poniedziałek, 7 sierpnia 2017

The Lost Ones #1

[JAMES]
Promień słoneczny padł przez okno i oświetlił złote litery na moim kufrze.
J.S.P.
James Syriusz Potter.
Niektórzy ludzie uważają grawerowane inicjały na kufrze za niepotrzebny luksus, który służy tylko I wyłącznie do przechwalania się nim przed biedniejszymi rodzinami. Ja jednak od zawsze uważałem to za ładny dodatek, który ożywiał zwykłą, nudną walizkę. Z resztą, w mojej rodzinie stało się to niemal tradycją. Tata posiadał taki kufer za młodu, więc i ja przed wyjazdem do Hogwartu dostałem taki sam, tylko literki były nieco inne. Następnie Albus także taką otrzymał, a potem Lily. Razem stanowiliśmy gang podpisanych walizek, co niektórzy odczytywali jako bogactwo i wyrzucanie pieniędzy w błoto.
Owszem, mojej rodzinie powodziło się naprawdę dobrze. Tata był szefem biura aurorów, wielce szanowanym i bardzo znanym. Mama była dziennikarką, ale zarabiała naprawdę dobrze- pewnie dlatego, że robiła to, co kocha i wychodziło jej to świetnie. Ale nigdy nie opływaliśmy w luksusach. Nigdy nie mieliśmy najdroższych rzeczy i nigdy nie byliśmy rozrzutni. W gruncie rzeczy, nie byliśmy też milionerami. Po prostu nigdy nie wpadaliśmy w większe problemy finansowe, co inni z zazdrości nazywają wielkim bogactwem. A my naprawdę nie robiliśmy nic złego. Staraliśmy się żyć spokojnie, jak normalna rodzina i obdarzać się coraz większą miłością każdego dnia.
Chociaż już kilkadziesiąt lat temu jedna noc przypieczętowała, że nigdy nie będziemy normalną rodziną. Noc, w którą moi dziadkowie zginęli z rąk czarnoksiężnika.
Westchnąłem na tę myśl i ruszyłem w kierunku łazienki. Po drodze wygładziłem swoją czarną szatę i poprawiłem krawat w barwach Gryffindoru. Musiałem wyglądać nieskazitelnie. Nie tylko dlatego, że wymagano tego ode mnie, ale też dlatego, że lubiłem wyglądać elegancko. Przez większość roku szkolnego raczej nie przejmowałem się swoim wyglądem, więc chociaż dzisiaj mogłem zrobić dobre wrażenie. Sam nie wiedziałem, na kim. Może po prostu chciałem pokazać samemu sobie, że potrafię wyglądać dobrze.
Stanąłem przed lustrem i przyjrzałem się sobie. Te same ciemne jak smoła włosy, których nigdy nie mogłem ułożyć. Popatrzyłem na nie z niezadowoleniem. Te same brązowe oczy, w których od dawna malował się lekki smutek.
Miałem już 16 lat.
Wciąż nie mogłem w to uwierzyć.
Przyjrzałem się swojej twarzy. No tak, zapomniałem ogolić ten przeklęty, lekki zarost, który co rusz pojawiał się na mojej buzi. Jedno machnięcie różdżką i pozbyłbym się go natychmiast, ale NIE- poza Hogwartem nie można mi było używać magii. Czekałem, aż skończę w końcu 17 lat, stanę się dorosły i ten głupi zakaz zniknie raz na zawsze. Nie mogłem się już doczekać.
Póki co, musiałem sobie jednak radzić inaczej.
Sięgnąłem po maszynkę i piankę do golenia. No to jedziemy.
Usłyszałem w progu cichy chichot. Szybko zdałem sobie sprawy, że w zamyśleniu nie zamknąłem drzwi od łazienki. Odwróciłem się w tamtą stronę, nie mogąc powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na usta.
Lily popatrzyła na białą pianę na mojej twarzy.
-To jakiś nowy styl?
-Tak. Podoba ci się?
-Oczywiście! Tworzysz nowe trendy, braciszku. Nie zdziwię się, jeśli jutro w Hogwarcie połowa chłopców będzie tak wyglądać.
Roześmiałem się na tę myśl. Podszedłem bliżej mojej siostry. Właśnie skończyła 13 lat i szła teraz do 3 klasy. Bardzo się stresowała, bo ten rok był dosyć trudny ze względu na nowe przedmioty, a ona wciąż się wahała, czy dokonała dobrego wyboru. Byłem tego pewien, w końcu to inteligentna dziewczyna.
Nie trudno było zauważyć, że już była prześliczna. Długie, rudy włosy wyglądały niemal jak z reklamy, a w brązowych oczach, takich samych jak moich, czaiła się nieśmiała troska. Wyglądała niezwykle dostojnie, a zarazem uroczo w hogwarckiej szacie i krawacie w barwach Gryffindoru. Za kilka lat będzie łamać męskie serca. Chociaż nie, była na to zbyt miła.
-Jak się czujesz?- zapytałem, a z twarzy nie schodził mi uśmiech.
-Chyba zaraz zwymiotuję.- wyszeptała cicho, patrząc na mnie z niepokojem. Spoważniałem i podszedłem bliżej, łapiąc ją za ramiona.
-Lily, nie musisz się niczego bać. Dokonałaś właściwego wyboru. Jestem tego pewien. Tak poza tym, trzeci rok jest jednym z najlepszych, bo można po raz pierwszy odwiedzić Hogsmeade, to niesamowite miejsce. Przecież tak na to czekałaś.
Skinęła głową, jednak widziałem, że wciąż się waha. Zacisnęła usta i posmutniała jeszcze bardziej. Chyba wiedziałem, o czym myśli.
-A jeśli ten idiota znów będzie ci dokuczał, powiedz mi natychmiast. Już raz skopałem mu tyłek, z chęcią zrobię to jeszcze raz.- zastanowiłem się chwilę.- Chociaż możesz też zrobić to sama, jeśli masz na to ochotę. Wezmę całą odpowiedzialność na siebie.
Lily w końcu się roześmiała, a jej mięśnie twarzy rozluźniły się wyraźnie. Odetchnąłem z ulgą.
Moja siostra od najmłodszych lat była prześladowana przez chłopaka z sąsiedztwa, Liama Schreave. Był to najbardziej mugolowaty z mugoli- przynajmniej tak sądziliśmy. Gdy Lily rozpoczynała swój pierwszy rok w Hogwarcie, była niezwykle podekscytowana. Cieszyła się też, że w końcu odetnie się od chłopca, który przez ostatnie lata sprawiał jej zarówno psychiczny, jak i fizyczny ból. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w dniu odjazdu zobaczyliśmy go na peronie 9 i ¾. Wyglądało na to, że Liam był mugolakiem. Nie wiem, kto był bardziej zdziwiony; ja czy Lily. Jeszcze większy był nasz szok, gdy okazało się, że chłopak trafił do Gryffindoru, na co kompletnie nie zasługiwał. Na początku moja siostra trzymała się dzielnie, ale szybko została główną ofiarą Liama i jego kumpli. Zaczepiali ją, wyśmiewali, poniżali, a Lily w końcu się załamała. Pewnego dnia przesadzili. Byłem wtedy gniewnym czwartoklasistą, więc gdy miarka się przebrała, rzuciłem się na Liama, stosując bardzo nieodpowiednie zaklęcia. Chłopak nieźle wtedy oberwał, podczas gdy ja wyszedłem bez szwanku.
Za to dostałem miesiąc kary.
Niczego nie żałuję.
Liam jednak nie zaprzestał swoich zaczepek. Lily w końcu nauczyła się go ignorować i nawet odprawiać go z kwitkiem. Jednak, gdy nikt nie patrzył, była naprawdę podłamana. Nie mogłem tego znieść. Moja siostra tak bardzo czekała na Hogwart, a teraz to wszystko niszczył jakiś idiota.
W tym momencie w drzwiach pojawił się Albus.
-Hej, księżniczki.- prychnął, patrząc mi w oczy w rozbawieniem.- Pośpieszcie się, zaraz musimy wyjeżdżać.
On się w ogóle nie zmienił na przestrzeni lat. Wciąż był wyjątkowo wnerwiającym gnojkiem. Tyle, że 15-letnim.
Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, Al wyciągnął do Lily ramię z udawaną elegancją.
-Madame.
Nasza siostra się roześmiała i przyjęła jego ramię. Uniosłem brwi, zwracając uwagę na źle ułożony kołnierz mojego brata, który odstawał mu niechlujnie. Rzeczywiście, nadawał się na księcia.
Odeszli, zostawiając mnie samego z sobą. Odetchnąłem, nagle znów tracąc cały humor. Szybko się ogoliłem, zacinając się tylko raz. Wróciłem po kufer i zszedłem na dół.
Tam wszyscy już na mnie czekali, a ja czułem się wyjątkowo idiotycznie, śledzony przez ich zmartwione spojrzenia. Wciąż się zastanawiali, czy aby na pewno ze mną wszystko w porządku.
Oczywiście, że nic nie było w porządku. Ukrywałem to tak bardzo, jak tylko mogłem pod nasadą uśmiechów i żartów. Nikt nie wiedział, że w środku wciąż panuje chaos.
Gdy zszedłem na dół, załapałem zszokowany wzrok mojej matki. Szybko oderwała się od nieposłusznego kołnierza Ala i zakryła usta dłońmi.
-Na Merlina.- westchnęła.- James, wyrosłeś na takiego przystojniaka.
Objęła mnie, a ja wywróciłem oczami, czując, że się czerwienię.
-Mamooo…
Nieoczekiwanie odezwał się tata:
-Ma to po mnie.
Mama zwróciła się w jego stronę, starając się powstrzymać uśmiech.
-Ale oczy ma po mnie.
To wszystko było już wystarczająco zawstydzające.
-Jedźmy już.

[ARIA]
Rodzice byli zbyt zajęci Dianą, by zauważyć, że w ogóle od nich odeszłam. A nawet jeśli to zauważyli, to i tak ich to nie obchodziło. Opanowali sztukę ignorowania mnie do perfekcji.
Czekałam na tylko jedną osobę. Jak zwykle się spóźniał, narażając mnie na niepokój oczekiwania. Ludzie na peronie przepychali się obok mnie, czasem nawet nie zwracając na to uwagi. Ktoś popchnął w moim kierunku wózek z klatką, w której siedziała sowa. Wpadłam na nią, a zwierzę zagruchało, zaniepokojone. Szybko odeszłam w inną stronę.
Wśród tłumów szukałam jego twarzy, jednak wszystko to było na nic. Gdy tylko go zobaczę, natychmiast mu to wytknę. Nie mogłam na niego wiecznie czekać.
A może mogłam?
Z tłumu ktoś się wyłonił. Omal nie zachłysnęłam się powietrzem. Nie pamiętałam, żeby James Potter był aż tak przystojny. Chyba zmienił fryzurę, choć włosy wciąż odmawiały mu posłuszeństwa. Ciemna szata podkreślała jego oczy, które skierowały się na mnie. Naprawdę, podobała mi się jego elegancja.
Nasze spojrzenia się spotkały i nagle mój oddech przyspieszył. Czy wiedział, że myślałam o tym, jak wygląda? Nic nie mogłam odczytać z jego twarzy.
Następnie on wlepił wzrok w ziemię i po prostu mnie wyminął. Bez słowa.
Po 3 latach wciąż bolało.
Obejrzałam się, gdy odchodził. Na samym początku, gdy tak robił, w moich oczach pojawiały się łzy. Jednak teraz umiałam to hamować. Odetchnęłam głęboko, starając się zachowywać normalnie. Nikt nie mógł wiedzieć, że James Potter każdego dnia łamał moje serce na nowo.
Poczułam czyjeś dłonie na swoich bokach i podskoczyłam lekko. Przy uchu usłyszałam znajomy głos:
-Hej, Uciekinierko.
Uśmiechnęłam się na dźwięk tego przezwiska. To urocze, że wciąż mnie tak nazywał. Natychmiast się do niego odwróciłam i już miałam mu wytknąć spóźnienie, ale kompletnie zmiękłem pod wpływem jego wzroku. Spojrzałam w te jasnobrązowe oczy i uśmiechnęłam się nieco głupio.
-Cześć. Dłużej się nie dało?
Uśmiech nie schodził z jego twarzy, choć teraz dostrzegłam też na niej lekkie poczucie winy.
-Przepraszam. Rodzice chcieli się upewnić, czy aby na pewno nic nie kombinuję. Wiesz, jacy są.
Kiwnęłam głową ze śmiechem.
Ja i Derek poznaliśmy się w Błędnym Rycerzu*. Ja uciekałam przed rodzicami, którzy mnie nienawidzili, podczas gdy on żył w zupełnym przeciwieństwie- rodzice zachowywali się, jakby był z porcelany i kontrolowali go na każdym jego kroku. Szybko się z nim zaprzyjaźniłam. Byliśmy dwójką zbiegów, która szukała choć trochę wolności i szczęścia, podróżując Błędnym Rycerzem i uciekając przed wszystkim, co złe.
Zanurzyłam palce w jego karmelowej czuprynie. Przyjrzałam mu się lepiej. Jak to możliwe, że trafiłam na kogoś tak idealnego?
Pochylił się i nasze usta się zetknęły, a ja westchnęłam cicho z tęsknoty, podchodząc bliżej. Czułam, jak moje złamane serce znów zrasta się w jedno pod wpływem jego pocałunków.
Byliśmy parą już od roku.
Wakacje ciągnęły się wyjątkowo długo. Ze względu na to, że nasi rodzice byli tacy, a nie inni, nie mogliśmy się spotykać przez te dwa miesiące. Szkoła oznaczała więcej wykradzionych wspólnie chwil, choć i tam nie było ich wiele. On szedł teraz do 7 klasy, ja do 6. On był w Ravenclawie, ja w Gryffindorze. A do tego oboje byliśmy prefektami.
Mimo to pielęgnowaliśmy nasz związek tak tylko, jak mogliśmy. Nigdy nie zapomnę tego, że to Derek Williamson wyciągnął mnie z otchłani najgłębszej rozpaczy. Nigdy.
-Chyba powinniśmy już iść.- szepnął. Wiedziałam, że nie chce tego tak samo, jak ja.
Odsunęłam się niechętnie.
-Chyba tak.
Złapaliśmy się za ręce i ruszyliśmy w kierunku pociągu. Było mało prawdopodobne, że znajdziemy wolny przedział.
Po drodze poczułam, że ktoś na mnie wpada. Obejrzałam się i zobaczyłam błysk rudych włosów. Dziewczyna odgarnęła je z twarzy i uśmiechnęła się promiennie.
-Przepraszam, jestem strasznie zakręcona.
Roześmiałam się.
-Jak zwykle, Lils.
Lily Potter. Miała oczy tak podobne do swojego brata, że to aż bolało.
-Jak minęły ci wakacje?
Zastanowiłam się.
-Tak jak zwykle. W oczekiwaniu na powrót do Hogwartu.
Dziewczyna roześmiała się.
-Taa, czyli tak jak u mnie. Gdzieś zgubiłam Julię, chyba powinnam ją znaleźć.- wywróciła komicznie oczami.- Do zobaczenia później.
-Cześć.
Nie wiem, czy mnie to bardziej przygnębiało, czy raczej cieszyło. Dogadywałam się niemal z każdym Potterem. Z każdym, oprócz tego jednego, najstarszego.
To niedorzeczne. Poznałam Lily tylko i wyłącznie dzięki Jamesowi, kiedy przyjechałam go odwiedzić na wakacje po pierwszej klasie. Spałam wtedy z jego siostrą w jednym pokoju i szybko się polubiłyśmy, jednak nigdy nie sądziłam, że będzie mi ona bliższa niż James.
Derek wziął mój kufer i pomógł mi wejść do pociągu. Nie wiem, jakim cudem, ale udało nam się znaleźć wolny przedział. Szybko zamknęliśmy drzwi i usiedliśmy na miejsca.
Kiedyś prefekci musieli siedzieć w specjalnym przedziale, ale w pewnym momencie prefekci to zignorowali, więc zrezygnowano z tego pomysłu. Całe szczęście. Wolałam być sam na sam z Derekiem.
Przez chwilę po prostu rozmawialiśmy o tym, jak minęły nam ostatnie dwa miesiące. Mogłam z nim rozmawiać bez przerwy. W końcu wykradliśmy też kilka pocałunków, a ja czułam, że cała się rozpływam pod wpływem tego uczucia. Tak bardzo, bardzo mi go brakowało.
Potem po prostu siedzieliśmy blisko siebie, a ja ułożyłam głowę na jego ramieniu. Siedzieliśmy w ciszy, ciesząc się swoją obecnością. Szybko pogrążyłam się w rozmyślaniach.
Wciąż nie mogłam zapomnieć widoku Jamesa na peronie. Niesamowite, jak szybko z najbliższej mi osoby stał się kimś zupełnie obcym.
Po śmierci Mike’a pod koniec drugiej klasy oboje byliśmy załamani. Obwiniałam się o jego śmierć, bo to w końcu przeze mnie Charles powstał. Czułam się wykorzystana, bezwartościowa i winna wszystkiemu. Potrzebowałam wsparcia. Tak rozpaczliwie chciałam, by ktoś powiedział, że wcale nie jestem beznadziejną morderczynią.
James przechodził wewnętrzny szok. Odciął się od każdego, dosłownie każdego. Nie mogłam do niego dotrzeć na żaden sposób, po prostu zamknął się w sobie i zupełnie o mnie zapomniał. Zapomniał, że też potrzebuję pomocy. Że nie on jedyny cierpi. Nigdy nie czułam się tak zraniona. Do tego rodzice nie przestali mnie odtrącać, a Diana zaczęła mi szeptać okrutne słówka, w które wtedy bezgranicznie wierzyłam.
Wtedy zjawił się Derek, który otoczył mnie swoją opieką i sprawił, że znów poczułam się kochana. Mówił mi, że nie powinnam się obwiniać. Że takie jest życie i nie możemy nic z tym zrobić. Że wcale nie jestem bezwartościowa, a ja powoli zaczynałam mu wierzyć.
W tym samym czasie James zaczął się powoli podnosić z głębin rozpaczy. Zaczął dopuszczać do siebie najbliższych. Wszystkich, tylko nie mnie. Miałam nadzieję, że po wszystkim przyjdzie i przeprosi, choć nawet nie byłam już na niego zła. Nie potrafiłam się na niego złościć.
Ale tak się nie stało. Po dojściu do siebie dalej mnie unikał, a ja nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego. Wiele razy szykowałam sobie przemowy, by w końcu go o to zapytać. Wciąż miałam nadzieję, że to odbuduje naszą przyjaźń. Ale ostatecznie zabrakło mi odwagi, by z nim porozmawiać. Po tym wszystkim, co się stało, moja pewność siebie wyparowała i nie byłam już tą dawną Arią. Przynajmniej, jeśli chodzi o niego. On jeden mnie w taki sposób onieśmielał. Bałam się tego, co mógłby mi powiedzieć. Bałam się tego, że nienawidzi mnie za to, co się stało. Że on także obwinia mnie o śmierć Mike’a.
I w taki właśnie sposób nasza przyjaźń się rozpadła.
Wiedziałam, że Mike byłby na nas wściekły. Korytarze były takie puste bez niego, a ja wciąż czułam, że nikt nigdy nie zastąpi tej dziury w moim sercu. Brakowało mi jego przyjaźni. Jego porad, uwag, uśmiechów, żartów. Wciąż pamiętałam, jak marszczył brwi, gdy się skupiał, albo jak z łatwością przychodziła mu nauka nowych zaklęć. Pamiętam radosne błyski w jego oczach, gdy opowiadał o czymś, co go fascynowało. Tak bardzo, bardzo za tym tęskniłam. Wciąż tęskniłam.
Każdego wieczora przepraszałam go po cichu za to, co zrobiłam. Był taki odważny, zginął dlatego, że chciał uratować mnie i Jamesa. Dlaczego, och, dlaczego pozwoliłam mu wtedy iść do tego lasu? Dlaczego go nie zatrzymałam?
Tak, o to też się obwiniałam.
Kochamy cię, powiedziałam wtedy.
Ja was też, odparł.
To były ostatnie słowa z jego ust, które usłyszałam.
Nie chciałam, żeby to było nasze pożegnanie. Wciąż zastanawiałam się, jak by teraz wyglądał, gdyby żył. Jak teraz wyglądałyby nasze życia. Zapewne wciąż bylibyśmy trójką przyjaciół po przejściach.
Wciąż bylibyśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Nie wytrzymałam, rozpłakałam się.
Derek spojrzał na mnie z niepokojem.
-Aria, co się stało?
Nic nie powiedziałam. Po prostu wtuliłam się w niego jeszcze mocniej, w jedyną osobę, która mnie kochała. Pociągałam nosem raz za razem, próbując się uspokoić. Żal mi było przyszłości, której pozwoliłam uciec trzy lata temu. Żal mi było tego wszystkiego, co mogłam mieć, a nie mam. Żal mi było wszystkich tych błędów, które popełniłam.

[JAMES]
Jak zwykle nie mogłem się opędzić od pożegnań rodziców. Kocham ich i w ogóle, ale jestem ich najstarszym dzieckiem. Wiem, że się o mnie martwili, ale potrafiłem sam o siebie zadbać. Mam wrażenie, że z każdym rokiem było coraz gorzej.
Pomachałem im po raz ostatni i ruszyłem przed siebie. Kątem oka zobaczyłem, że Al już nalazł Rosie. Razem ruszyli na poszukiwania swojej grupki przyjaciół. Zniknęli między nieznajomymi, więc ja ponownie skupiłem się na tym, by na nikogo nie wpaść.
Prawda była taka, że nie miałem nikogo, kogo miałbym szukać, więc skierowałem się od razu w stronę pociągu.
Usłyszałem za sobą piskliwy głosik:
-JULIA!
Idąca przede mną jasnowłosa dziewczynka odwróciła się i spojrzała na mnie z ekscytacją. Uśmiechnąłem się do niej, gdy zza moich pleców wyleciała Lily. Ruszyły ku sobie, by zamknąć się w długim uścisku, chichocząc jak wariatki. Sam roześmiałem się cicho i nieco przyspieszyłem. Mimo wszystko, w głębi bolało mnie, że nie mam nikogo, kto tak cieszyłby się na mój widok. Uśmiech zniknął z mojej twarzy tak szybko, jak się pojawił.
Julia była córką profesora Nevilla, więc od dziecka blisko przyjaźniła się z naszą rodziną. Ona i Lily zawsze się lubiły, jednak prawdziwa przyjaźń wykiełkowała, gdy w pierwszej klasie obie trafiły do Gryffindoru. Od tego czasu stały się praktycznie nierozłączne, a ja byłem wdzięczny Julii za to, że zajmuje się moją siostrą, gdy ja nie mogę tego robić.
Ktoś szturchnął mnie ramieniem, ktoś uderzył łokciem, ktoś inny popchnął, burcząc słowa przeprosin. Miałem serdecznie dość tych zapasów, więc jeszcze bardziej przyśpieszyłem. Obok siebie usłyszałem chichot, a gdy się tam obejrzałem grupka dziewczyn pomachała do mnie zalotnie. Nie miałem pojęcia, kto to taki, mimo to uśmiechnąłem się lekko i także do nich pomachałem, bo sądziłem, że tak właśnie wypada zrobić. Na ten gest zaczęły chichotać jeszcze głośniej, a ja zarumieniłem się lekko. Na Merlina, nienawidziłem tego typu sytuacji i tych wszystkich dziewczyn, które leciały na moje nazwisko, a nie na mnie.
W końcu wydostałem się z najgorszego tłumu. Towarzystwo się trochę rozrzedziło, więc odetchnąłem z ulgą. Uczucie spokoju jednak szybko minęło, gdy ją ujrzałem.
Wszystkie zmysły kazały mi podbiec do niej i jak najszybciej ją przytulić. Przeprosić, wyjaśnić wszystko, pogładzić po włosach. Jednak rozum podpowiadał co innego; szybko opanowałem tę szaleńczą chęć, godząc się z własną porażką.
Przyjrzała mi się uważnie, a następnie spojrzała mi w oczy. Poczułem, jak serce zabiło mi szybciej.
W jednej chwili pojawiło się tyle uczuć: szczęście, smutek, nadzieja, tęsknota, a na sam koniec wstyd. I to właśnie on mnie zdominował. Wstyd. Okropny, ogromny wstyd. Nie mogłem dłużej patrzeć w te śliczne, niebieskie oczy, które niegdyś tak często błyszczały radością. Odwróciłem wzrok i wyminąłem Arię jak najszybciej, by nie musieć dłużej tego czuć. Jednak wstyd nie zniknął, aż do samego końca tego dnia.
Wsiadłem czym prędzej do pociągu. Wszedłem jako jeden z pierwszych, wiec bez problemu znalazłem wolny przedział. Usiadłem tam i jeszcze raz przeanalizowałam swoje żałosne zachowanie.
Nie mogłem stłamsić wstydu, który zawładnął całym moim ciałem, aż do szpiku kości. Nie mogłem czuć niczego innego po tym, jak się zachowałem.
Po śmierci Mike’a całe moje życie nagle przestało mieć sens. Zamknąłem się w sobie i nie dopuszczałem nikogo. Nie chciałem, by ktokolwiek mówił mi, że będzie dobrze, bo wiedziałem, że nie będzie. Nigdy nic nie będzie już tak samo.
Byłem wtedy tylko głupim, prawie 13 letnim dzieciakiem i nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byłem samolubny. Odtrąciłem też moją najbliższą przyjaciółkę, Arię, chociaż ona także przeżywała trudny czas. Wiedziałem o tym i nieraz wyobrażałem, co musiało dziać się w jej głowie. To, że się obwiniała, było niesprawiedliwe. To nie była niczyja wina.
Nie wsparłem jej, gdy najbardziej mnie potrzebowała, bo sam szukałem jakiejkolwiek deski ratunku. Zostawiłem ją samą z tym wszystkim, co czuła. Pozwoliłem, by tak po prostu obarczała się winą za coś, za co nie powinna. Ale wtedy nie myślałem o tym w ten sposób. Dni ciągnęły się w nieskończoność, a jedyne, czego pragnąłem, to dołączyć do Mike’a. Zaczął odwiedzać mnie lekarz. Z początku krzyczałem na niego i kazałem mu się wynosić, jednak on był dobry w tym, co robił. Cierpliwie, powoli mnie otwierał, a z każdą sesją mówiłem mu coraz więcej. Miewałem częste migreny. Gdy w końcu to z siebie wyrzuciłem, poczułem, jakbym stracił ciężar spoczywający na moich barkach. Jeszcze tego samego wieczora wyszedłem do rodziny. Po półtora miesiąca bezustannego siedzenia w swoim pokoju, w końcu odważyłem się wyjrzeć na świat. Mama rozpłakała się na mój widok, a ja zdałem sobie sprawę, co takiego zrobiłem całej mojej rodzinie. Zacząłem przepraszać, ale słowa utknęły mi w gardle, więc także płakałem, opłakując siebie, swoje czyny, moją rodzinę, przyjaciół, a także Mike’a. Doktor przypisał mi leki, które regularnie zażywałem.
Powrót do szkoły okazał się niezwykle trudny. Trzecia klasa była najgorszym rokiem w moim życiu, bo boleśnie zdawałem sobie sprawę z tego, że nie ma przy mnie Mike’a. Czasem o tym zapominałem i odwracałem się w ławce, by o czymś mu opowiedzieć. Ale go nigdy nie było. Depresja zaczęła powracać, a jedynym, co mnie ratowało, to leki.
Tak bardzo brakowało mi Mike’a. Kogoś, z kim zawsze mógłbym pogadać o wszystkim. Kto mnie nie oceniał i lubił takiego, jakim jestem, a nie dlatego, że mój ojciec jest sławny. Kto zawsze był, gdy go potrzebowałem i wspierał mnie nawet, gdy robiłem głupoty. Zawsze stawał w mojej obronie i pakował się ze mną w te same kłopoty. Pomagał mi, a ja pomagałem mu. A gdy było trzeba, poświęcił dla mnie życie.
Też dlatego było to takie przytłaczające; myśl, że umarł tylko dlatego, że chciał pomóc mi i Arii. Gdyby nie to, nigdy nie poszedłby do lasu, więc może wtedy wcale by nie zginął…
Trzecia klasa była też trudna ze względu na Arię. Chciałem ją przeprosić, w głowie miałem ułożony cały plan, ale zabrakło mi odwagi. Miałem wrażenie, że znienawidziła mnie za to, że zostawiłem ją w potrzebie. Z reszta, szybko znalazła kogoś, kto mnie zastąpił. Po prostu nie byłem jej więcej potrzebny. To bolało.
W czwartej klasie wciąż byłem wytrącony z równowagi, jednak zacząłem normalnie funkcjonować. Łatwo było mnie zdenerwować i ogólnie raczej nie pakowałem się w żadne towarzystwo, pozostając samotną wyspą. Ludzie krzywo na mnie patrzyli, jakbym postradał zmysły. A ja miałem wrażenie, że mają rację. Oczywiście, przez cały ten czas zarówno Al, jak i Lily starali się dotrzymywać mi towarzystwa. Jednak ich także odrzucałem. Nie chciałem mieć przy sobie nikogo.
W piątej klasie wszystko się zmieniło. Zostałem prefektem i kapitanem drużyny quidditcha jednocześnie. Do tego wszystkiego doszły jeszcze nadchodzące SUMy. Nie miałem czasu, by znów popadać w żale. Byłem tak zajęty, że miałem mało czasu na jakiekolwiek rozmyślania. Nie wiem, czy był to celowy zabieg, który mój tata uknuł z profesor McGonagall, w każdym bądź razie zadziałało; moja uwaga była odwrócona na tyle, że potrafiłem zapomnieć o smutku. Znów zacząłem się uśmiechać, rozmawiać i zachowywać tyle samo pewności siebie, ile miałem kiedyś. Ludzie znów zaczęli mnie lubić, a także nagle stałem się obiektem westchnień wielu dziewczyn, co znacznie mnie przytłaczało. To nie było tak, że udawałem wesołego; gdy byłem z ludźmi, naprawdę czułem się szczęśliwe, a wszyscy lubili tego wyluzowanego, radosnego Pottera. Ale gdy zostawałem sam, tęsknota w moim sercu znów krzyczała. Tęsknota zarówno za Mikem, jak i Arią.
Zamiast jednego, straciłem dwoje przyjaciół.
Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. Przyłożyłem ją do zimnej szyby, ale nie pomogło. Wiedziałem, że to oznacza, że powinienem wziąć swoje leki.
Tak, wciąż brałem te psychotropy. Wiedzieli o tym tylko moi rodzice i lekarz. Gdybym mógł, im także bym tego nie mówił, żeby się o mnie tak nie martwili, ale niestety nie miałem wyjścia. Przynajmniej zataiłem to przed Alem i Lily, którzy myśleli, że wyzdrowiałem.
Wyciągnąłem listek tabletek i już miałem wziąć jedną, gdy usłyszałem pod drzwiami przedziału radosne głosy. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, otworzyły się i stanął w nich Al waz z przyjaciółmi. Szybko schowałem lekarstwa, ale widziałem minę Ala. Szok i niepokój, jakie się odmalowały w jego oczach były nie do opisania. Myślał, że skończyłem z tym już z 2 lata temu.
Jednak poza nim nikt niczego nie zauważył, a Al szybko doszedł do siebie.
-Hej, możemy tu usiąść? Szukamy jakiegoś wolnego przedziału, a ty siedzisz sam, więc...
Wiedziałem, że łże. Po prostu chciał dotrzymać mi towarzystwa. I byłem mu za to wdzięczny, bo tego towarzystwa potrzebowałem. Tylko wtedy nie myślałem o przeszłości.
Westchnąłem teatralnie, jakby prosił mnie o zbyt wiele.
-No nie wiem, Al. Co do ciebie mam wątpliwości, ale resztę zapraszam.
Al przewrócił oczami, a reszta roześmiała się.
Do pomieszczenia wsypała się cała gromada ludzi. Al, Rose, Alex, Annie, Rachel oraz Leon. Cóż, stanowili całkiem sporą ekipę, ale uważałem, że to wspaniale. Łączyli w swojej grupie każdy hogwarcki dom, co mogłoby się wydawać niemożliwe. Leon dołączył do nich dopiero po III Bitwe o Hogwart i bezustannie kłócił się z Annie, ale szybko zaaklimatyzował się w nowej grupie.
Resztę drogi spędziłem na pogodnych rozmowach i uśmiechaniu się. Nie było to wymuszone, jak zapewne uważał Albus, który wlepiał we mnie wzrok przez całą podróż.

Rozpoczęcie przebiegało jak zwykle: ceremonia przedziału, regulamin, przemowy, jedzenie. W trakcie posiłku Profesor McGonagall po raz kolejny niespodziewanie zabrała głos, więc wszyscy zwróciliśmy ku niej głowy, zaskoczeni.
-Drodzy uczniowie, proszę was jeszcze o chwilę uwagi. Chciałabym powiedzieć, że niedługo będziemy mieli gości. Postanowiliśmy uczcić to, że nasza szkoła znów jest w pełni sił. Wiem, że tego nie zauważaliście, ale ostateczne dojście szkoły do stanu starej świetności zajęło nam całe 3 lata, bo było to dosyć skomplikowaną sprawą.
Skrzywiłem się. Jako prefekt dobrze wiedziałem, że rzeczywiście nie było to łatwe. Podczas gdy wszyscy myśleli, że pracę nad szkołą zakończyły się już dawno, było jeszcze wiele szczegółów, które wymagały więcej pracy, niż by się mogło wydawać. Prefekci odpowiadali za poszczególne z nich, co było dużą odpowiedzialnością. Ja musiałem na przykład dopilnować, by wszystkie stracone tytuły z biblioteki wróciły na swoje miejsce. Niektóre z nich było naprawdę trudno zdobyć, a ja denerwowałem się tym tak bardzo, że nie mogłem spać po nocach.
-Teraz jednak wszystko znów jest tak, jak należy, a my możemy się cieszyć w pełni zorganizowaną szkołą. Hogwart znów jest w pełni sił!
Uczniowie zaczęli bić brawo, więc dołączyłem do nich.
-Z tego powody wydajemy bal, który ma uczcić nasz sukces, jak i przywitać nowy rok szkolny. Wraz z dyrekcją pomyśleliśmy, że jeśli wyjdziemy z tego z klasą, stanie się to tradycją.
Uczniowie zaczęli bić ogłuszające brawa, niezwykle podekscytowani tym pomysłem. Ktoś pogwizdywał. Ja spojrzałem na Ala. Oboje wiedzieliśmy, co to oznacza dla nas, prefektów: jeszcze więcej pracy.
Siedząca obok mnie Rosie, która także należała do grona prefektów, westchnęła. To będzie trudne zadanie.
-Bal odbędzie się za dwa tygodnie.- DWA TYGODNIE!? Nie mogłem w to uwierzyć. Teraz byłem niemal pewien, że nie damy rady. Mój ból głowy nagle się wzmógł.- Oprócz was, uczniów, przybędą jeszcze dyrektorowie szkół, z którymi niegdyś współpracowaliśmy: Beaxubatons i Durmstrangu, wraz z niewielką grupką swoich najstarszych uczniów.
Westchnąłem. No świetnie. Teraz to już naprawdę mamy przerąbane. Poczułem, że coś dudni mi w głowie, wzmagając ból.
-A, jeszcze jedno. Niestety, ale ze względów organizacyjnych w balu będą mogli wziąć udział tylko uczniowie klas czwartych lub wyżej wraz ze swoimi partnerami.
Jęki zawodu, oburzenia i sprzeciwu poniosły się po całej sali. Były tak głośne, że poczułem, jakby ktoś wiercił mi dziury w mózgu. Złapałem się za głowę i utkwiłem wzrok w butach, marząc tylko o tym, by wszyscy się zamknęli. Ktoś dotknął mojego ramienia. Natychmiast się odwróciłem i zobaczyłem zmartwiony wzrok Rosie.
-James, wszystko w porządku?
Skinąłem głową i wyprostowałem się. Profesor McGonagall uciszyła uczniów, jednak ból w głowie wcale nie zmalał. Czułem, że jeśli zaraz nie wyjdę, bomba atomowa w mojej głowie wybuchnie.
-Bardzo mi przykro, drodzy uczniowie. Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej. A teraz proszę, byście dokończyli swój posiłek.
Wciąż dobiegały mnie niezadowolone pomruki, jednak zignorowałem je. Cudem przetrwałem resztę kolacji. Gdy wstałem, poczułem, że kręci mi się w głowie. Jednak jako prefekt miałem obowiązek zaprowadzić wraz z pozostałymi prefektami pierwszorocznych do wieży Gryffindoru. Zawołałem do najbliżej grupki, by poszli za mną.
Po drodze opowiadałem im wszystko, co powinienem, głownie skupiając się na tym, by zaraz nie zemdleć. Może i nie byłem najlepszym przewodnikiem tego wieczora, ale szybko wykonałem swoją robotę.
Al i Rosie przyszli zaraz po mnie ze swoimi grupami. Dosiedli się do reszty swoich przyjaciół, którzy zajmowali miejsce przy kominku. Już miałem uciec do swojego dormitorium, gdy Al zawołał:
-Hej, James, chodź do nas. Co będziesz robił sam, tam, na górze? Nie możesz wiecznie rozmawiać ze ścianami.
Oczywiście, musiał mi dopiec. Ale dostrzegłem niepokój w jego oczach, jednak szybko pokręciłem głową.
-Nie, dzięki, ja… wolę ściany, braciszku…
Zupełnie tak, jakby coś uderzało mnie w głowę od środka. Przez chwilę poczerniało mi przed oczami. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
Mimowolnie jęknąłem i złapałem się za głową. Lily, która podeszła do mnie nawet nie wiem kiedy, złapała mnie za ramię.
-James, dobrze się czujesz?
-Tak. To znaczy nie, ale to nic takiego. A teraz proszę, zostawcie mnie już.
Skierowałem się do schodów, jednak Al nie dawał za wygraną. Chwycił mnie za przegub i powiedział:
-Czy mógłbyś w końcu powiedzieć, co się z tobą dzieje? Martwimy się, bo zachowujesz się dziwnie.
Usłyszałem złość w jego głosie i poczułem, że to uczucie ogarnia i mnie potężną falą.
-A czy ty mógłbyś przestać być tak UPIERDLIWY!? Mam dość twojego towarzystwa, nie widzisz!?
Nieco za głośno. Szmery, dotyczące balu i całej tej niesprawiedliwości z nim związanej ucichły i wszystkie oczy skierowały się na mnie.
Świetnie, niech wszyscy widzą, jak jestem u skraju wytrzymałości. Dopiero co przestano mnie uważać za dziwaka.
Bez słowa skierowałem się w stronę dormitorium, mając dość wszystkiego i wszystkich. Nie spojrzałem na miny Ala i Lily. Bałem się tego, co mogłem tam dostrzec.
Po drodze na kogoś wpadłem. Byłem oszołomiony bólem, ale wiedziałem, że to Aria.
-Wybacz.- mruknąłem szorstko, omijając ją szybko.
Od razu pożałowałem, że zachowałem się w taki sposób. Przecież i tak już mnie nienawidziła. Po co dodawałem oliwy do ognia?
Gdy w końcu znalazłem się sam, wyciągnąłem po omacku te przeklęte tabletki, byłem kompletnie zamroczony bólem. Wziąłem jedną z nich, zapiłem wodą i położyłem się na łóżku.
Moja.głowa.zaraz.eksploduje.
Ból zaczął powoli mijać. Nie od razu, ale po 15 minutach czułem się już znacznie lepiej. Zawsze tak miałem, gdy martwiłem się za mocno- bolała mnie głowa. Gdy myślałem dużo o Mike’u, traciłem nad tym kontrolę. Przez moje rozważania w pociągu, zetknięcie z Arią, a do tego cały ten bal doprowadziłem się do takiego stanu.
Schowałem głowę w poduszce, starając się znów nie zadręczać, by nie poczuć się jeszcze gorzej. Już teraz jednak żałowałem mojego wybuchu, tego, jak odezwałem się do Arii i tego, co powiedziałem Alowi.

Chciałem, żeby ktokolwiek z nich przyszedł tutaj i zapytał, co jest ze mną nie tak. Chociażby po to, żebym mógł się wytłumaczyć. Ale nikt nie przyszedł.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 1 lipca 2017

EPILOG.

Choć Harry po śmierci Layli odzyskał swoje moce, czuł się zupełnie bezsilny.
Gdy dowiedział się o ataku na Hogwart, najszybciej zawiadomił Gwardię Dumbledore’a, którą z takim trudem Hermiona i Ginny zdołały reaktywować. Piękne było to, że jej członkowie ruszyli czym prędzej w bój, bez względu na wszystko. Niektórzy mieli dzieci w Hogwarcie. Niektórzy po prostu walczyli o miejsce, które kochają.
Harry przeżył I, II, a teraz także i III Bitwę o Hogwart. Znów to samo: atak z zaskoczenia, walka, wygrana, śmierć, ranni, żałoba. Mężczyzna był boleśnie świadomy tego, jak historia zatacza krąg. I wiedział, że zrobi to jeszcze nieraz.
Rozmyślał o tym, przechadzając się Skrzydłem Szpitalnym. Wiedział jedno: choć właśnie pokonali kolejnych wrogów, następni znów się pojawią. Może już jutro, a może za rok. Albo 100 lat. Trudno było przewidzieć, co los przygotował dla czarodziejów. Jedno było oczywiste: ich życie nigdy nie będzie spokojne. Jest to zapisane od samego początku w planach Boga.
Dotknął skroni, która znów zaczęła krwawić. Rozbolała go głowa. Wyszedł na korytarz, gdzie było o wiele chłodniej. Tutaj też nie dobiegały go pojękiwania rannych i płacz tych, którzy właśnie pożegnali swoich bliskich. Nie musiał nawet podnosić wzroku, by wiedzieć, kto się zbliża.
Spojrzał na Rona i Hermionę, którym zmęczenie odbijało się na twarzy. Nic im się nie stało, oprócz kilku małych ran i zadrapań. Niewielka szrama pod okiem kobiety zaczęła krwawić, więc ta szybko ją otarła.
-Co z Rosie?- zapytał Harry, podchodząc bliżej.
-Już dobrze.- odparł Ron, który wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca. Jego twarz nabrała kolorów, które zgubił, gdy dowiedział się, że jego córka jest ranna.- Co prawda, Layla nieźle jej przyłożyła, ale wyjdzie z tego, już jest przytomna. Gorzej z jej… stanem psychicznym.
Harry przełknął z trudem.
-Powiedzieliście jej o… no wiecie… Mike’u?
-Tak.-westchnęła Hermiona.- Przecież i tak by się dowiedziała. Gdy jej powiedzieliśmy, po prostu wybuchła płaczem, nawet nie sądziłam, że była z nim tak blisko. I kazała nam wyjść.
Niespodziewanie w jej oczach pojawiły się łzy.
-Merlinie, przecież widziała tego chłopca tuż po jego śmierci, gdy się wykrwawiał. To musiał być okropny widok… I okropne jest to, co go spotkało…
Harry zamknął na chwile oczy i znów ujrzał bezwładne ciało chłopca z ogromnymi ranami i szatą zaplamioną na czerwono. Następnie przykryto go kołdrą od stóp do głowy, jakby piętnując to, że nie żyje. Widział też swojego syna, Jamesa, który patrzył na to z goryczą wypisaną na twarzy.
Harry nie mógł wybaczyć McGonagall tego, że dopuściła do tego, iż młodsi uczniowie mogli bez problemu wydostać się ze schronu. Chcąc, nie chcąc, to ją właśnie obwiniał trochę o śmierć chłopca. Gdyby jego synom stało się coś złego…
Bał się, co się stanie, gdy James dojdzie do takich samych wniosków.
Mężczyzna znów spojrzał na dwójkę swoich przyjaciół i zastanawiał się, jak on by się czuł, gdyby stracił któreś z nich. Ron obejmował żonę, która właśnie hamowała łzy. Spojrzał Harry’emu w oczy pytającym wzrokiem.
-A James…?
To, co zrobił James przyprawiało Harry’ego zarówno o złość, strach, jak i dumę. Cierpienie odbijające się na twarzy jego syna sprawiało mu wewnętrzny ból.
-Próbowaliśmy z nim rozmawiać, ale nasze słowa jakby do niego nie docierają. Odcina się od nas, jego duch zdaje się być tak nieobecny… Ginny i Al teraz z nim siedzą, ale już nic nie mówią. Może to i lepiej. Może chłopak musi sobie sam to wszystko przetrawić.
Harry był pewien, że następny rok będzie dla niego trudnym okresem w życiu i chciał mu pomóc go przejść. Jak na razie jednak James nie był zdolny do rozmowy. Jego mina wciąż wyrażała ten sam ból i zamyślenie. Ręce wciąż drżały, gdy ocierał ukradkiem łzy, które co jakiś czas wytaczały się spod jego powiek.
Harry pamiętał Mike’a. Od samego początku było widać, że z jego oczu wieje inteligencją. Był dobrym dzieciakiem.
Tylko dzieciakiem.
Wyszli na dziedziniec. Mężczyzna spojrzał na Hogwart, po raz kolejny podniszczony i zraniony. Harry poczuł się, jakby znów miał 17 lat i właśnie pokonał Voldemorta. Nie bał się niczego, mając obok siebie Rona i Hermionę.
Jeśli będzie trzeba, znów stanie do walki.
Jednak wiedział, że będzie dobrze. Musi.
Mimo wszystko.
                                                                                    ~*~
Mike obudził się spokojnie.
Gdzie był?
Czemu bujał się na boki, a do jego uszu dobiegał równomierny stukot?
Usiadł i dopiero zdał sobie z tego sprawę. Był w pociągu.
Lecz dokąd jedzie ten pociąg? I jak się tutaj znalazł?
I… gdzie są jego szaty?
Zobaczył je kawałek od siebie i czym prędzej po nie pobiegł, speszony. Gdy dotknął miękkiej tkaniny hogwarckiej szaty, wspomnienia powróciły.
Pamiętał, że był w lesie. Pamiętał ostrze przebijające jego brzuch i widok własnej krwi. Nieopisany ból, jaki temu towarzyszył. I ten dziwny spokój, jaki ogarnął go na sam koniec.
Teraz zupełnie zniknął.
Czy on… umarł?
Wstał, okrywając się szatami i rozejrzał dookoła. Wszystkie przedziały były zamknięte, oprócz jednego. Ruszył w jego stronę.
Przerażało go to, że pociąg był zupełnie opustoszały. Poczuł dreszcze na ciele.
Wsiadł do pustego przedziału i nagle zrozumiał. Wizje pojawiły się w jego głowie. Był to przedział, w którym poznał swoich przyjaciół. Jamesa i Arię.
Czyli jechał do Hogwartu.
No dobrze, ale… czemu?
Usiadł na tym samym miejscu, co wtedy. Pamiętał, co stało się następnie. W jego drzwiach pojawiła się Aria, z pytaniem, czy może się dosiąść.
Tym razem też się ktoś pojawił. Ale nie Aria.
Był to starszy mężczyzna z długą, szarą brodą. Mike potrzebował sekundy, by go rozpoznać.
Profesor Dumbledore.
Mike znał go tylko z opowieści, ale wiedział, że był wielkim, wielkim czarodziejem. Wręcz wybitnym.
Podczas gdy chłopiec zbierał szczękę z podłogi, starszy mężczyzna spytał:
-Mogę się dosiąść?
Mike kiwnął głową.
Dumledore zmierzył go wzrokiem. Zdawał się być on tak przenikliwy, jakby go oceniał. Chłopiec poczuł się nieswojo, niespokojnie poprawił się na miejscu.
-Jak się czujesz, Mike?- zagaił profesor.
-Ja… Dobrze. Chyba dobrze. Co się dzieje?
Dumbledore spojrzał na niego uważnie.
-A co pamiętasz?
-Pamiętam to, że wyruszyłem do Zakazanego Lasu po tę złotą roślinę… Aurum. Już ją miałem i wtedy…- przełknął z trudem.- Trzy ostrza przebiły mój brzuch, potem ręce, nogi i na końcu pierś. I do tego dużo krwi. Krew była wszędzie.
Przypomniał to sobie, czując gorycz w gardle. Co prawda, jego rany zniknęły, tak samo jak ból i krew, jednak Mike wciąż pamiętał tę bezradność, która go ogarnęła w jednej chwili.
-No cóż… to właśnie się stało.- odparł po chwili Dumbledore.
Chłopiec zdał sobie z czegoś nagle sprawę. Nabrał głośno powietrza i spojrzał na niego z paniką w oczach.
-Ale ja muszę wracać. Moi przyjaciele… oni mnie potrzebują. Potrzebują też tego kwiatka, bez niego nie przeżyją… Zawiodłem, muszę wrócić, zanim będzie za późno!
Smutek odbił się w oczach profesora.
-Mike… Ty nie żyjesz, pamiętasz?
-Ale… może to tylko stan przejściowy? Może to mi się śni? Chodziły plotki, że Harry Potter też kiedyś już umarł, a potem-
-Nie chciałbym być niedelikatny, ale ostrza przebiły cię na wylot, Mike. To nie jest stan przejściowy.
Ach, no tak.”.
Mike przeczesał włosy. A więc to się stało. Umarł. Prawda była bardziej przytłaczająca, niż się spodziewał.
-Ale… co się teraz stanie?
Dumbledore uśmiechnął się, patrząc na niego z zaciekawieniem.
-To, co powinno się stać, Mike. Nie musisz się martwić.
-Czy ktoś dostarczy kwiatek moim przyjaciołom? Czy Hogwart zwycięży?
-Mike, dobro zawsze zwycięża zło. Siła wszystkich dawnych dyrektorów jest z nimi, tam, na dole. A zwłaszcza z twoimi przyjaciółmi. Myślę, że znasz już odpowiedź na te pytania.
Mike oparł się o siedzenie. Chociaż nie dostał oczywistej odpowiedzi, wiedział, jak ją interpretować. Poczuł się nieco spokojniejszy. Po chwili zadał kolejne pytanie:
-Profesorze… czy tym zajmuje się pan… po śmierci?- Mike wciąż do tego nie przywykł. Był martwy.- Zajmuje się pan nowo umarłymi czarodziejami?
Dumbledore roześmiał się cicho.
-Ależ skąd, chłopcze. Nie dałbym sobie z nimi wszystkimi rady! Ludzie różnie reagują na śmierć. Tylko czasem przychodzę, by was zabrać. Tylko do tych, którzy naprawdę na to zasłużyli. A ty, Mike… zginąłeś jako bohater. To, co zrobiłeś, było niesamowite. Jesteś odważny. Niezwykle odważny.
„Było niesamowite, dopóki nie zginąłem…”.
-Zabrać mnie… dokąd?
-Dalej.
 Chłopiec jeszcze raz pomyślał o swoich przyjaciołach. Spróbował przywołać ich ostatni widok. Pamiętał słowa Arii:
„Mike. Dziękuję. Kochamy cię.”.
A także to, co odparł.
Ja was też.”.
Ogarnął go ogromny żal, że nie będzie mógł znów z nimi porozmawiać. Przynajmniej nie do chwili, aż do niego… dołączą. Miał jednak nadzieję, że to nie stanie się szybko. Oni muszą żyć.
W jego głowie pojawiła się jasna myśl, że jako duch będzie mógł czasem patrzeć na nich z góry.
Już pogodził się ze swoją śmiercią.
Nie pożegnał się z rodzicami, co było niewybaczalne. Gdy oni się dowiedzą o jego śmierci… och, to będzie okropne. Nie chciał ich zostawiać.
A… czy James i Aria już wiedzą?
Spojrzał na Dumbledore’a, który patrzył się na niego nieprzerwanie. To go trochę niepokoiło, więc zadał kolejne pytanie:
-Dlaczego pociąg? Gdzie jedzie? Czy on jest prawdziwy?
-Nie wiem, Mike. To jest zależne od ciebie. Czy jest prawdziwy? I tak, i nie. Na pewno wykreowany w twojej głowie. Ale to nie znaczy, że nieprawdziwy.
I Mike chyba znał już odpowiedź.
Bo tutaj, w pociągu, jego prawdziwa natura stała się realna. Jego życie rozpoczęło się na nowo.
Więc i tutaj się skończy na dobre.
I wtedy zdał sobie sprawę, dokąd jedzie.
Wcale nie do Hogwartu.
Wyszedł na korytarz i na horyzoncie zobaczył światłość.
Światłość.
Gdzie rozpoczynało się nowe życie.
Był gotowy iść „dalej”.
Pragnął tego.

Gdy wjeżdżał w światło, wiedział, że wszystko będzie dobrze.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

_________________________________________________________________________________
Ale jak to? EPILOG!? KONIEC!?
No tak.
Ale każdy koniec, to początek czegoś nowego, czyż nie?
Gwoli wyjaśnienia.
Choć tutaj nasza historia się kończy, to jeszcze nie koniec bloga. W najbliższym czasie zamierzam napisać kilka opowiadań- coś w stylu dodatków lub nowelek- które będą skupiały się bardziej na konkretnych postaciach lub postaci. Każde opowiadanie będzie miało kilka części i będzie opowiadało różną historię. Głownie będą to losy naszych głównych bohaterów po III Bitwie o Hogwart.
Kiedy?
Nie wiem konkretnie. Na pewno nie w lipcu- są wakacje, halo! Cały lipiec jestem poza domem. Jednak myślę, że kolejny post zobaczycie w sierpniu. Części nie będą pojawiały się regularnie, ale za to będą dłuższe niż dotychczasowe rozdziały :)
Więc proszę mi tu nie panikować w komentarzach :D
Tym czasem zachęcam was do dyskusji niżej. Ulubione momenty, cytaty? Wspomnienia związane z moim blogiem? Chętnie sama poczytam. Możecie mi też zadawać różne pytania na moim asku (ask.fm/SmallMockingjay)
Zwłaszcza zachęcam tych, którzy czytają, a nigdy nie komentują. Sprawiacie mi przykrość :c
Od razu ostrzegam, że zarówno na komentarze, jak i na pytania odpowiem z opóźnieniem, gdyż nie ma mnie w domu i mogę mieć problemy z internetem. Ale spokojnie, spokojnie, wszystko przeczytam, na wszystko odpowiem.
Tak więc- nie martwcie się, usłyszycie jeszcze kilka słów o swoich ulubionych bohaterach.
W nadchodzącym dodatkach do bloga.
Jak na razie dziękuję za te 167 rozdziałów (+epilog oczywiście c:).
Do zobaczenia! <3



sobota, 24 czerwca 2017

167. Czym się stałam?

James zmarszczył brwi.
-Co?
Al przełknął z trudem. Nabrał powietrza i powtórzył:
-Mike nie żyje. Przykro mi.
Na ostatnich słowach jego głos się załamał, a z oczu chłopca potoczyły się duże łzy. Drżącą dłonią przeczesał włosy i wycofał się, jakby obawiał się reakcji brata.
Mike nie żyje. Te słowa wciąż nie dochodziły do świadomości Jamesa. Nie, to niemożliwe. Mike by go nigdy nie zostawił. Nie odszedłby. Musiała zajść jakaś pomyłka. Tak, okropna pomyłka. James musiał go znaleźć. Może mieć tarapaty.
Powoli zaczął odkopywać z siebie kołdrę. Rachel spojrzała na niego, a ten ciągły smutek i współczucie w jej oczach doprowadzały go do szału.
-Co robisz?
-Idę znaleźć Mike’a. A co, jeśli coś mu się stało?
-James, ale…- do rozmowy przyłączył się Alex, lecz nie na długo było mu dane zabierać głos.
-Dajcie spokój. Nie ma czasu. Idę go znaleźć.
Wstał. Jego ton głosu był wyprany z uczuć, tak jak myśli- wiedział tylko jedno. Musi znaleźć swojego najlepszego przyjaciela. Szok po usłyszeniu tych trzech słów- „Mike nie żyje”- był tak ogromny, że nie mógł w nie uwierzyć. Nieświadomie uciekał od prawdy.
Poczuł, że kręci mu się w głowie. Podtrzymał się Leona, by nie upaść. Nawet Ślizgon wyglądał na zdruzgotanego.
-James, nie powinieneś wstawać.
-Muszę znaleźć Mike’a.
-Zostań tutaj, proszę…-Annie podeszła bliżej.
-Muszę go zna-
-James, naprawdę, jesteś jeszcze chory.- tym razem odezwał się Al, zajmując miejsce u jego boku. Wszyscy byli tak blisko.
Zbyt blisko.
Potrzebował… przestrzeni.
-MUSZĘ. ZNALEŹĆ. MIKE’A!- ryknął. I wtedy całe jego uczucia, ukrywane gdzieś w podświadomości, nagle wylały się z niego strumieniem. Świat jakby zwolnił. Jego uwagę przykuł czarny hipogryf, który nieoczekiwanie wszedł do pomieszczenia, skupiając wzrok wszystkich. Niósł coś na swoim grzbiecie.
Ciało.
Ciało jego najlepszego przyjaciela.
Krzyczał. Krzyczał głośniej niż kiedykolwiek w swoim życiu. A jednak nie zdawał sobie z tego nawet sprawy. Jak to możliwe?
Ledwo czuł palce zaciskające się na jego przedramionach, gdy rzucił się w jego stronę. Dlaczego nie pozwalają mu podejść?
Łzy przerażenia i niedowierzania zamazały mu widok. W końcu wydostał się z objęć i sideł, które go zatrzymywały. Podszedł do pryczy, na której leżał Mike.
Jego widok dobił go doszczętnie.
I już wiedział, dlaczego powstrzymywano go przed spojrzeniem na niego.
Martwe ciało jego przyjaciela przyprawiało go o mdłości. Drżącą dłonią dotknął jego ręki, która była zimna jak lód. Jego twarz wyglądała spokojnie i niewinnie, co było zupełnym przeciwieństwem tym, co odczuwał w środku James.
A więc jednak. Mike go opuścił.
James wiedział, że to samolubne, ale nic go nie obchodziło. Nie obchodziło go to, że jego brat coś do niego mówi. Jego słowa nie dochodziły do jego świadomości. Dobiegały jakby zza szyby, stłumione i bez sensu. Nie zwracał uwagi na to, że obok niego stoi Aria, drżąc i potrzebując oparcia. Delikatnie przeczesała mysie włosy Mike’a, a jej szloch niósł się po całych lochach. Był to najbardziej łapiący za serce szloch na świecie. Co jakiś czas z jej ust wychodził szept:
-Mike…Och, Mike, proszę, nie… Nie!
Jednak tego James także zdawał się nie słyszeć, ani nie widzieć. Przestały go obchodzić uczucia innych. Myślał tylko o jednej osobie.
O Mike’u. Co myślał przed śmiercią? Czy toczył bitwę? Czy desperacko walczył o każdy oddech, czy też się poddał? Czy bardzo bolało? Czy długo cierpiał?
Patrzył na jego twarz i pragnął jeszcze raz patrzeć na jego uśmiech. Na jego roześmiane oczy. Albo ściągnięte brwi, gdy uczy się nowego zaklęcia. Cofnął się w czasie. Wszystkie wspomnienie- te dobre i te złe- nagle zalały go ogromną falą. Moment, gdy spotkali się w pociągu po raz pierwszy. Gdy odkrywali tajemnicę białego kota. Gdy się kłócili, bali, walczyli, śmiali się, uczyli, rozmawiali. Wspólne wakacje i smutne pożegnania. Słowa wsparcia i wyrzuty
Popatrzył na paskudne rany na jego ciele. Musiało boleć-  gdy zdał sobie z tego sprawę, poczuł łomotanie w głowie. To powinien być on. Mike narażał swoje życie, by zdobyć lekarstwo dla niego. I stracił je. Swoje życie. Gdyby nie to… wciąż by żył.
Teraz już nie hamując łez, James zakrył dłonią ranę na piersi Mike’a. Krew już dawno zakrzepła. To ta rana musiała odebrać mu życie. Prosto przez jego cudowne, niewinne serce.
I wtedy James zrozumiał. Mike go nie zostawił. Ktoś go zmusił go odejścia.
Kto?
Nagle rozpacz została wyparła przez złość. Ogromna złość. Wściekłość,  która paliła go od środka żywym ogniem, tak bardzo, że aż bolało.
-Kto mu to zrobił?
-Layla.- usłyszał ten głos po raz pierwszy dzisiejszej nocy. Podniósł pałający wzrok na Peridesa.
Kogoś, kto miał ich chronić. Kogoś, to miał chronić Mike’a.
-Gdzie byłeś…? Gdzie byłeś, gdy on cię potrzebował?
-Walczyłem, tak jak wszyscy tutaj.- odparł hipogryf, chyba po raz pierwszy odkąd się poznali bez cienia sarkazmu.-Walczyłem o Hogwart. Nie wiedziałem, że Mike postanowił zrobić coś tak szalonego. Gdy zorientowałem się, że nie ma go z wami… Było już za późno. Bardzo… przepraszam. Przepraszam, James. I ciebie, Mike.
Jamesa nie obchodziło, co mówił hipogryf na swoje usprawiedliwienie. W jego głowie powstał nowy cel: Layla.
Pchany nieopisaną wściekłością wybiegł z pomieszczenia. Za sobą słyszał głosy przyjaciół, wołające go. Nic go to nie obchodziło.
Już nic go nie obchodziło.
Wybiegł na dziedziniec.
Ktoś złapał go za rękę i zatrzymał. Spojrzał do góry. To jego ojciec.
-James! Tak bardzo się bałem. Gdzie Albus?- popatrzył na czerwone, pełne dzikości oczy swojego syna i drżące dłonie.- James… wszystko w porządku?
Odrzucił uścisk ojca i ruszył biegiem przed siebie, celowo mieszając się w tłum, by go zgubić. Mordercze zaklęcia przelatywały obok jego głowy, ale on nie starał się ich nawet omijać. Gdy w końcu głos Harry’ego ucichł w gwarze walki, wrzasnął, ile sił w płucach:
-LAYLA! LAYLA! POKAŻ SIĘ, ZDEGRADOWANY, TCHÓRZLIWY, BEZWARTOŚCIOWY ŚMECIU!
Tym razem ktoś chwycił go za ramię.
To Aria. Spojrzał na nią po raz pierwszy. Wyglądała okropnie. Napuchnięte oczy, rozczochrane włosy, ogromne łzy cieknące po bladej twarzy.
-James… James, nie rób tego, proszę, to niebezpieczne.
-Mike umarł za nas. JAK ŚMIESZ MÓWIĆ MI, CO JEST BEZPIECZNE, A CO NIE!?
Odepchnął ją w szale. W tym samym czasie usłyszał rozwścieczony głos:
-JAK MNIE NAZWAŁEŚ!?
Na ziemię sfrunęła Layla, odrzucając najbliżej stojących czarodziei na kilka metrów. Świetnie. James nie wiedział skąd w ogóle zna te zaklęcie, jednak cos popchnęło go do tego, by stworzyć ogromną barierę, która oddzielała demonicę i jego od pozostałych czarodziei.
Tak, by już nikt nie próbował go powstrzymać.
Tak, by nikt im nie przeszkadzał.
Oczy pałały jej gniewem, jednak uśmiechała się złośliwie, jakby tylko czekała na ten moment.
-DLACZEGO ON? DLACZEGO AKURAT ON!?- James ochrypł, a jego głos brzmiał nieco żałośnie. Nie dbał o to. Na jego słowa wszyscy czarodzieje umilkli, zbierając się jak najbliżej granicy, by obserwować tę wymianę zdań. Ktoś rozpaczliwie wołał jego imię. To chyba jego mama.
Nie obejrzał się za siebie.
-Przepraszam, kto?- zapytała demonica, wyraźnie bawiąc się całą sytuacją. Po obuch jej stronach pojawili się Kishan i Charles, uśmiechając się złośliwie. Cała trójka przybrała swoją ludzką postać.
-Nie udawaj. Nie baw się ze mną.- głos chłopca ociekał zawiścią.- Zabiłaś mojego najlepszego przyjaciela.
-Ooch, tak. Rzeczywiście.- roześmiała się beztrosko.- Sam się o to prosił.
James miał ochotę rzucić się do przodu i wydłubać jej oczy. Po raz pierwszy jednak od przebudzenia pohamował swój temperament. Wiedział, jak to rozegrać.
-A jednak nie wypatroszyłaś go, tak jak wszystkie swoje ofiary.- zdał sobie sprawę z tego sprawę dopiero wtedy, gdy to powiedział.
Layla odwróciła wzrok, najwyraźniej trochę zbita z tropu.
-Patroszę tylko mężczyzn. Nie potrzebuję wnętrzności małych chłopców.
-Och, a więc to twoja granica moralności?- roześmiał się histerycznie James.- Twój kompas moralny? Zasada, którą się kierujesz w życiu!?
Gniew ponownie zawładną demonicą.
-Kim ty jesteś, żeby-
-Odebrałaś życie 12-letniemu chłopcu!- wrzasnął chłopak, czując, że do jego oczu ponownie napływają łzy. Były to gorzkie łzy wściekłości.- Odebrałaś mi najlepszego przyjaciela! Odebrałaś rodzicom ich syna, rodzicom, którzy nawet nie wiedzą, że w szkole ich kochanego syna rozgrywa się chora bitwa, w której on zginął! Odebrałaś szkole wspaniałego ucznia, który miał ambitne plany na przyszłość. To było niewinne dziecko! Dziecko, które miało całe życie przed sobą! Które walczyło o swoją szkołę i ludzi, których kochało!
James nie wytrzymał tego ciężaru. Upadł na kolana, zdając sobie sprawę, że wygląda żałośnie.
Ale tak. To też go nie obchodziło.
-Chłopcze, jesteś żałosny.- odezwał się Kishan.- Zabijmy go
-Tak, zróbmy to.- Charles zatarł ręce.
Jednak demonica powstrzymała ich jednym ruchem ręki.
Layla patrzyła na niego z góry, a w jej oczach po raz pierwszy kryła się niepewność.
-Jeśli myślisz, że w ten sposób mnie złamiesz, to…
-Zobacz sama, kim się stałaś!- chociaż brakowało mu głosu, jego ton wciąż był burzliwy i pełen oskarżeń. Szczery i godzący w samo serce.- Stałaś się morderczynią. POTWOREM! Zobacz sama, ile krzywdy wyrządziłaś. Ile cierpienia. Czy to naprawdę jest to, czego pragniesz?
-Mam swoje powody!- krzyknęła Layla, wyraźnie tracąc rezon.
-A czy pamiętasz, kto jest tym powodem? Czy pamiętasz, KTO JEST TWOIM PRAWDZIWYM WROGIEM!?- potok słów wylewał się z ust Jamesa, a on sam tego nie kontrolował.- Przecież nie nas chciałaś tak naprawdę zabić! Jesteś tu z innego powodu.
Layla popatrzyła kolejno na Jamesa, na wszystkich czarodziejów za magiczną barierą, a potem na Kishana i Charlesa.
Jej wzrok i postura się zmieniły. Jakby wreszcie coś do niej dotarło.
Jakby… wreszcie zrozumiała.
-To wasza wina.- zwróciła się do pozostałych demonów.
Tamci spojrzeli na nią z szokiem.
-CO!?
-Layla, chyba nie mówisz, że…
-Oni doprowadzili cię do tego miejsca.- ponowił James.- Oni cię zranili. To przez nich zrobiłaś te wszystkie straszne rzeczy! Czemu skazałaś nas wszystkich na cierpienie przez ich błędy? Teraz, gdy masz ich pod nosem… wciąż ranisz niewinnych ludzi! Zabierasz dzieci matkom i matki dzieciom. Sprawiasz, że ojcowie już nie wracają do swoich zmartwionych, wyczekujących rodzin! Czy tego właśnie pragnęłaś!?
Layla cofnęła się i odwróciła, by spojrzeć Kishanowi i Charlesowi w oczy.
-To wy… To wy do tego doprowadziliście. To was miałam zabić, nie ich wszystkich.
Tamci chcieli coś powiedzieć, jednak nie zdążyli.
-Kishan.- zwróciła się do pierwszego.- Kochałam cię. Myślałam, że ty mnie też. Tymczasem zostawiłeś mnie… odrzuciłeś, jakbym była zwykłą, szmacianą, starą lalką. Twoją niepotrzebną zabawką. Ty popchnąłeś mnie do tych wszystkich morderstw. Łaknęłam zemsty… Nie wiedząc, że to zła droga.
Odetchnęła i przeniosła wzrok na Charlesa.
-Charles, myślałam, że tobie mogę ufać. Że mnie lubisz. Tym czasem ty także mnie zdradziłeś. Zabiłeś mnie, gdy spałam. Zabiłeś mnie.
Rozejrzała się zeszklonym wzrokiem po czarodziejach zebranych za magiczną barierą. W jej oczach czaił się żal i poczucie winy. Cierpienie, jakby właśnie rozdrapywała stare rany.
-Boże, jak mogłam być tak ślepa? Czym ja się właściwie stałam?- wyszeptała. Następnie znów zwróciła się do pozostałych demonów, którzy nieufnie wyciągnęli różdżki w jej stronę.- Oboje wbiliście noże w moje serce.
Po tych słowach sięgnęła ręką do swojej piersi, dokładnie w miejsce, gdzie znajduje się serce. Dłoń przeniknęła przez jej ciało, jak u ducha i po chwili dziewczyna wyciągnęła coś ze swojego serca.
Ten widok wzbudził falę jęków wśród czarodziejów. Po dziedzińcu rozległy się szmery krzyki niedowierzania
Twa zakrzywione, ostre noże. We krwi.
Po jej policzkach popłynęły łzy, gdy wpatrywała się w te właśnie ostrza.
-Teraz rozumiem. Wszystko już rozumiem.- wyszeptała.
I zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rzuciła oba noże przed siebie.
Trafiły w piersi obuch mężczyzn.
Rozległy się krzyki i przekleństwa. Różdżki wypadły z ich dłoni i potoczyły się po ziemi, by obrócić się we mgłę.
Ich sylwetki powoli także zniknęły we mgle, która rozproszyła się po minucie po całym dziedzińcu, by wkrótce zupełnie zniknąć.
Milczenie było gęstsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystkie oczy skierowały się na Laylę, która wciąż stała w tej samej pozycji, jakby w szoku.
W końcu się odwróciła i po raz ostatni powodziła zapłakanym wzrokiem po wszystkich czarodziejach. Na jej twarzy malował się szok i przerażenie.
-Przepraszam was… tak bardzo. Wiem, że na to za późno. Teraz rozumiem, że nie chciałam… by ktokolwiek cierpiał. Ja… stałam się zwykłym potworem.- zaczerpnęła łapczywie powietrza.- Boże, nie jestem godna, żeby żyć na tym świecie.
Pociągnęła nosem i spojrzała ze smutkiem na Jamesa.
-Nic nigdy nie zwróci ci twojej straty. Wiem to. Przepraszam. Ja…
Zabrakło jej słów.
Jeszcze raz nabrała rozpaczliwie powietrza.
-Nie jestem godna dłużej istnieć.
Nie wiedziała, co się stanie, gdy to zrobi.
Gdzie trafi.
Po tym wszystkim, co zrobiła?
Wycelowała różdżkę w swoją głowę. Wyleciał z niej zielony promień.
I po chwili Layla także zmieniła się w nic nieznaczącą mgłę.
Kończąc swoją nieszczęśliwą historię.
Bariera opadła. Rozległy się krzyki radości.
Jednak James wciąż klęczał w tym samym miejscu, nie ciesząc się z innymi.
Nie był szczęśliwy. Wcale.
Nie czuł nawet satysfakcji.
Nie czuł nic.
Wiedział jednak jedno…
Ktoś złapał go za rękę. To Aria?
Tak.
Uklęknął też przed nim Albus, patrząc na niego z braterskim niepokojem.
Harry i Ginny, jego rodzice, podnieśli go na nogi, zamykając w uścisku i powtarzając jakieś słowa, których on nie rozumiał.
Wiedział tylko jedno-

Nie chciał dłużej żyć na tym niesprawiedliwym świecie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

poniedziałek, 19 czerwca 2017

166. Déjà vu.

Rose wciąż towarzyszyło uczucie niepokoju.
W chaosie pola bitwy pomagała przenosić rannych do prowizorycznego szpitala, które urządzono w lochach Hogwartu, jako że Skrzydło Szpitalne było zbyt łatwym punktem do osiągnięcia. Lochy za to były opatrzone milionem zaklęć, które- jak wszyscy mieli nadzieję- chroniły chorych.
Wśród rannych były też ofiary trucizny Kishana, które wciąż czekały na swoje zbawienie, jakim był jeden, złoty kwiatek. Ręce Rose drżały, gdy dotykała kolejnych bezwładnych ciał, sprawdzając, czy wewnątrz nich wciąż tli się życie.
Czasem życia już nie było. To tak, jakby dusza już uleciała, choć ciało wciąż pozostawało zdrowe- najwyraźniej potraktowane morderczą klątwą. Rose łzy cisnęły się do oczu, a żółć podchodziła do gardła, gdy spoglądała w zamglone oczy osób, które kiedyś mijała na korytarzu. Te oczy już nigdy nie zawieszą na niej wzorku, już nigdy nie rozbłysną uśmiechem.
Starała się tłumić to w sobie i działać. Omijała rzucane zaklęcia, wraz z przyjaciółmi transportując kolejnych rannych do lochów. W pewnym momencie poczuła pieczenie na policzku. Przejechała po nim ręką i zacisnęła zęby z bólu, nie chcąc patrzeć na swoją krew na palcach. Zignorowała długą szramę ciągnącą się przez cały jej policzek, bo musiała się ochronić przed kolejnym zaklęciem śmigającym jej obok ucha. Ręce uginały się pod ciężarem kolejnej osoby, choć Leon pomagał jej ją dźwigać.
Dziewczyna patrzyła ze smutkiem na Jamesa i Arię, którzy leżeli na pryczach stojących obok siebie. Już nie wili się z bólu, po prostu leżeli omdleni. Jednak dziewczyna wiedziała, że jeszcze trochę i trucizna dostanie się do ich mózgów. A wtedy… cóż, nie będzie odwrotu. Rose nie mogła na to pozwolić.
Alex i Albus postanowili zrobić coś niezmiennie głupiego.
Mimo wszystko wrócili do wieży Gryffindoru, po gitarę. Rose wiedziała, co to, mugole z sąsiedztwa to uwielbiali. Jednak, o co tak naprawdę chodziło w tym wszystkim? Dlaczego Alex i Al postanowili się wrócić do i tak już zniszczonej wieży Gryffindoru, by ją zdobyć? Przecież nie jest ważna. I do tego pewnie zniszczona. I w ogóle… skąd ten pomysł, że mugolski instrument jest właśnie tam? Tyle pytań, zero odpowiedzi. Nic nie robiło sensu. Rose była pewna jednego- cała akcja była głupia, niebezpieczna i bezsensowna. Jednak zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek, ci zniknęli, zdeterminowani i prawdopodobnie zdesperowani.
Rose bała się o nich. Bardzo.
Jednak to nie oni głównie zaprzątali jej myśli. Było coś jeszcze, coś, co wzbudzało w niej ten cały niepokój. Nie mogła sobie przypomnieć, co. Ale wiedziała, że to ważne. Jak mogła o tym zapomnieć!? Była pewna, że jeszcze niedawno o tym pamiętała. To cały ten wir zdarzeń wyrzucił jej to z głowy, ten strach o najbliższych.
I wtedy to uderzyło ją ze zdwojoną siłą. Wizje znów stały się żywe. Widziała ten sen po raz kolejny. Jak biegnie przez Zakazany Las, krew kapie jej z policzka. Biegnie, choć jej płuca odmawiają posłuszeństwa. Biegnie, by spotkać kogoś… kogoś kto nie żyje.
Nie wiedziała, kto to taki.
Aż do dzisiaj.
Wszystko zaczęło się układać…
I nagle być jasne.
Jak?
Jak mogła o tym zapomnieć!?
Zatrzymała się wpół kroku i z przerażeniem spojrzała na zdezorientowanego Leona.
-Rose, wszystko w porządku?
-Muszę biec. Zaraz stanie się cos strasznego!- zawołała, nie dbając o to, że brzmi jak wariatka. Puściła rannego, którego Leon utrzymał z trudem.
-Biec… Ale dokąd?
-Do Zakazanego Lasu. Mike… on… Miałam taki sen i on…
-Rose, chyba powinnaś odpocząć, mogę się tym zaj-
-Nie!- krzyknęła, po czym dodała łagodniej:- Nie. Ja… po prostu… Muszę go uratować.
I odwróciła się i pobiegła, nie zwracając uwagi na to, że przepycha kolejnych czarodziejów, by zrobić sobie drogę.
Gdy wbiegła do Zakazanego Lasu zdała sobie sprawę, że wszystko jest takie same, jak w jej śnie.*
Tak samo jak wtedy, nie widziała nic, prócz pochylających się nad nią drzew. Zero gwiazd. Ogarnęło ją to samo poczucie- że to gra o życie i śmierć. Biegła, i tym razem potykając się o przeklęte korzenie, rwąc sobie rajstopy i raniąc nogi. Szrama na jej policzku piekła niemiłosiernie, rude loki utrudniały jej bieg, wpadając do oczu. Wkrótce ubłocone buty tylko jej ciążyły. Zgodnie z planem, z oddali słyszała okrzyki czarodziejów, wypowiadających kolejne zaklęcia. Miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Brzuch bolał ją od biegu, jednak nie mogła się zatrzymać. Miała ochotę zwymiotować.
Nie mogła się zatrzymać, bo tym razem jej myśli zakrzątała jedna osoba: Mike. Pamiętała finał tego snu. Zatrzymała się na polanie, widząc ciało skąpane w krwi. Wtedy jeszcze nie wiedziała, kto to, jednak jednego była pewna: osoba ta nie żyła. Nie mogła. I ogarnęła ją wtedy gorąca rozpacz, jakby znała tę osobę za krótko.
Tak też było. Mike’a poznała rok temu, gdy przyjechał w odwiedziny na lato do Jamesa. Nie było możliwe, by się z nim nie spotkała- często przebywała w domu Potterów. Mike od początku wydawał jej się miły i uroczy, a z całą pewnością inteligentny. Mogła z nim porozmawiać na wiele wartościowych tematów. Choć z początku był nieśmiały, szybko go polubiła ze względu na jego błyskotliwość. Choć nie mieli bliskich relacji, często przechwytywała jego wzrok na korytarzu szkolnym i niepewny uśmiech, gdy się z nią cicho witał.
To wspomnienie ukłuło ją w serce. Chciała poznać Mike’a bardziej. Czy będzie miała jeszcze okazję?
Na tę myśl poczuła łzy w oczach. Nie. Dlaczego od razu zakłada najgorsze? Mike mógł żyć. Osoba na polanie mogła być kimkolwiek. Przebłysk nadziei dodał jej sił i rozświetlił drogę. Tak. To nie musiał być Mike. A nawet, jeśli tak, to może jeszcze nie jest za późno? W śnie była pewna, że spotkała trupa. Zmysły jednak mogły ją mylić.
Po niekończącym się biegu nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Wtedy zorientowała się, że dotarła na ową polanę. Nietrudno było dostrzec tam ciało skąpane we własnej krwi.
Z walącym sercem podeszła bliżej i nagle była pewna.
Tak, to Mike.
Liczne rany przeszywały jego ciało. Na nogach, rękach, brzuchu, piersi… Jego twarz była taka spokojna, a mina błoga… Tak jak twarze tych wszystkich, których pozbawionych dusz ciał musiała dotykać na polu bitwy.
Przypomniała sobie przeświadczenie, które dotknęło ją we śnie- że on nie żyje. Poczuła to i tym razem. Nie wiedziała czemu, ale coś… coś jej mówiło, że w tym ciele nie ma już życia.
Nie chciała słuchać tego głosu. Nie chciała, nie chciała, nie chciała.
Déjà vu musiało kłamać.
I ogarnęła ja ta sama rozpacz. Upadła na kolana obok chłopaka, by dotknąć jego piersi i sprawdzić, czy poczuje pod swoją skórą jego bijące serce. Nie, to nie mogła być prawda. Nie Mike. Nie on.
Poczuła, że mdli ją na widok kwiatka, obok którego leżał. Był tak blisko. Dlaczego, dlaczego pozwoliła mu iść tutaj samemu? JAK MOGŁA ZAPOMNIEĆ O TYM CHOLERNYM ŚNIE?
Coś złapało ją za jej własne serce, gdy wyciągnęła ku niemu rękę. Bała się tego, co nastąpi, gdy go dotknie. Wstrząsnął nią histeryczny szloch. Nie zdążyła go nawet dobrze poznać. A chciała. Tak bardzo chciała. Dlaczego zwlekała z tym tak długo?
Dlaczego się spóźniła?
Nie musiała dotykać piersi chłopaka, by wiedzieć, jaki jest wyrok. Ręce trzęsły jej się, gdy rozpaczliwie zmywała krew z jego zastygłej twarzy. Panika wdarła się do jej umysłu, nawet nie kontrolowała tego, że błaga chłopaka, by jednak żył.
W całej tej plątaninie smutku, poczucia winy i przerażenie zapomniała o tym, jaki był koniec tego snu. Nim zdała sobie z tego sprawę, usłyszała ten sam krzyk. Tak jak w śnie.
To był jej własny krzyk.
Coś uderzyło ją w głowę i padła na ziemię obok chłopaka.

Szczęście w nieszczęściu.
Tak to określił w swoim mniemaniu Alex.
Owszem, znaleźli gitarę. Nie musieli jej nawet za bardzo szukać. Cały pokój wspólny Gryfonów był zniszczony, a piętrzącym się gruzie górowała gitara Aleksa. Chłopak natychmiast ją przechwycił.
Był tylko jeden, mały problem.
Była połamana.
Poczuł, jak jego malutkie serduszko gitarzysty łamie się na pół.
Przełknął gorycz i tylko westchnął. Złamaną gitarą nie uleczy zbyt wielu osób.
Albus spojrzał na to fachowym okiem.
-Musi być jakiś zaklęcie. Mike na pewno będzie wiedział, gdy już wróci z Zakazanego Lasu.
-Taką mam właśnie nadzieję.- odburknął Alex.
Ruszyli do lochów, gdzie magicznie powiększone pomieszczenie mieściło wszystkich rannych. Alex podszedł do grupki swoich przyjaciół, która rozmawiała o czymś nerwowo.
-Hej, czy to wszyscy ranni?
-Póki co tak.- odparł z napięciem Leon. Alex zmarszczył brwi i zawiesił na nim wzrok. Szybko zdał sobie sprawę, kogo brakuje.
-Okej, ale gdzie jest Rosie?
-Ona… no…- Ślizgon przestąpił z nogi na nogę i spojrzał na Annie, która z kolei przeniosła wzrok na Rachel, która tylko westchnęła i wyszeptała:
-Ona… Leon mów, że ona powiedziała coś o jakimś śnie i, że… zaraz stanie się coś złego i pobiegła poszukać Mike’a. Nie wiemy, co to znaczy.
Alex poczuł, że kręci mu się w głowie.
Zupełnie o tym zapomniał. Nie myślał o tym od tygodni.
Sen w klasie profesora Binnsa.**
Bez słowa odwrócił się na pięcie i wybiegł.
Wizja ta znów stała się realna. Zanim się obejrzał, znów znalazł się w jej środku.
Déjà vu déjà vu déjà vu 
Ogarnęło go znajome przeświadczenie, że KONIECZNIE musi odnaleźć Rosie. Pamiętał każdy cholerny szczegół z tego snu i bardzo mu się to nie podobało. Zielony promień zaklęcia śmiertelnego odbił się od drzewa, obok którego właśnie przebiegał. Oddychał z trudem, ocierając pot z czoła. Odległość przestała mieć znaczenie. Bał się jednak tego, co wiąże się z jej kresem. Usłyszał krzyk i z rozumiał, że to krzyk Rose. To znaczy, że ONA już ją dopadła. Stłumił wściekłość i obawy, przyśpieszając.
Znalazł się na znajomej już sobie polanie. Czemu wszystko było tak samo, jak w tym przeklętym śnie? Co to właściwie oznacza? Ujrzał Rosie, a nad nią postać w czarnym kapturze i kamieniem w dłoni.
Tym razem rozpoznał jej twarz.
Layla.
I chociaż wiedział, że zwykłe zaklęcie nie działają na demony, to wściekłość i chęć zemsty była tak ogromna, że wypowiedział to samo zaklęcie, co w śnie:
-DRĘTWOTA!
Jego głos brzmiał inaczej… tak… obco. Zaklęcie nafaszerowane nienawiścią pchnęło demonicę aż na drzewo, gdzie opadła z sił. Zmieniła się w mgłę i zmaterializowała gdzie indziej.
Tak, to niemożliwe. A jednak. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Podbiegł do Rosie, z której głowy sączyła się ciemna krew. Nie podobała mu się też ta szrama na jej policzku.
Ale żyła. Oddychała spokojnie. Poczuł ulgę. Skoro wiedział, że tak będzie, dlaczego tak bardzo się bał? Dopiero wtedy spadł mu kamień z serca.
I wtedy zdał sobie sprawę, że najgorsza część snu jeszcze przed nim.
Spojrzał w dół i okropnie uczucie przerażenie powróciło z podwojoną siłą. Niewidzialna ręka zacisnęła się na jego gardle.
Więc to Mike. Mike jest tym poległym.
Nie mógł poskładać myśli. We śnie był pewien, że osoba ta nie żyje, ale… ale teraz targały nim sprzecznie uczucia. Krew była wszędzie wokół, chłopak zrobił się już blady jak ściana. Alex poczuł pieczenie w oczach, gdy obserwował tę przerażającą scenę. Poczuło, że zbiera mu się na wymioty.
JAK mógł zginąć w tak okropny sposób?
Niewyobrażalny żal złapał go za przełyk. Nie chciał, by to się tak zakończyło. Nie chciał.
Zobaczył kwiatka, który rósł obok niego. Zerwał go ze smutkiem, zdając sobie sprawę, że cały drży.
Chciał go uratować.
Mógłby grać cały dzień i całą noc na swojej gitarze.
Aż do krwi i zdartych opuszków palców.
Byleby… żył.
Nie mógł oderwać od niego wzroku. We śnie miał przeświadczenie, że chłopakowi już nic nie pomoże, ale… nie mógł go tak po prostu tutaj zostawić. Nie mógł.
I wtedy coś czarnego spłynęło z nieba. Hipogryf.
Alex zdał sobie sprawę, że płacze. Otarł łzy i z trudem spojrzał na zwierzę, które nagle rzekło:
-Zajmij się nią. Ja tutaj zostanę.
W głosie zwierzęcia pobrzmiewał szczery smutek. A Alex był na tyle zdruzgotany, że nawet nie zdziwił się za bardzo, gdy stworzenie przemówiło.
Strach o Rosie powrócił. Wybiegł z polany, rzucając ostatnie spojrzenie na zalane krwią ciało Mike’a.
Nie mógł mu pomóc.
Czyż nie?
-Przepraszam, Panie.- usłyszał głos czarnego hipogryfa, który drżał od żalu.- Przepraszam, że nie dopilnowałem, by przeżył. Przepraszam, że mnie nie było, gdy umierał.
Przez resztę drogi Alex przełykał własne łzy.

Alex grał na gitarze, choć czuł, że braknie mu na to sił, podczas gdy listki złotego kwiatka były przykładane do ran zatrutych ofiar Kishana.
To miało zagwarantować im oczyszczenie.
Grał, a drżącym głosem wyśpiewywał:
Pamiętam, tylko tabun chmur się rozwinął
I cichy wiatr wiejący ku połoninom
Jak kamień plecak twardy pod moją głową
I czyjaś postać, co okazała się tobą
Przełknął z trudem. Każda głoska sprawiała mu ból.
Idę dołem, a ty górą
Jestem słońcem, ty wichurą
Ogniem ja, wodą ty
Śmiechem ja, ty ronisz łzy ***
James obudził się tak gwałtownie, że Rachel, która przyciskała złoty płatek do jego blizny na nodze odskoczyła niespokojnie.
Chłopak nie miał pojęcia, co się dzieje. Jak przez mgłę widział kolejne obrazy i przywoływał wspomnienia. Ostatnie, co zapamiętał, to obietnica Mike’a, że go z tego uratuje. Że… zrobi to, co trzeba.
A co było trzeba zrobić?
Bolała go głowa, jednak wysilił się, by przywołać więcej wspomnień. Ignorował kolejne słowa padające w jego stronę. Spojrzał na wyblakły żółty płatek w dłoni Rachel.
Mike poszedł do Zakazanego Lasu po leczniczy kwiat.
I go uratował. Ich wszystkich. Kątek oka dostrzegł, że Aria budzi się na pryczy obok, podobnie, jak inne ofiary Kishana.
Chłopak poczuł, jak na jego twarzy maluje się szeroki uśmiech. Spojrzał na Rachel.
-Mike… udało mu się, prawda?
Rachel przełknęła ciężko i spojrzała na niego z trudem. Coś ścisnęło ją za gardło, gdy odparła:
-Tak. Udało mu się. Znalazł lekarstwo.
Dziewczyna westchnęła, po czym po prostu zaczęła szlochać. James nie rozumiał, co się dzieje. Rozejrzał się po pozostałych, szukając odpowiedzi. Wśród znajomych twarzy nie dostrzegł Mike’a, którego chciał teraz ujrzeć najbardziej ze wszystkich.
-Co się dzieje?
Panowała grobowa atmosfera. James poczuł, jak uśmiech znika z jego twarzy i oblewa go niepokój.
-Gdzie Mike?
Po dłuższej chwili w końcu odezwał się Albus:
-James… on…
-Co się stało?- teraz James niemal krzyczał, gniewny za to, że nie może się dowiedzieć, o co wszystkim chodzi.

-On nie żyje, James.
____________________________________
*Nawiązanie do: 158. "Biegnij."
**Nawiązanie do: 159."Gdzie jest klucz?"
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay