Rozdział 100! Wow! Jestem taka dumna ♥
Zgodnie z obietnicą- jest dłuższy niż zwykle.
Co mogę powiedzieć? Chyba mogę tylko podziękować. Bez Was nie miałoby to sensu. Dawaliście mi motywację, która podnosiła mnie w trudnych chwilach, zwanych inaczej brakiem weny.
Czego Wam życzę? Wytrwałości w czytaniu moich dalszych wpisów. A sobie? Kolejnych 100 rozdziałów!
Rozdział 100-wyjątkowy- dedykuję Patrykowi, który bardzo mi pomógł. Moje rozdziały stały się lepsze, tylko dzięki Tobie. Jestem Ci dozgonnie wdzięczna, bo BARDZO, BARDZO mi pomogłeś, choć wiem, że sam nie zawsze miałeś na to czas. Ale mimo to zawsze poświęcałeś mi kilka chwil, by doradzić, co i jak. Dziękuję.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hugo jeszcze nigdy nie miał okazji
jechać samochodem- oczywiście wiele razy widział, jak jego sąsiedzi-mugole
takimi podróżowali, ale sam nie miał z tym styczności.
Z ciekawością wglądał przez okno,
obserwując kolejne to mijane budynki, które rozmazywały się w kolorowe smugi.
Wsłuchiwał się w miarowy warkot silnika, nie zwracając uwagi na policjantów,
którzy właśnie dyskutowali, co z nim zrobią. Wszystko to było dla niego
fascynujące, mógł choć na chwilę zapomnieć o strachu.
Zastanawiał się, czy jego rodzice
się już zorientowali, że go nie ma. Na
pewno po mnie przyjadą- powtarzał sobie, choć czuł coraz większą
niepewność. A jeśli wcale im na nim nie zależy? Mają przecież jeszcze Rose,
która jest pod każdym względem od niego lepsza: mądrzejsza, grzeczniejsza, która
zawsze wie jak się zachować.
Nieraz czuł się zazdrosny o swoją
siostrę, która w jego mniemaniu przewyższała go pod każdym względem. Nie czas
było mu jednak o tym teraz myśleć, bo do jego podświadomości wdarł się warkliwy
głos Barczystego:
-Jesteśmy na miejscu, wysiadaj.
Hugo posłusznie uchylił drzwi i
wyszedł na zewnątrz. Poczuł zimny wiatr na swojej skórze. No tak, jest tylko w
pidżamie. Musi wyglądać jak niezły czubek.
Jeszcze raz obejrzał się na
samochód policjantów, który lśnił zalany blaskiem księżyca. Chciałby to kiedyś
powtórzyć.
Poczuł, że na jego ramieniu niczym
imadło zaciska się ręka Barczystego. Skrzywił się. Znacznie bardziej wolałby,
żeby to Drobna go prowadziła.
Przemierzał białe korytarze,
pachnące cytrynowym środkiem do czyszczenia i kawą. Z początku starał się
zapamiętywać gdzie skręcają, ale już po chwili zupełnie się pogubił. W końcu
dotarli do pokoju oznaczonego numerem 107.
Hugo zasiadł na krześle naprzeciwko
Barczystego. Oddzielało ich tylko biurko. Drobna stanęła z tyłu.
Chłopiec rozejrzał się po pokoju:
na biurku stał kubek z niedopitą kawą, zdjęcia przedstawiające Barczystego z
kobietą i małą dziewczynką, piętrzył się też stos papierów, porozrzucanych po
całym pomieszczeniu i coś, czego Hugo
nigdy nie widział: czarne urządzenie z zakręconym kablem. Na ścianie wisiało
kilka brzydkich obrazów, przedstawiające niezrozumiałe bohomazy.
-Gdzie jesteśmy?
Barczysty wyglądał na zaskoczonego,
ale jeszcze bardziej się naburmuszył.
-Żarty sobie robisz? Bo mi nie jest
do śmiechu. A teraz powiedz mi, jak nazywają się twoi rodzice. Muszę się z nimi
skontaktować i wyjaśnić tę niedorzeczną sprawę.- Barczysty prychnął z pogardą.
Coś w jego postawie, gestach i
głosie sprawiło, że chłopiec nie chciał mu zaufać. Przygryzł ze zdenerwowaniem
wargi.
-Hmmm…. ja… nie pamiętam….
Mężczyzna nagle się poderwał.
-Nie udawaj głupiego, chłopcze. A
może ty po prostu uciekłeś z domu i myślisz, że ujdzie ci to na sucho? Otóż
nie: bardzo się mylisz. A teraz lepiej gadaj, bo…
-Spokojnie…- zaczęła Drobna, lecz
nagle w powietrze uniósł się przedziwny dźwięk. Był on bardzo nieprzyjemny,
Hugo skrzywił się ze złością. Czy to mają być jakiegoś rodzaju tortury?
Barczysty podniósł podłużne
urządzenie zakończone kręcącym się czarnym kablem, który łączył je z większym
pudełkiem. Przyłożył je sobie do ucha. Hugo wytrzeszczył oczy, jednocześnie
powstrzymując śmiech. Dziwne urządzenie umilkło.
-Tak?- odezwał się Barczysty. Przez
chwilę młody Weasley nie miał pojęcia, do kogo on mówi. Dopiero po chwili
zorientował się, że mężczyzna mówi do tego dziwnego urządzenia. Przecież to bez
sensu…-Teraz nie mogę, mam…
Umilkł, przewracając z poirytowaniem
oczami.
-Niech będzie. Zaraz będę.
Odłożył czarne urządzenie na
miejsce, po czym odezwał się do Drobnej:
-Musimy iść, ten idiota znowu nas
wzywa. Co za niedorajda. Przyślij kogoś do tego dzieciaka, może być Dawson, on
pewnie jak zwykle nic nie robi.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi z
trzaskiem. Hugo milczał, odliczając kolejne to minuty samotności. Rozważał też
możliwość ucieczki, jednak po niecałych dziesięciu minutach drzwi znów się
otworzyły. Stanął w nich wysoki, uśmiechnięty mężczyzna, będący na oko w wieku
jego ojca.
-Cześć, jestem Roger Dawson, przyszedłem
z tobą porozmawiać. A ty, jak się nazywasz?
Hugo zawahał się. Czy może mu
zaufać? Wygląda na to, że zna się z Barczystym. Może udaje tylko miłego?
Ale jego szeroki uśmiech wyglądał
tam szczerze, że chłopiec postanowił zaryzykować:
-Hugo.
Dawson usiadł na poprzednim miejscu
Barczystego. Z jego twarzy nie znikał uśmiech.
-Słyszałem, co się stało. Może
chciałbyś powiedzieć mi coś więcej?
Chłopiec znów się zawahał. Już
próbował być szczery, został wtedy wyśmiany.
-Ale… ale musi Pan obiecać, że nie
będzie się Pan śmiać…- wyjąkał po chwili Hugo.
-Spokojnie, nie będę. Obiecuję.- uniósł
rękę i przyłożył dłoń do swojego serca.
Hugo jeszcze raz opowiedział, jak
to wziął w rękę garść proszku Fiuu i za pomocą kominka pojawił się w tamtym
mieszkaniu. Wciąż obserwował twarz Rogera, oczekując jego reakcji. Gdy w końcu skończył,
zapadło milczenie.
-Więc mówisz…- zaczął niepewnie
Dawson.-… że jesteś czarodziejem?
Chłopiec skinął niepewnie głową.
-Rozumiem. Pomogę dostać się do
domu.
-Pan też…?- poczuł gulę w gardle.
Bardzo chciałby, żeby policjant skinął głową. On jednak się zawahał.
-Tak jakby… jestem charłakiem.-
widząc niezrozumiały wraz twarzy Hugo, wyjaśnił:- Czyli że urodziłem się w
czarodziejskiej rodzinie, ale nie posiadam wystarczających umiejętności
magicznych. Co nie zmienia faktu, że znam się na rzeczy.- na twarz Dawsona
powrócił promienisty uśmiech.
Hugo odetchnął z ulgą. Więc jednak
ma do czynienia z człowiekiem, który naprawdę może mu pomóc.
-Czy może mi Pan powiedzieć, gdzie
jesteśmy?
-Na posterunku policji. Policja to
tak jakby… mugolscy aurorzy.
Chłopiec poczuł, że zalewa go fala
gorąca. Mugolscy aurorzy? Czyli gdyby nie Roger, byłby w niezłych tarapatach.
-Ja… dziękuję.
-Nie ma sprawy. Proszek Fiuu bywa
zdradliwy. Zastanawia mnie tylko, dlaczego trafiłeś do domu mugola. Przecież
ich kominki nie są podłączone do sieci Fiuu… Będę musiał porozmawiać z Kings…
Ministrem Magii.
-Ma Pan kontakt z Ministrem Magii?
-Tak. W zasadzie, to dla niego
pracuję. Przekazuję mu informacje i nowości z komisariatu policji. No, koniec
pogaduszek. Rodzice na pewno się martwią. Chodź za mną.
Znów ruszyli korytarzem, tym razem
do pokoju numer 46. Ten był znacznie mniejszy od poprzedniego i śmierdziało w
nim stęchlizną. Stał tam jednak kominek, który mógł być jego ratunkiem.
Dawson wyciągnął z zakurzonej
szafki Proszek Fiuu.
-Pójdę z tobą, żebyś się nie
zgubił.- mężczyzna uśmiechnął się porozumiewawczo.- Jak nazywają się twoi
rodzice?
-Ronald i Hermiona Weasley’owie.-
odpowiedział już bez zawahania Hugo. Dojrzał zdumienie na twarzy policjanta,
które jednak szybko pohamował.
-A…aha. No dobrze.
Mężczyzna rzucił do kominka garść
Proszku Fiuu. Płomienie natychmiast zmieniły kolor na szmaragdowy.
-Ty pierwszy. Tylko tym razem
uważaj, żeby nie zakrztusić się sadzą.
Hugo niepewnie skinął głową i
ruszył przed siebie, nabierając wcześniej więcej powietrza.
-Dom Weasley’ów.
Obrazy migały mu przed oczami, a on
zaklinał, by tym razem się udało.
Na początku nie był pewny, czy to
jest jego dom. Po chwili jednak widok przysłoniła mu burza brązowych włosów
jego mamy i już wiedział, że dobrze trafił. Wydał z siebie westchnienie ulgi.
-Hugo!- zawołała Hermiona,
chwytając swojego syna w objęcia.
~*~
James poczuł, że serce wyrywa mu
się z piersi. Przełknął ślinę, czując, że nogi mu się trzęsą. Nagle poczuł, że
może wcale nie zasługuje na to, by być nazywany Gryfonem. Gdyby rzeczywiście
nim był, nie drżał by teraz ze strachu jak osika.
Spojrzał kątem oka na swoich
przyjaciół. Chyba czują to samo, bo ich twarze wyrażają plątaninę najróżniejszych
uczuć, które wciąż w nich kiełkują: strach, podniecenie, ciekawość…
Przed ich oczami pojawiły się brązowe
drzwi. Dopiero, gdy poczuł ucisk na ręce zdał sobie sprawę, że wciąż ujmuje
dłoń Arii. To dodało mu otuchy.
-Ruszajmy.- wydusił, robiąc krok
naprzód. Ku jego zdumieniu, drzwi było otwarte.
Niepewnie uchylił wrota, zaglądając
do środka. I nagle poczuł ucisk w głowie.
Jego najgorszy koszmar właśnie się
spełnia.
Nieraz śnił mu się ten betonowy,
surowy korytarz. Biegł do przodu, ale drzwi na jego końcu wciąż się oddalały.
Gdy padał na ziemię ze zmęczenia, coś chwytało go od tyłu swoimi zimnymi
palcami. I już nie puszczało.
-To ten korytarz… z mojego snu.
Tu pochodnie także przybrały kolor
czerwony. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny.
Ruszyli biegiem do przodu, jednak srebrne
drzwi wcale się nie przybliżały. Wręcz przeciwnie: oddalały. Zdawało się, że
drwią z nich, coraz bardziej się zmniejszając.
Biegli jednak dalej, czując, że
powoli opadają z sił.
-Stójcie!- zawołał James.- To bez
sensu. Musi być jakieś inne rozwiązanie.
Spojrzeli po sobie bezradnie.
-Śmierdzi tu magią…- stwierdziła
Aria.- Znacie może jakieś zaklęcie, które kończy działanie innych zaklęć?
Wlepili błagalny wzrok z Mike’a,
którzy obrzucił ich poirytowanym spojrzeniem.
-No co?- mruknął, wpatrując się w
swoje stopy.
-Ty jesteś najlepszy z Zaklęć!-
przypomniała Aria.- Może znasz jakieś zaklęcie…?
Chłopiec ukrył twarz w dłoniach.
Pozostała dwójka niemal słyszała, jak w jego głowie powoli zaczynają kręcić się
poszczególne trybiki.
Minęło dobre 10 minut, przepełnione
niezręczną ciszą. Czy to tak zakończy się ich wspaniała przygoda? Przecież są
Wybranymi! Ich misją jest pokonanie Kishana. Muszą podołać.
Mike nagle się zerwał, wydając z
siebie zduszony okrzyk. Przyjaciele spojrzeli na niego z nieskrywaną nadzieją.
-Mam!- chłopiec odchrząknął, po
czym zawołał:- Finite!
Nic się nie stało.
-Czy to… już?- podjął James.
-Przekonajmy się.
Ruszyli niepewnie przed siebie.
Wrota zostały na tym samym miejscu. Wydali z siebie triumfalne okrzyki,
przyspieszając.
Te drzwi jednak nie chciały się
otworzyć. Znikąd pojawił się melodyjny głos:
-Kto mówi we wszystkich językach
świata?
Zagadka. Aby przejść dalej, trzeba
na nią odpowiedzieć.
Przyjaciele spojrzeli na siebie z
nieskrywanym zmęczeniem. Jednak poprzedni sukces dał im nadzieję, która była
znacznie silniejsza niż strach.
Nagle jednak ściany korytarza
zaczęły się przybliżać. Czas. To zagadka na czas.
Cała trójka w milczeniu wytężała
swe mózgi, spoglądając niepewnie na wciąż przybliżające się ściany. Rozpraszało
ich to, nie pozwalając przeanalizować na spokojnie powierzonej im zagadki.
Nawet nie zorientowali się, gdy
korytarz stał się tak mały, że musieli stać ściśnięci w jednym kącie. Czy to
właśnie tak zakończy się ich żywot? Zostaną zgnieceni jak robaki i już nigdy
ich nie znajdzie?
Czarne myśli zalały umysł Jamesa
nie pozwalając się skupić. Jak przez mgłę dotarł do niego krzyk Arii. Wcześniej,
gdy rozmawiali pomieszczenie było tak wielkie, że niosło się po nim echo. To
takie niedorzeczne, że jest ono teraz mniejsze niż schowek na miotły.
Nie
ma echa. Nawet ono nas opuściło… echo…
-ECHO MÓWI WE WSZYSTKICH JĘZYKACH
ŚWIATA!- wrzasnął rozpaczliwie James. Drzwi się uchyliły, a cala trójka rzuciła
się do nich, obsesyjnie pragnąć choć trochę więcej przestrzeni.
Dyszeli ciężko. Znaleźli się w
przestronnym pomieszczeniu, na środku którego stała tylko jedna pochodnia
żarząca się na szkarłat. Przyjaciele ruszyli do przodu, wymijając ją nieufnie.
Wlepili wzrok w złote drzwi na drugim końcu pokoju.
Nagle pochodnia opadła, podpalając
podłogę z drewna. James mógłby przysiąc, że jeszcze przed chwilą była ona
betonowa, tak jak ściany, które nagle także zmieniły swą postać.
Szkarłatne płomienie wypełniły całe
pomieszczenie, buchając gorącem. James, Aria i Mike wycofali się do tyłu,
wytrzeszczając ze strachu oczy.
-Aquamenti!- podjął Mike, jednak to
na nic. Takie zaklęcia tu nie działają.
-Musi być jakieś inne rozwiązanie!
Ogień trawił napotkane na swojej
drodze drewno. Rozprzestrzeniał się szybko. Zbyt szybko. Teraz otaczał ich z
każdej strony. Ich umysły przysłoniła fala ciepła, paląc ich w oczy, ręce i
nogi. Do nosa dotarł dokuczliwy zapach dymu, sprawiając, że zakręciło im się w
głowie.
Jamesowi widok przysłoniły czarne
plamy. Serce łomotało mu jak szalone, w głowie pojawił się niemy krzyk.
Nagle w powietrze wzbiło się kilka
iskierek, które utworzyły wyraźny napis.
-Ofiara…- przeczytała Aria, mrużąc
oczy. Zanim ktokolwiek zdołał ją powtrzymać, ruszyła przed siebie, znikając
między płomieniami.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay