Cała sala wstrzymała na chwilę oddech.
Po czym większość ruszyła w stronę omdlałej Hermiony, która
potoczyła się niczym beczka w dół po schodkach. Otoczyli tłumnie kobietę, co
było zupełnie bez sensu. Na ich czele stanął Ron, który chwycił Hermionę w
ramiona.
Harry wciąż stał na swoim miejscu, niczym słup soli,
zszokowany i jednocześnie przerażony całą sytuacją. Wiedział, że kobieta nie
czuła się dobrze- ale czy naprawdę było już tak źle? Poczuł nagłą potrzebę, by
pomóc swojej przyjaciółce, jednak nie mógł się ruszyć i nienawidził siebie za
to. Nawet gdyby mógł, nie potrafiłby nic zrobić- brakło mu magii, by uzdrowić
Hermionę.
Z tego, co się orientował, niektórzy z pracowników
ministerstwa już się pochylali nad kobietą, machając nad nią różdżką niczym
wahadłem, co znaczyło, że starają się ją ocucić. Jednak Hermina ani drgnęła.
Harry widział to wszystko jakby przez mgłę. Nie zdawał sobie sprawy, że staje
na palcach, by zobaczyć, co się dzieje.
Nie mógł się ruszyć. Zupełnie, jakby jakaś niewidzialna siła
wbiła go w ziemię. Czy to Layla? A może jego chora podświadomość?
Poczuł czyjąś rękę na ramieniu.
-Harry, wszystko w porządku? Wyglądasz bardzo źle.
Spojrzał rozbieganym wzrokiem na Ginny, która marszczyła z
niepokojem brwi. Nie, nic nie było w porządku. On i dwoje jego najlepszych
przyjaciół tracili swoją moc, usychali, niczym te kwiaty i nie mogli nic z tym
zrobić. Te nagłe przebłyski nadziei, które pojawiły się, gdy reaktywowali GD
nagle znikły. Ich los już zdawał się być przypieczętowany.
Harry otrząsnął się z szoku i spojrzał na żonę.
-Tak… Tak jakby…
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jego najlepsza
przyjaciółka właśnie przekoziołkowała się po schodach i wciąż nie wstaje, a on
tak tutaj po prostu stoi i się przygląda. Na Brodę Merlina, co on właściwie
sobie myślał? Może i nie miał mocy, ale to była HERMIONA. Dla niej był gotowy
zrobić wszystko, nawet jeśli miałby oddać ostatnie pokłady swojej magii, by ona
mogła znów otworzyć oczy.
Złapał zaniepokoją Ginny za nadgarstek i pociągnął ją za
sobą w stronę tłumu. Jednak zanim zdążyli zrobić więcej niż kilka kroków, stało
się coś dziwnego i niespodziewanego. Ron gwałtownie wstał, trzymając w
objęciach Hermionę i zawołał:
-Te zaklęcia nie działają zbyt dobrze! Potrzeba lekarza…
Tak, lekarza! Zdecydowanie! Przepraszam!- zaczął się przepychać pomiędzy ludźmi
w stronę wyjścia.- AUĆ, PRZEPRASZAM! Niosę nieprzytomną żonę, przepraszam!
Coś dziwnego pobrzmiewało w głosie mężczyzny. Zarówno Harry,
jak i Ginny znali ten ton. Ton mówiący: JESTEM
KOMPLETNIE SPANIKOWANY, ALE STARAM SIĘ TO NIEZDARNIE UKRYĆ!
Korytarz był pusty, ponieważ wszyscy znajdowali się w
Wielkiej Sali Konferencyjnej. Ron biegiem ruszył do pobliskiej toalety, nie
reagując na pokrzykiwania Harry’ego i Ginny. Wpadli do pomieszczenia zaraz za
nim.
Harry spojrzał oskarżycielko na mężczyznę, który złożył
kompletnie pobladłą Hermionę na równie białych kafelkach.
-Zwariowałeś!? Nie ma czasu na lekarza! A my NIE MOŻEMY jej
pomóc! Praktycznie nie mamy już magii, a Ginny sama nie da rady jej ocucić!
Twarz Hermiony jak zwykle otaczała burza brązowych włosów-
to nie zmieniło się przez lata. Buzia zastygła w obojętnej minie, oczy miała
zamknięte. Wyglądała tak spokojnie… za spokojnie.
Harry nie musiał się nawet nachylać, by wiedzieć, że jego
przyjaciółka nie oddycha.
Ron przeniósł na mężczyznę swój spanikowany wzrok.
-Nic… Nic nie rozumiesz. S-spójrz na to…
Ron brzmiał tak ostatnio w drugiej klasie, gdy spotkał ogromnego
pająka imieniem Aragog i jego wspaniałą zgraję wesołych ludożerców.
Uniósł dłoń, którą wyciągnął spod włosów Hermiony. Cała
pokryta była krwią.
Harry i Ginny wstrzymali oddechy. Czy kobieta uderzyła się i
rozcięła sobie głowę, gdy toczyła się po schodkach? Jeśli tak, to mają… poważny
problem.
Harry i Ginny uklękli obok ciała Hermiony, by lepiej
przyjrzeć się ranie. Ron uniósł jej burzę włosów i wtedy to ujrzeli. Na szyi
kobiety wygrawerowany był krwawy napis w skórze: Wasz czas już się kończy.
Napis natychmiast zniknął, pozostawiając po sobie jedynie
czerwoną plamę.
Harry poczuł mdłości, bo przypomniał sobie kary u Umbridge i
jej magiczne pióro, które wyrzynało mu napis na nadgarstku. Dotknął tamtego
miejsca, gdzie wciąż posiadał niewyraźne blizny, który układały się w napis: Nie będę opowiadać kłamstw.
Ginny chyba wiedziała, o czym myśli, bo złapała go za rękę i
wysłała mu pokrzepiający uścisk dłoni.
Ron wzniósł oczy do góry:
-W porządku, Laylo.- w jego głosie brzmiała desperacja.- Ale
weź mnie, nie ją. Tylko nie ją.
Harry z trudem przełknął, pozbywając się guli w gardle.
-Mnie też.
Ginny niespodziewanie nabrała powietrza i wyrzuciła:
-Tak, mnie też. Może nie jestem tak potężną czarodziejką,
jak Hermiona, ale mogę ci się przydać.
Harry usłyszał w swojej głosie perlisty śmiech i był niemal
pewien, że Ron i Ginny także to usłyszeli. Oczy Rona zabłysły od łez, a Ginny
zakryła usta dłonią. Hermiona wciąż ani drgnęła. Wiedział, że to, co
powiedziała Ginny, choć piękne, nie miało znaczenia. Layla pragnęła właśnie ich
trójki. Jego żona mogła być co najwyżej deserem.
Wtedy Hermiona nabrała gwałtownie powietrza, odetchnęła, i
porządnie odkaszlnęła.
Cała trójka zawołała jej imię, oddychając z ulgą.
Kobieta zmarszczyła brwi.
-Co… się stało?- rozejrzała się.- O nie… SPÓŹNIŁAM SIĘ NA
KONFERENCJĘ, TAK!?
Panika w jej oczach była tak autentyczna, że Harry roześmiał
się mimowolnie, z poczuciem ulgi na sercu. Ginny oddychała głęboko, jakby przechodziła
osobistą terapię szokową, a Ron oparł się o ścianę, jakby to on miał teraz
zemdleć.
Hermiona uniosła się
i pacnęła Harry’ego w rękę.
-TO NIE JEST ŚMIESZNE! Och, Kingsley się wścieknie…
Ah, ta Hermiona.
I wtedy Harry zauważył plamę krwi na białych kafelkach, tam,
gdzie jeszcze przed chwilą leżała głowa Hermiony i jakby zakrztusił się tym
śmiechem. Umilkł gwałtownie.
-Chwila… dlaczego jesteśmy w łazience?- kobieta rozejrzała
się z roztargnieniem.
~*~
Rose była w lesie. I skądś wiedziała, że to Zakazany Las.
Chwila… Co ona robiła o tej porze w Zakazanym Lesie? Nazwa
mówiła sama za siebie- był ZAKAZANY.
Niebo było czarne jak atrament, a spomiędzy złowieszczo
pochylonych drzew nie widziała ani jednej gwiazdy. Wszystko w tym lesie było
groźne i zdawało się ją obserwować. Obserwować, gdy biegła, potykając się o
własne nogi.
Biegła tak szybko, że miała ochotę zwymiotować. Jednak
wiedziała, że nie może się zatrzymać. Była tu w jakimś ważnym celu. Nie do
końca wiedziała jakim, ale było to naprawdę istotne. Najwyraźniej kwestia życia
i śmierci. Włożyła więc cały swój nadnaturalny wysiłek w to, by przebierać
nogami.
Spojrzała w dół. Potykała się o wystające niczym pułapki
korzenie. Miała na sobie szatę Hogwartu, która była porozrywana na strzępy. Tak
samo jak rajstopy, których praktycznie już nie było. Jej nogi było poranione, a
na spódniczce odznaczyły się ciemne plamki krwi. Buty, całe w błocie, tylko
utrudniały jej bieg, jednak nie chciała ich zdejmować, bo wiedziała, że
dodatkowo porani sobie stopy.
Rude loki wpadały jej na twarz, gdy z trudem łapała
powietrze. Poczuła, że coś piecze ją na policzku. Przyłożyła tam palce, na
których natychmiast pojawiła się krew. Pod opuszkami poczuła szramę, która
ciągnęła się przez cały policzek. Jednak to nie było teraz ważne.
Musiała biec.
Za sobą słyszała krzyki wywoływanych zaklęć i trzaski,
czasem jakieś zielone światło zaklęcia śmiertelnego docierało do niej spomiędzy
drzew.
Wybiegła na niewielką polanę i wiedziała. Wiedziała, że to
będzie tutaj.
I wtedy to ujrzała. Postać, leżącą w trawie. Cała umazana we
krwi i niewątpliwie była już trupem. Rose była o tym przekonana- nawet nie
wiedziała do końca, skąd ta pewność. Coś złapało ją za serce- nie widziała
twarzy tej osoby, nie wiedziała nawet, czy to chłopak, czy dziewczyna. Ale za
to coś jej mówiło, że znała tę osobą i lubiła. Poczuła żal, a nawet przelotną
rozpacz- osoba ta musiała być dla niej w pewny sposób ważna, a teraz leżała na
środku polany, skąpana we własnej krwi.
Rose zapragnęła dowidzieć się, kto to. Porzuciła misję i
ruszyła w stronę ciała. I wtedy za jej plecami rozległ się rozdzierający krzyk
i coś uderzyło ją w głowę.
Rose obudziła się gwałtownie, chwytając z trudem powietrze.
Rozejrzała się w panice. Wciąż była w dormitorium Gryffindoru. Ten sen… A
raczej wizja…
Szybko poderwała się z łóżka i wybiegła z pokoju, wciąż
będąc w szoku. Niczym w amoku wybiegła na korytarz, śledzona podejrzliwym
spojrzeniem Grubej Damy. Nie dbała o to. Biegła, jakby znów znalazła się w
Zakazanym Lesie. Wszystko zdawało się rozmazywać- odzyskała świadomość w
toalecie.
Toalecie, która była nieczynna od lat.
Dlaczego przybiegła akurat tutaj? Nie wiedziała.
Przynajmniej nikt jej nie usłyszy. Zatrzasnęła drzwi i wbiegła do kabiny, gdzie
zwymiotowała. Ten bieg w Zakazanym Lesie kompletnie ją wykończył.
Podeszła do jednej z umywalek. Wiedziała, że to tutaj kryje
się przejście do Komnaty Tajemnic. To tutaj jej rodzice oraz Harry Potter
ważyli potajemnie eliksir wielosokowy. W innych okolicznościach pewnie
poczułaby fascynację; ale nie dzisiaj. Przemyła twarz i oparła dłonie na
umywalce, po czym spojrzała sobie w oczy. Zobaczyła w nich jakąś… dzikość,
nieokrzesanie. Włosy miała roztrzepane na wszystkie strony. Wciąż dyszała,
próbując choć trochę uspokoić oddech.
Nagle wybuchła płaczem.
Co miała oznaczać ta wizja? Wiedziała, że to nie był zwykły
sen. I te ciało… Uczucie, które ją zdominowało, gdy je zobaczyła. Żal, ogromny
żal i poczucie straty za kimś, kogo jeszcze dobrze nie znała, ale… chciała
poznać. To jedyne, co potrafiła wykrzesać. Dlaczego nie mogła zobaczyć twarzy
tego umarlaka? A może… myliła się? Może ten ktoś wcale nie umarł?
Kogo ona oszukiwała? Wokół ciała rozlane było morze krwi.
Musiało stać się coś okrutnego. Na to wspomnienie znów poczuła mdłości i
załkała.
Za sobą usłyszała dziewczęcy głosik:
-Ojojoj… Co się dzieje?
W lustrze zobaczyła, że za nią w powietrzu unosi się duch.
Duch dziewczyny w szacie Hogwartu i brzydkich okularach. Nawet się nie
przeraziła. Oczywiście, dobrze wiedziała, kto to; Jęcząca Marta.
W głosie Marty pobrzmiewała ekscytacja:
-No… Co tutaj robisz?
Ich spojrzenia spotkały się w lustrze.
-Nie twoja sprawa, Marto. Daj mi spokój.
-Jasne. Nie moja sprawa.- Marta pociągnęła nosem.- Przecież
nie żyję, więc i tak mi wszystko jedno, jak się ze mną obchodzą żywi. JESTEM
MARTWA, WIĘC NIE NADAJĘ SIĘ DO POMOCY! NIE MAM UCZUĆ!
Marta załkała żałośnie i spłynęła w dół toalety. Rose nie
czuła wyrzutów sumienia; nie w tych okolicznościach.
Płacz Jęczącej Marty niósł się po rurach i mieszał się z
łkaniem Rosie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay
Robi się coraz ciekawiej...
OdpowiedzUsuńOjeju biedna Rose a wg jestem 2!!!!
OdpowiedzUsuńJej! Jestem trzecia! Rozdział jak zwykle genialny.Biedna Rosie. Sama nie wie co się dzieje :( I Hermiona. Już myślałam, że się nie wybudzi,ale na szczęście tak się nie stało.
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo weny i pozdrawiam
Ala. K
Świetny rozdział :D fajnie, że robi się coraz ciekawiej jednak szkoda mi jest i Rosie ale i Harr'ego. Rona i Hermiony :/ Mam nadzieję, że to się dobrze skończy :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Wiki :)
Ciekawe kto to był ten "zmarlak"
OdpowiedzUsuńfajne:D
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuńmam nadzieję, że jednak nie zginą, uff Hermiona żyje i ten sen Rose...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia