chciałaś tak naprawdę zabić! Jesteś tu z innego powodu.
Layla popatrzyła kolejno na Jamesa, na wszystkich czarodziejów za magiczną barierą, a potem na Kishana i Charlesa.
Jej wzrok i postura się zmieniły. Jakby wreszcie coś do niej dotarło.
Jakby… wreszcie zrozumiała.
-To wasza wina.- zwróciła się do pozostałych demonów.
Tamci spojrzeli na nią z szokiem.
-CO!?
-Layla, chyba nie mówisz, że…
-Oni doprowadzili cię do tego miejsca.- ponowił James.- Oni cię zranili. To przez nich zrobiłaś te wszystkie straszne rzeczy! Czemu skazałaś nas wszystkich na cierpienie przez ich błędy? Teraz, gdy masz ich pod nosem… wciąż ranisz niewinnych ludzi! Zabierasz dzieci matkom i matki dzieciom. Sprawiasz, że ojcowie już nie wracają do swoich zmartwionych, wyczekujących rodzin! Czy tego właśnie pragnęłaś!?
Layla cofnęła się i odwróciła, by spojrzeć Kishanowi i Charlesowi w oczy.
-To wy… To wy do tego doprowadziliście. To was miałam zabić, nie ich wszystkich.
Tamci chcieli coś powiedzieć, jednak nie zdążyli.
-Kishan.- zwróciła się do pierwszego.- Kochałam cię. Myślałam, że ty mnie też. Tymczasem zostawiłeś mnie… odrzuciłeś, jakbym była zwykłą, szmacianą, starą lalką. Twoją niepotrzebną zabawką. Ty popchnąłeś mnie do tych wszystkich morderstw. Łaknęłam zemsty… Nie wiedząc, że to zła droga.
Odetchnęła i przeniosła wzrok na Charlesa.
-Charles, myślałam, że tobie mogę ufać. Że mnie lubisz. Tym czasem ty także mnie zdradziłeś. Zabiłeś mnie, gdy spałam. Zabiłeś mnie.
Rozejrzała się zeszklonym wzrokiem po czarodziejach zebranych za magiczną barierą. W jej oczach czaił się żal i poczucie winy. Cierpienie, jakby właśnie rozdrapywała stare rany.
-Boże, jak mogłam być tak ślepa? Czym ja się właściwie stałam?- wyszeptała. Następnie znów zwróciła się do pozostałych demonów, którzy nieufnie wyciągnęli różdżki w jej stronę.- Oboje wbiliście noże w moje serce.
Po tych słowach sięgnęła ręką do swojej piersi, dokładnie w miejsce, gdzie znajduje się serce. Dłoń przeniknęła przez jej ciało, jak u ducha i po chwili dziewczyna wyciągnęła coś ze swojego serca.
Ten widok wzbudził falę jęków wśród czarodziejów. Po dziedzińcu rozległy się szmery krzyki niedowierzania
Twa zakrzywione, ostre noże. We krwi.
Po jej policzkach popłynęły łzy, gdy wpatrywała się w te właśnie ostrza.
-Teraz rozumiem. Wszystko już rozumiem.- wyszeptała.
I zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rzuciła oba noże przed siebie.
Trafiły w piersi obuch mężczyzn.
Rozległy się krzyki i przekleństwa. Różdżki wypadły z ich dłoni i potoczyły się po ziemi, by obrócić się we mgłę.
Ich sylwetki powoli także zniknęły we mgle, która rozproszyła się po minucie po całym dziedzińcu, by wkrótce zupełnie zniknąć.
Milczenie było gęstsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystkie oczy skierowały się na Laylę, która wciąż stała w tej samej pozycji, jakby w szoku.
W końcu się odwróciła i po raz ostatni powodziła zapłakanym wzrokiem po wszystkich czarodziejach. Na jej twarzy malował się szok i przerażenie.
-Przepraszam was… tak bardzo. Wiem, że na to za późno. Teraz rozumiem, że nie chciałam… by ktokolwiek cierpiał. Ja… stałam się zwykłym potworem.- zaczerpnęła łapczywie powietrza.- Boże, nie jestem godna, żeby żyć na tym świecie.
Pociągnęła nosem i spojrzała ze smutkiem na Jamesa.
-Nic nigdy nie zwróci ci twojej straty. Wiem to. Przepraszam. Ja…
Zabrakło jej słów.
Jeszcze raz nabrała rozpaczliwie powietrza.
-Nie jestem godna dłużej istnieć.
Nie wiedziała, co się stanie, gdy to zrobi.
Gdzie trafi.
Po tym wszystkim, co zrobiła?
Wycelowała różdżkę w swoją głowę. Wyleciał z niej zielony promień.
I po chwili Layla także zmieniła się w nic nieznaczącą mgłę.
Kończąc swoją nieszczęśliwą historię.
Bariera opadła. Rozległy się krzyki radości.
Jednak James wciąż klęczał w tym samym miejscu, nie ciesząc się z innymi.
Nie był szczęśliwy. Wcale.
Nie czuł nawet satysfakcji.
Nie czuł nic.
Wiedział jednak jedno…
Ktoś złapał go za rękę. To Aria?
Tak.
Uklęknął też przed nim Albus, patrząc na niego z braterskim niepokojem.
Harry i Ginny, jego rodzice, podnieśli go na nogi, zamykając w uścisku i powtarzając jakieś słowa, których on nie rozumiał.
Wiedział tylko jedno-

Nie chciał dłużej żyć na tym niesprawiedliwym świecie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

poniedziałek, 19 czerwca 2017

166. Déjà vu.

Rose wciąż towarzyszyło uczucie niepokoju.
W chaosie pola bitwy pomagała przenosić rannych do prowizorycznego szpitala, które urządzono w lochach Hogwartu, jako że Skrzydło Szpitalne było zbyt łatwym punktem do osiągnięcia. Lochy za to były opatrzone milionem zaklęć, które- jak wszyscy mieli nadzieję- chroniły chorych.
Wśród rannych były też ofiary trucizny Kishana, które wciąż czekały na swoje zbawienie, jakim był jeden, złoty kwiatek. Ręce Rose drżały, gdy dotykała kolejnych bezwładnych ciał, sprawdzając, czy wewnątrz nich wciąż tli się życie.
Czasem życia już nie było. To tak, jakby dusza już uleciała, choć ciało wciąż pozostawało zdrowe- najwyraźniej potraktowane morderczą klątwą. Rose łzy cisnęły się do oczu, a żółć podchodziła do gardła, gdy spoglądała w zamglone oczy osób, które kiedyś mijała na korytarzu. Te oczy już nigdy nie zawieszą na niej wzorku, już nigdy nie rozbłysną uśmiechem.
Starała się tłumić to w sobie i działać. Omijała rzucane zaklęcia, wraz z przyjaciółmi transportując kolejnych rannych do lochów. W pewnym momencie poczuła pieczenie na policzku. Przejechała po nim ręką i zacisnęła zęby z bólu, nie chcąc patrzeć na swoją krew na palcach. Zignorowała długą szramę ciągnącą się przez cały jej policzek, bo musiała się ochronić przed kolejnym zaklęciem śmigającym jej obok ucha. Ręce uginały się pod ciężarem kolejnej osoby, choć Leon pomagał jej ją dźwigać.
Dziewczyna patrzyła ze smutkiem na Jamesa i Arię, którzy leżeli na pryczach stojących obok siebie. Już nie wili się z bólu, po prostu leżeli omdleni. Jednak dziewczyna wiedziała, że jeszcze trochę i trucizna dostanie się do ich mózgów. A wtedy… cóż, nie będzie odwrotu. Rose nie mogła na to pozwolić.
Alex i Albus postanowili zrobić coś niezmiennie głupiego.
Mimo wszystko wrócili do wieży Gryffindoru, po gitarę. Rose wiedziała, co to, mugole z sąsiedztwa to uwielbiali. Jednak, o co tak naprawdę chodziło w tym wszystkim? Dlaczego Alex i Al postanowili się wrócić do i tak już zniszczonej wieży Gryffindoru, by ją zdobyć? Przecież nie jest ważna. I do tego pewnie zniszczona. I w ogóle… skąd ten pomysł, że mugolski instrument jest właśnie tam? Tyle pytań, zero odpowiedzi. Nic nie robiło sensu. Rose była pewna jednego- cała akcja była głupia, niebezpieczna i bezsensowna. Jednak zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek, ci zniknęli, zdeterminowani i prawdopodobnie zdesperowani.
Rose bała się o nich. Bardzo.
Jednak to nie oni głównie zaprzątali jej myśli. Było coś jeszcze, coś, co wzbudzało w niej ten cały niepokój. Nie mogła sobie przypomnieć, co. Ale wiedziała, że to ważne. Jak mogła o tym zapomnieć!? Była pewna, że jeszcze niedawno o tym pamiętała. To cały ten wir zdarzeń wyrzucił jej to z głowy, ten strach o najbliższych.
I wtedy to uderzyło ją ze zdwojoną siłą. Wizje znów stały się żywe. Widziała ten sen po raz kolejny. Jak biegnie przez Zakazany Las, krew kapie jej z policzka. Biegnie, choć jej płuca odmawiają posłuszeństwa. Biegnie, by spotkać kogoś… kogoś kto nie żyje.
Nie wiedziała, kto to taki.
Aż do dzisiaj.
Wszystko zaczęło się układać…
I nagle być jasne.
Jak?
Jak mogła o tym zapomnieć!?
Zatrzymała się wpół kroku i z przerażeniem spojrzała na zdezorientowanego Leona.
-Rose, wszystko w porządku?
-Muszę biec. Zaraz stanie się cos strasznego!- zawołała, nie dbając o to, że brzmi jak wariatka. Puściła rannego, którego Leon utrzymał z trudem.
-Biec… Ale dokąd?
-Do Zakazanego Lasu. Mike… on… Miałam taki sen i on…
-Rose, chyba powinnaś odpocząć, mogę się tym zaj-
-Nie!- krzyknęła, po czym dodała łagodniej:- Nie. Ja… po prostu… Muszę go uratować.
I odwróciła się i pobiegła, nie zwracając uwagi na to, że przepycha kolejnych czarodziejów, by zrobić sobie drogę.
Gdy wbiegła do Zakazanego Lasu zdała sobie sprawę, że wszystko jest takie same, jak w jej śnie.*
Tak samo jak wtedy, nie widziała nic, prócz pochylających się nad nią drzew. Zero gwiazd. Ogarnęło ją to samo poczucie- że to gra o życie i śmierć. Biegła, i tym razem potykając się o przeklęte korzenie, rwąc sobie rajstopy i raniąc nogi. Szrama na jej policzku piekła niemiłosiernie, rude loki utrudniały jej bieg, wpadając do oczu. Wkrótce ubłocone buty tylko jej ciążyły. Zgodnie z planem, z oddali słyszała okrzyki czarodziejów, wypowiadających kolejne zaklęcia. Miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Brzuch bolał ją od biegu, jednak nie mogła się zatrzymać. Miała ochotę zwymiotować.
Nie mogła się zatrzymać, bo tym razem jej myśli zakrzątała jedna osoba: Mike. Pamiętała finał tego snu. Zatrzymała się na polanie, widząc ciało skąpane w krwi. Wtedy jeszcze nie wiedziała, kto to, jednak jednego była pewna: osoba ta nie żyła. Nie mogła. I ogarnęła ją wtedy gorąca rozpacz, jakby znała tę osobę za krótko.
Tak też było. Mike’a poznała rok temu, gdy przyjechał w odwiedziny na lato do Jamesa. Nie było możliwe, by się z nim nie spotkała- często przebywała w domu Potterów. Mike od początku wydawał jej się miły i uroczy, a z całą pewnością inteligentny. Mogła z nim porozmawiać na wiele wartościowych tematów. Choć z początku był nieśmiały, szybko go polubiła ze względu na jego błyskotliwość. Choć nie mieli bliskich relacji, często przechwytywała jego wzrok na korytarzu szkolnym i niepewny uśmiech, gdy się z nią cicho witał.
To wspomnienie ukłuło ją w serce. Chciała poznać Mike’a bardziej. Czy będzie miała jeszcze okazję?
Na tę myśl poczuła łzy w oczach. Nie. Dlaczego od razu zakłada najgorsze? Mike mógł żyć. Osoba na polanie mogła być kimkolwiek. Przebłysk nadziei dodał jej sił i rozświetlił drogę. Tak. To nie musiał być Mike. A nawet, jeśli tak, to może jeszcze nie jest za późno? W śnie była pewna, że spotkała trupa. Zmysły jednak mogły ją mylić.
Po niekończącym się biegu nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Wtedy zorientowała się, że dotarła na ową polanę. Nietrudno było dostrzec tam ciało skąpane we własnej krwi.
Z walącym sercem podeszła bliżej i nagle była pewna.
Tak, to Mike.
Liczne rany przeszywały jego ciało. Na nogach, rękach, brzuchu, piersi… Jego twarz była taka spokojna, a mina błoga… Tak jak twarze tych wszystkich, których pozbawionych dusz ciał musiała dotykać na polu bitwy.
Przypomniała sobie przeświadczenie, które dotknęło ją we śnie- że on nie żyje. Poczuła to i tym razem. Nie wiedziała czemu, ale coś… coś jej mówiło, że w tym ciele nie ma już życia.
Nie chciała słuchać tego głosu. Nie chciała, nie chciała, nie chciała.
Déjà vu musiało kłamać.
I ogarnęła ja ta sama rozpacz. Upadła na kolana obok chłopaka, by dotknąć jego piersi i sprawdzić, czy poczuje pod swoją skórą jego bijące serce. Nie, to nie mogła być prawda. Nie Mike. Nie on.
Poczuła, że mdli ją na widok kwiatka, obok którego leżał. Był tak blisko. Dlaczego, dlaczego pozwoliła mu iść tutaj samemu? JAK MOGŁA ZAPOMNIEĆ O TYM CHOLERNYM ŚNIE?
Coś złapało ją za jej własne serce, gdy wyciągnęła ku niemu rękę. Bała się tego, co nastąpi, gdy go dotknie. Wstrząsnął nią histeryczny szloch. Nie zdążyła go nawet dobrze poznać. A chciała. Tak bardzo chciała. Dlaczego zwlekała z tym tak długo?
Dlaczego się spóźniła?
Nie musiała dotykać piersi chłopaka, by wiedzieć, jaki jest wyrok. Ręce trzęsły jej się, gdy rozpaczliwie zmywała krew z jego zastygłej twarzy. Panika wdarła się do jej umysłu, nawet nie kontrolowała tego, że błaga chłopaka, by jednak żył.
W całej tej plątaninie smutku, poczucia winy i przerażenie zapomniała o tym, jaki był koniec tego snu. Nim zdała sobie z tego sprawę, usłyszała ten sam krzyk. Tak jak w śnie.
To był jej własny krzyk.
Coś uderzyło ją w głowę i padła na ziemię obok chłopaka.

Szczęście w nieszczęściu.
Tak to określił w swoim mniemaniu Alex.
Owszem, znaleźli gitarę. Nie musieli jej nawet za bardzo szukać. Cały pokój wspólny Gryfonów był zniszczony, a piętrzącym się gruzie górowała gitara Aleksa. Chłopak natychmiast ją przechwycił.
Był tylko jeden, mały problem.
Była połamana.
Poczuł, jak jego malutkie serduszko gitarzysty łamie się na pół.
Przełknął gorycz i tylko westchnął. Złamaną gitarą nie uleczy zbyt wielu osób.
Albus spojrzał na to fachowym okiem.
-Musi być jakiś zaklęcie. Mike na pewno będzie wiedział, gdy już wróci z Zakazanego Lasu.
-Taką mam właśnie nadzieję.- odburknął Alex.
Ruszyli do lochów, gdzie magicznie powiększone pomieszczenie mieściło wszystkich rannych. Alex podszedł do grupki swoich przyjaciół, która rozmawiała o czymś nerwowo.
-Hej, czy to wszyscy ranni?
-Póki co tak.- odparł z napięciem Leon. Alex zmarszczył brwi i zawiesił na nim wzrok. Szybko zdał sobie sprawę, kogo brakuje.
-Okej, ale gdzie jest Rosie?
-Ona… no…- Ślizgon przestąpił z nogi na nogę i spojrzał na Annie, która z kolei przeniosła wzrok na Rachel, która tylko westchnęła i wyszeptała:
-Ona… Leon mów, że ona powiedziała coś o jakimś śnie i, że… zaraz stanie się coś złego i pobiegła poszukać Mike’a. Nie wiemy, co to znaczy.
Alex poczuł, że kręci mu się w głowie.
Zupełnie o tym zapomniał. Nie myślał o tym od tygodni.
Sen w klasie profesora Binnsa.**
Bez słowa odwrócił się na pięcie i wybiegł.
Wizja ta znów stała się realna. Zanim się obejrzał, znów znalazł się w jej środku.
Déjà vu déjà vu déjà vu 
Ogarnęło go znajome przeświadczenie, że KONIECZNIE musi odnaleźć Rosie. Pamiętał każdy cholerny szczegół z tego snu i bardzo mu się to nie podobało. Zielony promień zaklęcia śmiertelnego odbił się od drzewa, obok którego właśnie przebiegał. Oddychał z trudem, ocierając pot z czoła. Odległość przestała mieć znaczenie. Bał się jednak tego, co wiąże się z jej kresem. Usłyszał krzyk i z rozumiał, że to krzyk Rose. To znaczy, że ONA już ją dopadła. Stłumił wściekłość i obawy, przyśpieszając.
Znalazł się na znajomej już sobie polanie. Czemu wszystko było tak samo, jak w tym przeklętym śnie? Co to właściwie oznacza? Ujrzał Rosie, a nad nią postać w czarnym kapturze i kamieniem w dłoni.
Tym razem rozpoznał jej twarz.
Layla.
I chociaż wiedział, że zwykłe zaklęcie nie działają na demony, to wściekłość i chęć zemsty była tak ogromna, że wypowiedział to samo zaklęcie, co w śnie:
-DRĘTWOTA!
Jego głos brzmiał inaczej… tak… obco. Zaklęcie nafaszerowane nienawiścią pchnęło demonicę aż na drzewo, gdzie opadła z sił. Zmieniła się w mgłę i zmaterializowała gdzie indziej.
Tak, to niemożliwe. A jednak. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Podbiegł do Rosie, z której głowy sączyła się ciemna krew. Nie podobała mu się też ta szrama na jej policzku.
Ale żyła. Oddychała spokojnie. Poczuł ulgę. Skoro wiedział, że tak będzie, dlaczego tak bardzo się bał? Dopiero wtedy spadł mu kamień z serca.
I wtedy zdał sobie sprawę, że najgorsza część snu jeszcze przed nim.
Spojrzał w dół i okropnie uczucie przerażenie powróciło z podwojoną siłą. Niewidzialna ręka zacisnęła się na jego gardle.
Więc to Mike. Mike jest tym poległym.
Nie mógł poskładać myśli. We śnie był pewien, że osoba ta nie żyje, ale… ale teraz targały nim sprzecznie uczucia. Krew była wszędzie wokół, chłopak zrobił się już blady jak ściana. Alex poczuł pieczenie w oczach, gdy obserwował tę przerażającą scenę. Poczuło, że zbiera mu się na wymioty.
JAK mógł zginąć w tak okropny sposób?
Niewyobrażalny żal złapał go za przełyk. Nie chciał, by to się tak zakończyło. Nie chciał.
Zobaczył kwiatka, który rósł obok niego. Zerwał go ze smutkiem, zdając sobie sprawę, że cały drży.
Chciał go uratować.
Mógłby grać cały dzień i całą noc na swojej gitarze.
Aż do krwi i zdartych opuszków palców.
Byleby… żył.
Nie mógł oderwać od niego wzroku. We śnie miał przeświadczenie, że chłopakowi już nic nie pomoże, ale… nie mógł go tak po prostu tutaj zostawić. Nie mógł.
I wtedy coś czarnego spłynęło z nieba. Hipogryf.
Alex zdał sobie sprawę, że płacze. Otarł łzy i z trudem spojrzał na zwierzę, które nagle rzekło:
-Zajmij się nią. Ja tutaj zostanę.
W głosie zwierzęcia pobrzmiewał szczery smutek. A Alex był na tyle zdruzgotany, że nawet nie zdziwił się za bardzo, gdy stworzenie przemówiło.
Strach o Rosie powrócił. Wybiegł z polany, rzucając ostatnie spojrzenie na zalane krwią ciało Mike’a.
Nie mógł mu pomóc.
Czyż nie?
-Przepraszam, Panie.- usłyszał głos czarnego hipogryfa, który drżał od żalu.- Przepraszam, że nie dopilnowałem, by przeżył. Przepraszam, że mnie nie było, gdy umierał.
Przez resztę drogi Alex przełykał własne łzy.

Alex grał na gitarze, choć czuł, że braknie mu na to sił, podczas gdy listki złotego kwiatka były przykładane do ran zatrutych ofiar Kishana.
To miało zagwarantować im oczyszczenie.
Grał, a drżącym głosem wyśpiewywał:
Pamiętam, tylko tabun chmur się rozwinął
I cichy wiatr wiejący ku połoninom
Jak kamień plecak twardy pod moją głową
I czyjaś postać, co okazała się tobą
Przełknął z trudem. Każda głoska sprawiała mu ból.
Idę dołem, a ty górą
Jestem słońcem, ty wichurą
Ogniem ja, wodą ty
Śmiechem ja, ty ronisz łzy ***
James obudził się tak gwałtownie, że Rachel, która przyciskała złoty płatek do jego blizny na nodze odskoczyła niespokojnie.
Chłopak nie miał pojęcia, co się dzieje. Jak przez mgłę widział kolejne obrazy i przywoływał wspomnienia. Ostatnie, co zapamiętał, to obietnica Mike’a, że go z tego uratuje. Że… zrobi to, co trzeba.
A co było trzeba zrobić?
Bolała go głowa, jednak wysilił się, by przywołać więcej wspomnień. Ignorował kolejne słowa padające w jego stronę. Spojrzał na wyblakły żółty płatek w dłoni Rachel.
Mike poszedł do Zakazanego Lasu po leczniczy kwiat.
I go uratował. Ich wszystkich. Kątek oka dostrzegł, że Aria budzi się na pryczy obok, podobnie, jak inne ofiary Kishana.
Chłopak poczuł, jak na jego twarzy maluje się szeroki uśmiech. Spojrzał na Rachel.
-Mike… udało mu się, prawda?
Rachel przełknęła ciężko i spojrzała na niego z trudem. Coś ścisnęło ją za gardło, gdy odparła:
-Tak. Udało mu się. Znalazł lekarstwo.
Dziewczyna westchnęła, po czym po prostu zaczęła szlochać. James nie rozumiał, co się dzieje. Rozejrzał się po pozostałych, szukając odpowiedzi. Wśród znajomych twarzy nie dostrzegł Mike’a, którego chciał teraz ujrzeć najbardziej ze wszystkich.
-Co się dzieje?
Panowała grobowa atmosfera. James poczuł, jak uśmiech znika z jego twarzy i oblewa go niepokój.
-Gdzie Mike?
Po dłuższej chwili w końcu odezwał się Albus:
-James… on…
-Co się stało?- teraz James niemal krzyczał, gniewny za to, że nie może się dowiedzieć, o co wszystkim chodzi.

-On nie żyje, James.
____________________________________
*Nawiązanie do: 158. "Biegnij."
**Nawiązanie do: 159."Gdzie jest klucz?"
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 10 czerwca 2017

165. Zrobił to dla nich.

TRZASK!
W Pokoju Wspólnym Puchonów rozległ się szum i tupanie nóg. James nie wiedział, co właśnie się stało, gdyż on i reszta jego przyjaciół zostali w dormitorium, w którym wcześniej toczyli rozmowę wraz z dorosłymi.
Minęło jakieś poł godziny, a oni wciąż dyskutowali na ten temat. Annie, Aria i Leo nie mogli poradzić sobie z tym, co się stało- bezustannie obarczali się winą.
-To nie wasza wina.- mówiła Rosie.- Zostaliście po prostu wykorzystani.
I choć każdy potwierdzał jej słowa, w burzy uczuć zdawało się to mieć małe znaczenie. Atmosfera była tak ciężka, że James marzył, żeby coś się stało. Cokolwiek. Bezczynność doprowadzała go- a może i ich wszystkich- do szału.
I wtedy coś się stało. Jednak zamiast ekscytacji, James poczuł dreszcz niepokoju. Natychmiast wybiegł do Pokoju Wspólnego,  gdzie ujrzał, że wejście zostało wysadzone, a ¾ uczniów gdzieś zniknęło.
Rachel spojrzała na swoje rodzeństwo, które najwyraźniej szykowało się do wyjścia.
-Co się tutaj stało?- spytała, podchodząc bliżej.
Emily i Thomas mieli na twarzach popiół, a ich włosy poczochrane były na wszystkie strony. I nagle wiadomo było, kto stoi za destrukcją wejścia.
-Nie mogliśmy tak dłużej tu siedzieć bezczynnie.- odparła Emily, wskazując palcem na dziurę w ścianie.- Więc postanowiliśmy coś z tym zrobić.
-Dacie wiarę, że nauczyciele zamknęli nas tu za pomocą zaklęć?- w głosie Thomasa pobrzmiewało oburzenie.- Też mi coś! No, w każdym bądź razie, poradziliśmy sobie z tym.
Z miejsca wybuchu wciąż unosił się dym i pył, sterty gruzu leżały bezczynnie na podłodze.
-Subtelnie.- stwierdził Al, patrząc na ten widok.
-Tak.- Thomas był dumny z tego, co zrobił.- A teraz idziemy skopać kilka tyłków.
-Super, chodźmy!- zawołała Annie, która nagle odżyła. Wszystko w niej krzyczało desperacko, by zrobić coś- cokolwiek i polepszyć sytuację szkoły.
Emily zawahała się.
-MY idziemy. Ale wy… Jesteście za mali. Wspólnie stwierdziliśmy, że młodsi uczniowie nie wychodzą poza teren szkoły, chyba że stanie się coś złego i będą do tego zmuszeni.
-No chyba żartujesz.- stwierdził Leon, który tak samo jak Annie, aż tryskał niecierpliwością i rządzą zemsty.
-Nie, to bez sensu…- dodał solidarnie Alex.
-Idziemy razem z wami!- krzyknęła burzliwie Aria.
Po chwili każdy już coś mówił, powstał ogólny szum i gwar pełen protestów, spośród którego przebił się głos oburzonej Rachel:
-Emily, Tommy, nie możecie kazać nam bezczynnie tutaj siedzieć!
Thomas podszedł i delikatnie złapał swoją młodszą siostrę za głowę, by na niego patrzyła.
-Przykro mi, Rach. Kocham cię jak szaleniec, więc nie pozwolę ci iść. Wiem, że chcecie pomóc. To dobrze.
Rodzeństwo wyskoczyło przez dziurę. Potem jedno z nich- Emily- wyciągnęło różdżkę i wypowiedziało zaklęcie, które utworzyło niewyraźną barierę.
Annie prychnęła gniewnie.
-Nie mogę w to uwierzyć. Kretyni!
Rachel spojrzała na nią spod uniesionym brwi.
-To moje rodzeństwo.
Annie chyba chciała odpowiedzieć jakąś ciętą ripostą, lecz w porę przerwał im Mike.
-Dajcie spokój. To superłatwe zaklęcie. Chyba nas nie docenili.
Mike- specjalista od zaklęć- ruszył w kierunku wyjścia. Kilka prób i oto bariera runęła.
Grupka młodych czarodziejów wybiegła na korytarz, gotowa do walki.

Harry nie rozumiał tego, co się dzieje. W całym tym chaosie ledwo dostrzegł, że z budynku Hogwartu wybiegają uczniowie trzecich, czwartych i piątych klas, dołączając do tych z szóstych i siódmych. Mężczyzna upewnił się, że jego synowie i ich przyjaciele pozostali w środku- nie dostrzegł ich, jednak wiedział, że w całym tym zamieszaniu mógł coś przeoczyć. Gardło bolało go od wykrzykiwanych zaklęć, a w głowie panowała pustka. Czekał, by wdrożyć plan do życia.  Powoli czuł, że jego eliksir przestaje działać i znów traci całą magię. Niemo modlił się o bezpieczeństwo swoich synów. I wszystkich innych uczniów, którzy nie zasługiwali na przedwczesną śmierć.

James, Al, Rose, Aria, Mike, Alex, Rachel, Annie i Leo wybiegli pokaźną grupką na dziedziniec szkoły. Po drodze spotkali nauczycieli, którzy krzyczeli cos, by wracali z powrotem do środka. Jednak w całym tym zamieszaniu nie byli w stanie zrobić nic więcej, bo zawahanie mogło ich kosztować najwyższą cenę.
James, Al i Rose mieli tylko nadzieję, że są z dala od swoich rodziców, którzy z pewnością od razu rzuciliby się w ich stronę, nie zwracając uwagi na latające wszem zaklęcia.
Otaczał ich czysty… chaos. W całej swej postaci. Nie można było ogarnąć wzrokiem tego, co się tak właściwie dzieje. Czas zwalniał i przyspieszał. Czarodzieje padali na ziemię i krzyczeli, a demony, które pojawiały się i znikały niczym mgła, wciąż pozostawały w pełni sił. James wiedział, że jest tylko jeden sposób, by to zakończyć.
-Musimy zwrócić ich przeciwko sobie!- krzyknął w gwarze rzucanych zaklęć.- Tylko demon może zabić demona!
Z tą myślą ruszyli do walki, jednak… nie mieli pojęcia, co teraz zrobić. Ufali dorosłym, którzy na pewno mieli już jakiś plan.
Walczyli. Walczyli, choć nie znali zbyt wielu zaklęć. Choć ledwo stali na nogach, które nagle stały się jak z galarety. Młode serca waliły jak oszalałe. Gdzie się podziała pewność siebie? Strach ujął całą dziewiątkę za gardła.
Byli tylko dziećmi.
Jednak trwali w walce. Ich myśli pędziły jak oszalałe.
James miał tylko nadzieję, że nic nikomu się nie stanie. On i reszta jego grupy postanowiła trzymać się blisko siebie, o ile było to w ogóle możliwe. James kątem oka wciąż zerkał na swojego młodszego brata, Ala, który trzymał się blisko Rachel. Dziewczyna była niezdarna, to fakt. Ale walczyła jak lwica, bez najmniejszego potknięcia. Starszy Potter myślał o tym, że jeśli ktoś ma już umrzeć z ich dziewiątki, to niech będzie to on.
Na twarzach Annie i Leona malowało się takie samo zacięcie, a walczyli ramię w ramię, nacierając z wściekłością na Laylę. Aria natomiast natychmiast rzuciła się na Charlesa, który materializował się i znikał, śmiejąc się szyderczo. Dziewczyna miała wrażenie, że demon patrzy w właśnie jej oczy, nie zwracając uwagi na cały tłum czarodziejów, który go otaczał i atakował. Alex i Rose rzucali liczne zaklęcia, starając się włożyć w to całą swoją siłę. Mike radził sobie najlepiej- znał najwięcej zaklęć- i tak jak James, napierał na Kishana.
Demony co jakiś czas wysyłały ze swoich widmowych różdżek zielony promień, pod którego mocą czarodzieje padali jak muchy, wypruci ze wszelkich emocji i życia.
Nagle okropny ból przeszył nogę Jamesa. Czy to właśnie to? Czy umiera? Widok zamazał mu się przed oczami. Upadł na samym środku walki, myśląc, że to koniec. Zamknął oczy. Jednak rozrywający ból pozostał tylko w tej przeklętej nodze.
Ktoś odciągnął go na bok, poza zasięg walki. Oparł się o drzewo.
Otworzył oczy.
Obok niego siedziała Aria, która kurczowo zaciskała dłoń na swojej bliźnie w kształcie przekrzywionego krzyża, który niegdyś pozostawił na jej skórze Kishan. Kątem oka James zobaczył, że niektórzy mają ten sam problem- wszyscy, którzy kiedyś zostali ofiarami Kishana, chwytali się za lewy nadgarstek z grymasem bólu, gdzie widniała blizna. Wśród nich był pan Harris, nauczyciel obrony przez czarną magią. Co miał z tym wspólnego James i jego noga?
Pozostała część grupy zebrała się wokół niego i Arii.
-Co się stało?- zawołał Alex, klękając obok nich.
-Blizna.- odarła z bólem Aria.- Kishan znów atakuje.
-Musi być jakiś sposób, żeby to przerwać!- stwierdziła zaniepokojona Annie, spoglądając na Rose, która myślała gorączkowo.
-James, co z twoja nogą?- zapytała jego kuzynka, najwyraźniej nie mając pojęcia, co zrobić.
-Ja… nie wiem.
Nagle Mike odetchnął głęboko.
-Po walce z Kishanem w tamtym roku zraniłeś sobie nogę, gdy byliśmy w pomieszczeniu z wodą. Pamiętasz? Wdało się zakażenie.*
James poczuł, że szumi mu w głowie. Przed oczami zaczęły pojawiać się czarne plamki.
-Tak, ale przecież… Pani Pomfrey powiedziała, że to wyleczyła…- odparł z trudem.
-To może być to.- Rose uniosła swój głos z przejęcia.
-Dzisiaj, gdy zraniłam się w rękę z blizny wyleciała czarna kropla… Myślicie… Myślicie, że to może być jakaś trucizna?
Rose gwałtownie wciągnęła powietrze.
-No jasne! Mieliśmy to ostatnio na zielarstwie! Jest roślina, której listki potrafią przyciągnąć truciznę i oczyścić z niej organizm!- mówiła gorączkowo dziewczyna. Jej myśli pędziły niczym wiatr.- Nazywał się… Aurum. To taki złoty kwiatek, bardzo charakterystyczny, świeci w ciemności, profesor Neville mówił, że rośnie w Zakazanym Lesie, ale to bardzo rzadka roślina…
Mike patrzył ze smutkiem na dwoje swoich najlepszych przyjaciół, którzy siedzieli teraz bezradnie pod drzewem, krzywiąc się z bólu. Wiedział, że to jego misja.
-Znajdę go. Pójdę do Zakazanego Lasu.
Przez chwilę słychać było tylko świst zaklęć i odległe krzyki.
-To niebezpieczne. Pójdę z tobą.- zaoferował Alex.
-Ja też. W trójkę damy radę.- dodał Leon
-Nie.- westchnął Mike.- W trójkę będziemy łatwiejszym celem. Sam mogę zostać niezauważony. Dam radę.
-Ale Mike…- zaczął niepewnie Albus, który klęczał ze łzami w oczach obok swojego omdlałego brata. Ten widok łamał serce.
-Naprawdę. Nie musicie się o mnie bać. Znam dużo zaklęć.- brzmiał dosyć pewnie, choć wszystkie jego zmysły krzyczały, by tego nie robił.
Rose czuła, że wszystko jest nie tak. Przeczucie, okropne przeczucie ją dopadło… Miała wrażenie, że niedługo stanie się coś okrutnego. Że… już kiedyś to słyszała. Nie była do końca pewna, dlaczego. Jej zmysły przytłumił niepokój.
-Na pewno?- zapytała cicho Rachel.
-Tak. Wy zanieście chorych do bezpiecznego miejsca. Nie mamy wiele czasu.- odparł Mike, po czym uklęknął blisko swoich przyjaciół, którzy patrzyli na niego mętnym wzrokiem.- Wrócę szybko. Trzymajcie się cało.
James ledwo co zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Niewyraźnie widział twarz swojego zmartwionego przyjaciela.
-Mike, nie mu-
-Muszę. Zrobię to dla was. Jesteście moimi najlepszymi przyjaciółmi.- złapał Jamesa pokrzepiająco za ramię.- Widzimy się niedługo, bracie.
Już wstawał, gdy Aria delikatnie złapała go za rękę.
-Mike. Dziękuję. Kochamy cię.
Mike przełknął z trudem.
-A ja was.
To nie było pożegnanie. Musiał wrócić.
I wróci.

Mike ruszył do Zakazanego Lasu, choć panika cisnęła się na jego umysł. Jakie zło mogło się teraz tam czaić? Przecież, jeśli pójdzie tam sam, będzie niezwykle łatwym celem. Ale nie. Musi to zrobić. Dla swoich przyjaciół. Potrzebowali go, jak jeszcze nigdy. Kto wie, czy te zatrucie nie może ich zabić? Przecież nigdy nie reagowali na nie aż tak gwałtownie. James żył z nim cały rok, nawet o tym wie wiedząc.
To dodało mu odwagi. Wbiegnie do lasu i wróci stamtąd równie szybko, jak przyszedł. Złoty kwiatek, który świeci w ciemności. To dosyć łatwy obiekt. W Zakazanym Lesie zawsze jest ciemno.
Przeszedł obok chatki Hagrida, gdzie Kieł szczekał przeraźliwie. Kilka czarodziejów siedziało tutaj i leczyło swoje rany. Mike szybko umknął w cień drzew, mając nadzieję, że go nie zauważą. Przez chwilę zaparło mu dech w piersiach. Zakazany Las był jeszcze gorszy, niż zapamiętał. Bez chwili zawahania, ruszył biegiem przed siebie. Adrenalina dodała mu sił, a przyświecał mu jeden cel.
Po 10 minutach biegu zwolnił. Czuł, że powoli braknie mu tchu. Płuca bolały go bardziej, niż kiedykolwiek w życiu, ale wiedział, że nie może się zatrzymać.
Już dawno przestał słyszeć rzucane zaklęcia, nie widział już poświat, które rzucały różdżki. Tylko on, jego własna różdżka i stan niepokoju. Przeczucie, że może stać się coś złego.
Nie. Nie stanie się nic złego. Wróci razem z kwiatkiem. Był potrzebny swoim przyjaciołom. Musi wrócić.
Prawda?
Szata Hogwartu łopotała na wietrze. Nałożył ją na siebie w pośpiechu, gdyż nie chciał walczyć w piżamie. Pomyślał o ostatnich dwóch latach spędzonych w Hogwarcie. To były najlepsze dwa lata jego życia. O tym, jak bardzo był dumny z bycia Gryfonem.
Odważnym Gryfonem.
Ta myśl dodała mu sił. W imię Godryka Gryffindora ruszył jeszcze szybciej, wymijając drzewa, choć ledwo dyszał.
Aria i James. Nie może ich zawieść.
Pomyślał o tym, gdy pierwszy raz spotkał ich w pociągu. Najpierw Arię, a potem Jamesa. To oni go zaakceptowali, pomimo mugolskiego pochodzenia. To oni pokazali, co jest dobre, a co złe w świecie czarodziejskim. To im zaufał, gdy tak bardzo bał się tego, kim okazał się być.
Dzięki nim był szczęśliwy.
Teraz on pomoże im.
Potknął się o wystający korzeń, jednak puścił to mimochodem. Dyszał ciężko, w głowie mu się kręciło jak jeszcze nigdy dotąd. W końcu się zatrzymał i przytrzymał pnia drzewa, by nabrać powietrza.
Zgiął się w pół i poczuł, że zaraz zwymiotuje. Ile tak biegł przez ten przeklęty labirynt drzew? Znalazł się na niewielkiej polanie. I wtedy go zobaczył.
Złoty kwiatek! Jaśniał z daleka, rzucając bladą poświatę.
Wstrzymując oddech, czym prędzej ruszył w jego stronę. Nogi miał jak z waty. Cały jego umysł krzyczał z radości i podniecenia. A równocześnie paniki. Szybko. Szybko! Zanim będzie za późno.
Nachylił się i ujął delikatnie kwiatek, jednak zanim go zerwał- usłyszał za sobą kobiecy głos. Wypowiedziała zaklęcie, którego nie znał. Brzmiało jak bełkot.
I wtedy trzy płaskie ostrza wbiły się w jego plecy, wychodząc brzuchem. Popatrzył na nie i dostrzegł na klingach własną krew i niewyraźne odbicie swojej twarzy.
Ktoś cofnął ostrza, a Mike upadł, czując okropny ból w żołądku. Oddychał ciężko, ciężej niż po biegu. Czuł na swoich palcach własną krew, gdy przytrzymywał rany na brzuchu. Nie mógł złapać tchu.
Ale musiał wstać. Musiał! Kwiatek jest tak blisko. Wciąż go widział. Chciał wyciągnąć dłoń, jednak nie miał na tyle siły.
Znów usłyszał kobiecy głos, znów te samo zaklęcie. Layla? Był tego niemal pewien. Znów poczuł ból, tym razem w nogach i rękach.
Z paniką pomyślał o swoich przyjaciołach, którzy go potrzebowali. Nie. Nie. Nie może ich zawieść. Nie może!
Zobaczył, jak jego własna krew wylewa się na trawę. Był tak bezradny. Czym… czym było to zaklęcie?
Potem usłyszał je jeszcze raz. Ostrza przebiły jego pierś. Niewyobrażalny ból nim wstrząsnął, wypluł krew i jęknął. Nie mógł oddychać.
Patrzył na ostrza wystające z jego piersi i na odbicie swoich mętnych oczu. Już wiedział, co się dzieje.
Po prostu dał się złapać. A to była kara. Był naiwnie łatwą ofiarą dla żądnej krwi demonicy.
Ostatkiem myśli powrócił do swoich mugolskich rodziców, którzy nie mieli pojęcia, co się właśnie dzieje. Poczuł łzy w oczach i gorycz w gardle. Czy kiedykolwiek ich jeszcze zobaczy? Pomyślał też o młodszym bracie, który już go nie pozna. Mike poczuł żal na myśl, że już nigdy się nie dowie, czy ten malec poszedł w jego ślady i także ma w sobie krew czarodzieja.
Krew, krew… krew była wszędzie. A go ogarnął nagle dziwy spokój. I wszystko to przestało mieć znaczenie.

Ostatnie, co widział to złoty kwiatek. Upragniony, złoty kwiatek, który także przestał być nagle ważny.
________________________________
*Nawiązanie do: 105. Krzyk.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 3 czerwca 2017

164. III Bitwa o Hogwart.

Okna biblioteki rozleciały się z ogłuszającym trzaskiem, zapewne stawiając na nogi cały Hogwart. Ziemia zatrzęsła się zwalając z półek książki. Trójka przyjaciół popatrzyła po sobie bezradnie, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z ciężkiego szoku. James spojrzał na rękę Arii, która dalej krwawiła niemiłosiernie. Ujął ją, by lepiej przyjrzeć się ranie.
-Nie wygląda za dobrze. Mike, znasz zaklęcie?
Chłopak natychmiast kiwnął głową i ruszył do przodu, drżącą dłonią wyciągając różdżkę z kieszeni piżamy. Jednak dziewczyna szybko cofnęła rękę, wyrywając ją z uścisku, odczuwając przy tym niemały ból.
Zignorowała to i zacisnęła zęby. Nienawidziła łez, które cisnęły jej się na oczy. Coś dudniło jej w głowie, nie pozwalając jej się skupić. Ucisk w gardle wcale nie chciał zelżeć.
-Co… Co ja narobiłam?- powiedziała, a jej głos brzmiał słabo.- Nie chciałam. Naprawdę, nie chciałam…
Nie była w stanie przekazać wszystkiego, co cisnęło jej się na usta. Choć chciałaby powiedzieć tak wiele, kompletnie brakło jej słów.
Szok. Ogromny szok i poczucie winy zdominowało ją tak bardzo, że odebrało jej kompletnie mowę. Jednak jej przepełniony rozpaczą i paniką wzrok mówił sam za siebie. Jej przyjaciele dostrzegli to i rozumieli ją bez najmniejszego problemu.
Mike powiedział:
-Daj spokój. Nie ma na to czasu. Lepiej…
-Właśnie. Nie ma czasu!- dziewczyna ruszyła szybko w stronę drzwi.- Musimy zawiadomić dyrekcję zanim będzie za późno.
Jednak na korytarzach już kręcili się zdezorientowani uczniowie. Ich zaspane miny i pogniecione piżamy mówiły same za siebie. Prefekci starali się opanować cały szkwał, jednak wyraźnie nie mogli zapanować nad wzburzonymi uczniami Hogwartu.
James poczuł, jakby cofnął się w czasie. Rok temu działo się dokładnie to samo. On i jego dwójka przyjaciół wyszli z tejże biblioteki, mając za sobą walkę z Kishanem. Teraz Kishan znów tutaj był, a oni czuli się tym tak samo przytłoczeni jak poprzednim razem. Wtedy także zastali widok zdezorientowanych uczniów wyrwanych ze snu- ale James niewiele z tego pamiętał, bo przez swoją ranę w nodze czuł się kompletnie zamroczony.
Czym prędzej ruszyli pod gabinet dyrektora, wymijając zmęczonych uczniów. Ktoś ich wołał po imionach, James chyba rozpoznał głos swojego brata… Zignorował to jednak zupełnie. Wkrótce cała trójka stanęła przed drzwiami, zdając sobie sprawę, że przecież nie zna hasła.
Jedyną opcją pozostało rozpaczliwe walenie w drzwi z nadzieją, że profesor McGonagall tam jest i ich usłyszy. Jednak, zanim wdrożyli plan w życie, drzwi otworzyły się z impetem i nie stanął w nich nikt inny, jak sama pani dyrektor.
Omiotła zdzwionym spojrzeniem drugoklasistów i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, odezwał się James Potter:
-Profesor McGonagall, nie ma czasu na wyjaśnienia! Trójka demonów właśnie atakuje Hogwart i potrzebna jest pilna pomoc!
Jego głos brzmiał desperacko.
Profesor McGonagall uniosła brwi.
-Potter, co ty…
-Proszę, pani profesor. Rozpętała się… III Bitwa o Hogwart. Proszę nam zaufać.
Nauczycielka przez chwilę nic nie mówiła i po prostu wpatrywała się w Jamesa Pottera, nie wiedząc, czy powinna się go posłuchać. Chłopiec nawet nie wiedział, jak bardzo przypominał swojego ojca. Mówił tym samym burzliwym tonem, a w jego przejętych oczach tańczyły te same ogniki. Niegdyś zaufała pewnemu Potterowi i to ocaliło jej szkołę. Czemu nie powinna zrobić tego i tym razem?
-Wezwę posiłki i zawiadomię nauczycieli.- odparła w końcu.- Przekażcie prefektom, by zadbali o bezpieczeństwo młodszych uczniów. Oni powinni wiedzieć, co robić.
Tak też zrobili. Uczniowie siódmych i szóstych klas stanęli do walki, a pozostali zostali zaprowadzeni do schronów, którymi stały się pokoje wspólne Hufflepuffu i Slytherinu- oba te pomieszczenia usytuowane były w piwnicy, względnie najbezpieczniejszym miejscu. Gryfoni połączyli się z Puchonami w ich pokoju wspólnym, natomiast Krukoni ze Ślizgonami. Tam czekały na nich szaty szkolne, by uczniowie mogli nałożyć na siebie coś innego, niż piżamy. Duża część jednak zignorowała ten fakt, będąc w kompletnym szoku. Prefekci, którzy sami nie wiedzieli, co się dzieje, starali się opanować sytuację.
Aria, James i Mike odsunęli się na bok. Pokój Puchonów był ładny i przytulny, jednak nie na tym teraz skupiali się Gryfoni. Mike machał różdżką nad raną Arii, która zasklepiała się powoli. Dziewczyna wciąż zaciskała wargi i nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w swoją rękę, jakby było jej wszystko jedno. I tak też było. Czuła zupełną pustkę. James widział, że dziewczyna z trudem powstrzymuje płacz.
Z tłumu wyłonili się Al, Alex, Rachel i Rose. James poczuł ulgę na ich widok i widział to samo w oczach swojego brata. To był ten moment, w którym oboje odłożyli zbędne przepychanki na bok i po prostu cieszyli się swoją obecnością. Rachel miała obdarte kolano- James nie znał jej zbyt dobrze, jednak wiedział, że jest trochę niezdarna. Teraz najwyraźniej rozglądała się za swoim rodzeństwem, którego nie mogła znaleźć w tłumie.
-James!- Al usiadł na podłodze obok nich, a w jego ślady poszli Rachel, Alex i Rose.- Wszystko w porządku? Co się stało?
Chłopak westchnął i spojrzał na Arię, która tylko kiwnęła głową. Najwyraźniej chciała, by poznano prawdę.
Tak więc James opowiedział o całej sprawie z Charlesem Alowi, Rachel, Rose i Aleksowi, bo wiedział, że może im zaufać. Uważał, że zasługują na to, by poznać prawdę, zwłaszcza, że już kiedyś powierzył im informacje o Kishanie i Layli. Czemu więc nie miałby opowiedzieć im o trzecim ogniwie?
Mówił, a czas ciągnął się i ciągnął w nieskończoność. Co jakiś czas dochodziły ich dźwięki wybuchów, krzyków i spadającego kamienia. Czy Hogwart upadał?
Rachel w końcu znalazła swoje rodzeństwo, które odczuło wyraźną ulgę, gdy ją znalazło. Dziewczynka potknęła się i wpadła w ramiona starszego brata i siostry.
Alex przeklinał siebie za to, że nie zabrał swojej gitary. Rose była wyraźnie zaniepokojona, co jakiś czas wspominając coś o jakimś śnie, jednak nie chciała powiedzieć nic więcej na jego temat.
Chcieli móc zrobić cokolwiek, ale czy jako 11- i 12-latkowie mieli jakikolwiek głos? Z pewnością nie. Wciąż byli dziećmi. Zostali więc skazani na to, by pozostać w miejscu i czekać. Czekać, aż nadejdzie koniec.
                                           ~*~
Harry czuł, że łamie mu się serce na widok Hogwartu. Hogwartu, który powoli lega w gruzach.
Co prawda, gdy przybył, nie wyglądał wcale tak źle. Ktoś starał się ugasić pożar na jednej z wież, kolejna część muru oberwała zaklęciem i rozpadła się w drobny mak. Nie wiedział, ile mają czasu.
Nad szkołą górowały trzy widma poruszające się z prędkością światła. Były to ciemne smugi powietrza, które od czasu do czasu przybierały postaci, by wznów wznieść się w powietrze i zdezorientować obrońców szkoły.
Harry miał ze sobą własną grupę szturmową. Wszyscy aurorzy, a także inni pracownicy Ministerstwa Magii, między innymi Allie i Aaron, którzy ramię w ramię stanęli do walki. Byli też Ron, Hermiona i Ginny- cała czwórka w milczeniu wymieniała spojrzenia i wiedzieli, że historia właśnie zatacza koło.
Harry upewnił się, że Lily nic nie grozi, zostawił ją u Molly, wypił eliksir, który przygotowała Hermiona i wyruszył do Hogwartu. To było niesamowite, odzyskać swoją moc. Nagła strzykawka energii dodała mu sił i pewności siebie. Kątem oka dostrzegł, że Ron z bojowym okrzykiem rusza do walki.
Zrobił to samo.
Na miejscu nauczyciele i uczniowie- niektórzy wciąż w piżamach- już toczyli walkę. Harry’emu serce podskoczyło na widok Hagrida, który pruł przed siebie z różową parasolką. Było też trochę innych czarodziejów, których Harry nie znał- najwyraźniej zewnętrzna pomoc.
Do walki wzniesiono kilkaset różdżek.
Harry znów poczuł się jak ten 17-latek, który broni swojej ukochanej szkoły, swojego domu. Ciskał wszystkimi zaklęciami, jakie tylko znał. Demony jednak nie słabły. Poruszały się szybciej, niż można było pojąć. Materializowały się i znikały. Co jakiś czas zadawały swoimi widmowymi różdżkami ciosy, być może kończąc kolejne życia. Co jakiś czas słychać było tylko pojękiwania i krzyki. Czy to oznaczało śmierć? Czy ktoś już zginął? Harry nie wiedział. Może nie chciał wiedzieć.
Zaklęcia świstały mu obok uszu, stracił z widoku swoich bliskich. Skupił się jednak na obronie szkoły, bo tam, w środku- były jego dzieci. Zauważył, że demony nie walczą wspólnie. Każde z nich unikało się, nie współpracowało ze sobą, jakby… Nie byli sojusznikami. Harry nie wiedział, co to oznacza. Jeszcze.
W jednym z widm dostrzegł Laylę, która jakby śmiała się z niego. To ona żywiła się jego magią, a teraz niszczyła miejsce, które kochał. Mężczyzna wściekł się. Dlaczego? Dlaczego demony nie słabną?
Minęła godzina, może nie. Ból dał o sobie znać, a Harry czuł, że jego magia słabnie. Gdzie Ginny, Ron i Hermiona? Nawet nie zamienił z nimi słowa przed walką. Nie było na to czasu.
Co jakiś czas ktoś padał u jego stóp, kompletnie bez życia. Harry nie patrzył na ich twarze. Bał się. Biegł do przodu, uderzając w kolejnego to demona, jednak jego zaklęcia nie dawały rezultatu. Dlaczego? Co się dzieje?
Wtem oślepiło go światło i powietrze rozdarł krzyk i świst. Gdy wszystko ucichło, Harry zorientował się, że leży na ziemi. Wstał szybko i rozejrzał się wokół. Wokół szkoły powstała bariera, która wypchnęła demony poza jej granicę. Trzy ciemne smugi zniknęły w Zakazanym Lesie.
Mężczyzna rozejrzał się, łapiąc rozpaczliwie powietrze. Biegł przed siebie, by w końcu dostrzec zaniepokojone, ale znajome twarze. Ron, Hermiona i Ginny byli lekko poranieni, ale żywi. I to się właśnie liczyło.
Nim zdążył do nich dotrzeć, dopadł go Hagrid, zamykając w swoim niedźwiedzim uścisku.
                                               ~*~
Dźwięki ucichły. Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy do pokoju wspólnego Puchonów wpadła profesor McGonagall i kilku innych nauczycieli. James nie zdziwił się na widok swoich rodziców i wujostwa. Poczuł natomiast żal, widząc zmęczenie w ich oczach. Pochód zamykali Annie i Leon- czego James nie był w stanie zrozumieć. Krukon i Ślizgon- powinni teraz być w dormitoriach Slytherinu.
Profesor McGonagall skinęła na nich i ruszyła półokrągłym tunelem do jednej z sypialni, ignorując pozostałych uczniów. James i reszta posłusznie ruszyła za panią dyrektor, wchodząc do dormitorium.
James patrzył ze spokojem na pogiętą pościel, która leżała na ziemi. Puchoni, którzy tutaj mieszkali musieli być przerażeni. Nic dziwnego. Kto nie był?
On i jego brat szybko ruszyli do swoich rodziców, którzy natychmiast ogarnęli ich w ogromnym uścisku. Nie potrzeba było słów- łzy ich matki mówiły wszystko.
-Nie mamy zbyt wiele czasu. Bariera zaraz się złamie.- dobiegł ich głos pani dyrektor.
James rozejrzał się po pokoju. Dyrekcja, Harry, Ron, Hermiona, Ginny, Aria, Mike, Al, Alex, Rose, Rachel, Annie i Leo- wszyscy stanęli w okręgu, a na twarzach malowało się takie samo zaniepokojenie. Niektórzy jakby nie wiedzieli, co tak właściwie tutaj robią.
-Jesteśmy tutaj w takim gronie, ponieważ chcę poznać prawdę. A wy…- objęła wzrokiem uczniów.- Możecie coś wiedzieć.
Przez chwilę panowała cisza. I w końcu odezwała się Aria.
Najpierw opowiedziała całą historię Kishana, Charlesa i Layli, którą usłyszeli w bibliotece. Aria przypomniała wszystkim to, co działo się w zeszłym roku, a mianowicie ich walkę z Kishanem. Następnie przeszła do Charlesa, szybko wyjaśniając jego podstęp i to, co zrobiła. Na koniec głos jej się załamał i skończyła, wpatrując się z poczuciem winy w ziemię.
James myślał, że to koniec historii. Ale wtedy odezwali się też Annie i Leon i nagle chłopiec zrozumiał, co ta dwójka tutaj robi.
Opowiedzieli o swoich snach- o tym, że Layla wybrała ich sobie jako swoje sługi. Wyznali, do czego ich zmusiła i jak to się stało, że w końcu się odrodziła.
Leon, Annie i Aria. A więc to oni pomogli demonom się wybudzić. Z jednej strony był szantaż, a z drugiej naiwność i chęć wykazania się. Czy to czyniło ich winowajcami?
Cała trójka sprawiała wrażenie, jakby chciała po prostu zapaść się pod ziemię. Ich słowa wypowiadane były urywanym tchem. Nie patrzyli nikomu w oczy, zupełnie tak, jakby bali się dojrzeć w nich nienawiści.  Upokorzenie obejmowało ich całych. Ich zdrowie psychiczne wisiało na włosku- na ich sercach po prostu ciążyło poczucie winy. Poczucie winy, za to, co się dzieje. I za wszystkie ofiary.
To zbyt wiele. Zbyt wiele, jak dla dzieci.
Profesor McGonagall chyba to zrozumiała.
-Dzieci.- wyszeptała.- Nie obwiniajcie się. Błędem było to, że nikogo nie zawiadomiliście. Naszym błędem to, że niczego nie zauważyliśmy. Bagatelizowaliśmy problemy. Wszyscy jesteśmy winni. Wy… zostaliście po prostu wykorzystani. To nie wasza wina.
Jednak te słowa najwyraźniej do nich nie dotarły.
W tym momencie ziemią zatrząsnął ogromny wybuch. Rachel wpadła na Ala, który przytrzymał ją dzielnie. Dyrektorka zawołała:
-Już czas! Wracamy do walki.
-Ale…- odezwał się Mike.- Demonów nie da się pokonać. Demona może zabić tylko inny demon.
Harry spojrzał na chłopca.
-Jest to więc pora, by zmienić taktykę.
-Tato!- zawołał James.- Ja chcę pomóc. Proszę…
Al natychmiast stanął obok niego.
Ojciec uśmiechnął się lekko.
-Wiem. Ale musicie nam zaufać. Wszystko będzie dobrze.
Ginny ucałowała synów na pożegnanie.
-Uważajcie na siebie. I nie róbcie głupstw. Jesteśmy z was dumni.
Po czym drzwi zatrzasnęły się, pozostawiając uczniów samym sobie. Z góry znów dobiegały dźwięki bitwy. Z sufitu leciał tynk.

Jak długo ich schron przetrwa?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay