sobota, 28 stycznia 2017

152. W drogę.

Aria siedziała na łóżku w swoim pokoju. To zabawne, że tego jeszcze jej nie odebrali.
Ostatni czas, rzekomo „świąteczny”, który spędziła w tym domu był dla niej prawdziwą torturą. Ona- niezbyt pokorna Gryfonka, która wciąż pakuje się w jakieś kłopoty i jak się też okazuje- ma kłopoty z agresją. I Diana, chodzący ideał: Krukonka, z dobrymi ocenami, wielce poszkodowana przez własną siostrę. Aria nie potrafiła powstrzymać kpiącego prychnięcia. Jak bardzo dalekie od prawdy to było, wiedziała tylko ona.
No właśnie, tylko ona. Bo jej rodzice… cóż, wcześniej myślała, że jej nienawidzą. Myliła się. Dopiero TERAZ pokazali swoje złe oblicze. Nawet na nią nie nakrzyczeli za ten wypadek z zaklęciem. Po prostu cisza. Głucha, martwa cisza, która ciągnie się w nieskończoność. Nie patrzą na nią, nie wymawiają jej imienia, kompletnie nic. Jakby nie istniała. A było to znacznie gorsze, niż największe obelgi.
Co jednak przechyliło szalę? Aria nie pojawiała się na posiłkach. Czasem podkradała coś z lodówki, gdy nikt nie patrzył, bo kto wie- może jakby zobaczyli, że wyjada ich prowiant, nagle przypomnieliby sobie o jej istnieniu? Jednak, pewnego dnia zdecydowała, że zejdzie na kolacje. Dawno nie zjadła już niczego konkretnego- a ile można wytrzymać ograniczając się do minimum?  Usiadła naprzeciwko swojej siostry, która jako jedyna obrzuciła ją krótkim spojrzeniem. Diana nie zachowywała się normalnie, jednak Aria nie miała czasu ani powodu, by się o to martwić. Jej mama machnęła krótko różdżką i stół się nakrył.
No właśnie, nakrył się. Ale tylko dla trzech osób.
Pojawiły się trzy talerze, trzy szklanki, trzy widelce, trzy noże… TRZY, nie cztery. I oczywiście Aria pozostała tą bez niczego. Przez chwilę pomyślała, że to jakiś okrutny żart, albo błąd, lecz nie… Rodzina zabrała się do posiłku, prowadząc beztrosko rozmowę. Jakby nie istniała.
Aria nie jest w stanie opisać, co wtedy czuła. Żałość, upokorzenie i… złość. Tak, ogromną złość. Nie panowała nad tym. Czuła, jak wewnątrz niej zbiera się moc. Gdy uderzyła pięścią w stół, żyrandol nad ich głową eksplodował. Na stół opadło szkło, mieniąc w świetle różdżki ojca.
Tego wieczora odezwał się do niej po raz pierwszy. Jego głos był jakby naminowany, pełen jadu.
-I co żeś zrobiła, bezużyteczna miernoto?
Nie wytrzymała. Poderwała się od stołu i ruszyła w stronę schodów. Jeszcze zanim do nich dobiegła, żyrandol znów był cały. Dziewczyna zatrzasnęła drzwi od swojego pokoju i opadła na ziemię, przywierając do nich. Nie była w stanie już opanować łez. Tak osierocona nie czuła się już dawno. Dlaczego musi żyć w takiej rodzinie? Czym sobie na to zasłużyła?
Jak każdy człowiek, potrzebowała trochę ciepła i zrozumienia. Była przecież tylko dzieckiem. Miała 12 lat. Co mogła zrobić? Zgłosić do domu opieki społecznej? Jej rodzice to potężni czarodzieje z równie ważnych rodów. Byli w stanie owinąć sobie wokół palca każdego mugola.
Bała się ich. I tego, do czego byli zdolni.
Z resztą powtarzała sobie, że to przecież tylko kilka tygodni. I wróci do Hogwartu. Do jej domu…?
Czy faktycznie tamto miejsce wciąż jest jej domem? Nie jest, od kiedy straciła przyjaciół. Tylko oni byli w stanie ją zrozumieć, a teraz, tak jak pozostali, uważali ją za potwora. Dziewczynę, która bez powodu atakuje swoją własną siostrę.
Czy faktycznie kimś takim się stała?
Nie. Po prostu nikt nie chce jej wysłuchać. Potrzebowała kogoś…
Gdzie jest jej dom, jej miejsce?
Otarła łzy i rozejrzała się po pokoju. Tego wieczora podjęła decyzję- ucieknie.
Nie wiedziała gdzie, ani jak. Co ze sobą pocznie. Ale zrobi to.
Był 24 grudnia, około godziny trzeciej. Wyglądała przez okno. Była pełnia.
Wzdrygnęła się. Teddy kiedyś przyznał, że jego ojciec był wilkołakiem. Więc one naprawdę istnieją i przemieniają się w pełnię. A co jeśli…?
Nie, nie. Głupie myśli nawiedzają jej głupią głowę, bo martwi się, że jej głupi plan nie wypali.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest… Wigilia. Tego wieczora jej rodzina zasiądzie wspólnie przy stole, podzieli się opłatkiem, podczas gdy ona będzie daleko stąd. Ale to dobrze.
Pomyślała o dziadkach. W tamtym roku spędziła z nimi święta, ale oni odebrali ją ze stacji, więc pojechała do nich od razu. Mieszkali dosyć daleko stąd.
Chyba że…
James kiedyś opowiadał jej o tym. Jeśli NIE JEST to mitem…
Ale nie, chyba nie. W końcu opowiadał o swoim ojcu. To musi być prawda.
Zajrzała do portfela, gdzie oprócz niewielu monet (które swoją drogą musiała ukraść z portmonetki swojej matki) znalazła zwitek pergaminu. Adres.
Wzięła swój kufer. Od powrotu nic z niego nie wypakowała, więc zaoszczędziła trochę czasu. Była gotowa do podróży.
Otworzyła okno na oścież i przyjrzała się lepiej chodnikowi, który się niżej rozciągał oraz dokładnie przystrzyżonemu żywopłotowi. Wysokość była do pokonania. Jeśli spanie na beton… cóż, pewnie już nie wstanie, ale krzaki mogą to zamortyzować.
Wszystko przykryte było niewielką warstwą śniegu, który w oczach Arii zlewał się w jedno. Po chwili trudno było jej rozpoznać, co jest czym.
Co prawda, zimą krzaki nie powinny mieć liści, jednak ten przed ich domem podtrzymywany był magią, więc w grudniu mienił się zielenią.
Usiadła na parapecie i wyrzuciła bagaż, który upadł na żywopłot, po czym z trzaskiem opadł na chodnik. Oj, nie chciała pójść w jego ślady.
Po raz ostatni upewniła się, że ma różdżkę w kieszeni i obejrzała się za siebie.
„Na Brodę Merlina, co ja robię?”
Po czym po prostu wyskoczyła.
Tak, trafiła w żywopłot. Nie zmienia to jednak faktu, że poczuła nieprzyjemny ból w kostce.
Siedziała więc pomiędzy liśćmi, niezdolna do ruchu, wypruta z uczuć. Czuła się tak żałośnie, jak jeszcze nigdy w życiu. I tak też musiała wyglądać.
Wymamrotała pod nosem kilka przekleństw. No przecież nie może tutaj zostać na wieczność. Powoli, ostrożnie, dotknęła palcami betonu. Najpierw stanęła jedna nogą, prawą, po czym przeniosła ciężar na lewą…
I miała ochotę głośno krzyknąć.
Opanowała się jednak w porę i zakryła usta dłonią. Przełknęła gorzkie łzy. Ona zawsze ma pecha.
Sięgnęła po kufer, który nagle zdawał się być dziesięć razy cięższy, otrzepała go ze śniegu i ruszyła przed siebie, jak najdalej od domu. Ból, który czuła przyprawiał ją o lekkie zawroty głowy, a śnieg, przez który brodziła nie dodawał jej otuchy. Gdy wreszcie zniknął jej z widoku, opadła na krawężnik i oparła swoją nogę na kufrze. Kostka lekko spuchnięta, jej nieprofesjonalne oko zdiagnozowało naderwane ścięgno, ale ogólnie będzie żyć, co ogólnie było całkiem w porządku.
Wtedy usłyszała coś tuż obok siebie. Głos.
-Wszystko dobrze?
Podskoczyła, krztusząc się powietrzem.
-Charles! Na litość boską, nie rób tak więcej.
-Przepraszam.- westchnął.- Jestem okropny.
Słysząc ten beznadziejny smutek w jego głosie, roześmiała się.
-Daj spokój. Dlaczego mnie odwiedziłeś?
Pomimo, że go nie widziała, wyczuła jego zakłopotanie.
-Ja… Chciałem przeprosić. Bardzo, bardzo przeprosić. Wiem, przez co musisz przeze mnie przechodzić. Twoi przyjaciele…
Uśmiechnęła się smutno.
-To nic takiego.
-Nie, wiem, że masz przeze mnie problemy. Czuję twój smutek. Ta cała kłótnia, to, że wszyscy się od ciebie odwrócili, to, że mają cię za potwora bez skrupułów… to moja wina.  I jest mi naprawdę, naprawdę przykro i jeśli chcesz zrezygnować, to pamiętaj, że… Hej, ty płaczesz?
Zdała sobie sprawę, że tak.
Szybko otarła łzy i ponownie się uśmiechnęła:
-To stres.
Charles zdawał się być zupełnie zażenowany.
-O nie. O niee. Powiedziałem coś nie tak! Przepraszam! Idiota, jestem totalnym idiotą…
Nie mogła powstrzymać śmiechu.
-Nie. To nie jest twoja wina.
Wtedy nad sobą usłyszeli głośne: IHAAAAAAAAAAA!
I z nieba spłynął czarny kształt.
-Dama w potrzebie! Perides przybywa z pomocą!
I wylądował z gracją obok niej. Przez chwilę zdawał się być zadowolony z siebie, jednak po tym zakrzyknął:
-No nie gadaj, że ten pożeracz dusz tutaj jest.
Charles się żachnął.
-Pożeracz dusz!? Wypraszam sobie!
Hipogryf machnął niecierpliwie skrzydłami.
-Obślizły oszust? Wykorzystywacz bezbronnych dziewczynek? Niszczyciel marzeń? Teraz lepiej?
Duch prychnął.
-Wracaj do swojej stajni. Sami sobie poradzimy.
-Ty góro łajna! Ja ci dam…
I zaszarżował z głośnym okrzykiem bojowym w miejsce, z którego dobiegał głos. Oczywiście, nie był w stanie uderzyć ducha, więc pośliznął się na lodzie i wykonał całkiem zgrabny piruet.
-A niech cię, i te twoje magiczne sztuczki!- warknął.- Wyglądam przez ciebie jak baletnica.
Charles tłumił śmiech.
-Może… odnalazłeś powołanie?
Aria parsknęła, podczas gdy Perides tupnął gniewnie kopytkami, rozpryskując śnieg.
-Taak, tak. A może twoim powołaniem jest zostać brutalnie zamordowanym przez czarnego hipogryfa, pożeraczu dusz?
-Nie, nie sądzę.
Hipogryf mierzył go groźnym wzrokiem:
-Jeszcze się przekonamy, kochasiu.- spojrzał na Arię.- Idziemy.
Dziewczyna uniosła brwi.
-Nigdzie z tobą nie idę.
-Słucham?
-Zrujnowałeś mi życie! James i Mike nie chcą mnie znać…
-No właśnie! A ty się znowu zadajesz z tym tutaj.
Wskazał ptasią łapą na miejsce, w którym siedział Charles.
-Zazdrosny?- odezwał się duch.
-Zabij się.- prychnął.- Aria, nie protestuj. Mój szef, Pan, tak zwany przez was „biały kot” przysłał mnie, bym chronił twój upośledzony tyłek, twój i twoich przyjaciół, więc oboje będziemy mieli przesrane, jeśli nawalę. Co ty sobie myślałaś, że ja na wakacjach?
Westchnęła.
-Mam już swój plan.
-Doprawdy?
-Tak.
-All right, all right. Pękam z ciekawości.
Wstała, jednak zawahała się, ze względu na ból w nodze. Wtedy odezwał się Charles:
-Chwila, pomogę.
Poczuła zimno na swojej kostce, a następnie… ulgę. Tak przyjemną, że chciała krzyczeć z uciechy.
-Dziękuję.
-Drobnostka.
Następnie skupiła się na opowieści Jamesa. Wyciągnęła z kieszeni różdżkę i chwyciła ją w lewą dłoń… nie, to była prawa dłoń… I przytrzymała ją nad jezdnią, prostując rękę.
Przez jedną, straszną sekundę nic się nie działo. Następnie pojawił się przed nią wściekle fioletowy, ogromny autobus.

Błędny rycerz.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 21 stycznia 2017

151. Spójrz mi w oczy.

James niepewnie przekroczył próg swojego domu w Dolinie Godryka.
Czuł, jakby wracał do miejsca, które było tylko sennym wspomnieniem. Wszedł do przedpokoju i rozejrzał się z uśmiechem: spojrzał na czarny płaszcz, który wisiał na wieszaku. To stary płaszcz jego taty. Dobrze pamiętał, jak w swoich siedmioletnich piąstkach ściskał materiał, nie chcąc pozwolić swojemu tacie wyjść do pracy. Przeniósł wzrok na schody prowadząca na górne piętro. To z nich raz zwalił Ala na sam dół. W sumie nie było to tak dawno. I nie tylko jeden raz.
Kuchenny stół przypominał mu o porankach, gdy przy śniadaniu starał się nauczyć Lily podstaw magii. Tyle, że on miał wtedy cztery lata i sam niewiele wiedział, po prostu powtarzał to, co usłyszał od cioci Hermiony. A Lily… liczyła wtedy może roczek.
Wszystko, dosłownie WSZYSTKO miało dla niego jakieś sentymentalne znaczenie. W Hogwarcie stracił to, co było dla niego ważne i tym samym miejsce to przestało być dla niego drugim domem. Teraz miał tylko jeden dom, ten w Dolinie Godryka i powrót do niego sprawiał, że czuł się jeszcze bezpieczniej i szczęśliwiej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Al natomiast… miał po co wracać do Hogwartu. W przeciwieństwie do jego brata, dla niego to miejsce wciąż pozostawało magiczne. Jednak, to, że był znowu ze swoją rodziną… coś poruszyło się w jego sercu na ich widok. Powrót do Doliny Godryka sprawił, że poczuł się, jakby wracał do korzeni, jak z resztą też było. Dopiero, gdy przeszedł przez domowy próg zdał sobie sprawę, jak bardzo za tym tęsknił. To było jak powrót do dawnego życia- dobrego życia. Uczuciem… nie do opisania.
Dni mijały, a przez cały ten czas Al nie rozstawał się z rodziną. Widział, że coś jest nie tak- ich rodzice jakby unikali siebie nawzajem, a Ron i Hermiona nie odwiedzali ich za często. Chłopiec zastanawiał się, co jest nie tak- jednak bał się zapytać. Wiedział, że to ich dorosłe sprawy, w które nie powinien wnikać. Choć nie podobał mu się ten stan rzeczy- wymuszone uśmiechy, unikanie spojrzeń w oczy, sztywne pogawędki. Nie chciał, by tak się działo. I wiedział, że nie tylko on to widzi.
James, Lily, Rose, Hugo… Oni wszyscy także dostrzegali pewne rzeczy. Natomiast, dodatkowo, jeśli chodzi o tego pierwszego, to stał się on… nienaturalnie spokojny. Taki… zbyt miły. Jakby zupełnie inną osobą. To też nie było w porządku. Al bał się, jak będą wyglądały tegoroczne święta.
Jeśli natomiast chodziło o dorosłych… Ginny wciąż nie była w stanie wybaczyć Harry’emu, Ronowi i Hermione tego, że nie powiedzieli im o tym, że tracą swoją magię. Ta uraza ciągnęła się za nimi już od długiego czasu i Ginny za nic w świecie nie potrafiła jej się pozbyć. Cierpiała, widząc, że jej najbliżsi stają się coraz słabsi z dnia na dzień- cała trójka schudła, wymizerniała i musiała ograniczać magię. Jednak to coś, co siedziało w niej… mówiło jej, żeby nie odpuszczała. Tak oszukana nie czuła się od czasu przygody z dziennikiem Toma Riddle’a. Ilekroć myślała o tym, że ta trójka osób, którym ufała najbardziej na świecie po prostu zataiła coś TAK ważnego… Miała ochotę krzyczeć i płakać jednocześnie z bezsilności. Wielokrotnie chciała się poddać, przytulić Harry’ego jak za dawnych czasów i podziękować za to, że po prostu jest. Ale ilekroć spoglądała w te przeklęte, zielone oczy po prostu nie potrafiła się zdobyć na coś innego, niż zawiedzione spojrzenie. Coś hamowało ją od środka. Jakiś bolec. I nikt nie wiedział, jak go skruszyć. Ani Harry, ani Ron, ani Hermiona. Nie potrafili do niej dotrzeć, choć próbowali tak wiele razy. A Ginny… czuła się jak hipokrytka i nienawidziła tego. Z jednej strony, pragnęła pogodzić się z nimi, przeprosić, powiedzieć, jak bardzo się martwi i móc zrzucić z serca ten kamień… jednak ilekroć którekolwiek z nich cokolwiek do niej mówiło, nie chciała go wysłuchać. Te sprzeczne uczucia po prostu targały nią na lewo i prawo… A do tego te wyrzuty sumienia, gdy spoglądała na własne dzieci. Całą tą kłótnią czyniła im szkody. I widziała, że James nie jest sobą. Jednak nie potrafiła do niego dotrzeć. Stała się okropną matką, nie potrafiła nawet porozmawiać z własnym synem o jego problemach. Wszystko się zepsuło. Jej rodzina rozpadała się, a ona stała, bezradnie na to patrząc.
Ale pewnego dnia to się zmieniło.
23 grudnia. Jak co roku dzień ten był niesamowicie pracowity. Ginny nigdy nie była perfekcyjną panią domu, a w takie dni jak te wszystko to potwierdzało.
Nie była pewna, o której skończyła przygotowywać ostatnią z potraw na jutrzejszą Wigilię. Jak zwykle, zabierała się do pracy za późno i potem tego żałowała. A mama zawsze jej powtarzała, by nie zostawiała niczego na ostatnią chwilę. No cóż, Molly. Święta racja.
Lily dzielnie jej pomagała w kuchni, jednak Ginny już dawno odesłała ją do łóżka. To urocze, że jest tak pomocna, lecz to wciąż dziecko.
Kobieta poczuła dziwny swąd dobiegający jej nos.
Ginny z politowaniem spojrzała na przypaloną rybę. Biedna ryba. Umarła, by być smaczną, a została tak zbezczeszczona.
Machnęła różdżką niedbale i ryba pokracznie wleciała na talerz obok.
Kobieta z piaskiem pod powiekami ruszyła w kierunku sypialni. Jedyne, o czym marzyła, to choć chwila snu. Zmęczenie uginało jej kolana.
Weszła, przecierając sennie oczy. Jakież było jej zdumienie, gdy ujrzała, że lampka wciąż się pali, a Harry siedzi wyprostowany na łóżku.
Natychmiast się rozbudziła. Zwęziła źrenice i wzięła się pod boki. Ten ruch odziedziczyła po mamie.
-Co ty robisz?
Harry wykręcał sobie palce.
-Ja, no… ekhm, czekałem na ciebie. Powinniśmy porozmawiać.
Wstał i powoli do niej podszedł. Uniosła brwi.
-Nie widzisz, że jestem zmęczona?
-Proszę cię tylko o chwilę rozmowy. To ważne.
Część jej umysłu mówiła: „Tak, poddaj się, przecież tego chcesz! CHCESZ z nim porozmawiać.”
Ale ta druga, bardziej natarczywa, powtarzała: „nie nie nie nie nie nie nie nie nie nie ni-…”
-Nie.
Harry zawahał się.
-W takim razie spójrz mi w oczy. Spójrz mi w oczy i powiedz, że mnie nienawidzisz. Wtedy... dam ci spokój.
Nawet nie próbowała; nigdy w życiu nie byłaby w stanie tego zrobić.
Więc zaczęła z nim rozmawiać.
A rozmowa ciągnęła się w nieskończoność. Chwila zmieniła się w całą noc. Ginny nie potrafiła powstrzymywać tych wszystkich łez goryczy, które tłumiła w sobie przez ostatnie tygodnie. W końcu otwarcie powiedziała, jak bardzo czuje się zraniona i zdradzona. Przerażona tym, co się dzieje. Mówiła, aż poczuła suchość w gardle, aż dostała smutnej czkawki i straciła umiejętność klecenia zdań.
A Harry… czuł się przez cały ten czas jak kretyn.
Wiedział, że źle robi, ukrywając prawdę przed Ginny. Jednak, coś mu też podpowiadało, by jej dodatkowo nie obarczać. I to właśnie ten zdradliwy głos doprowadził ich do tej rozpaczliwej sytuacji.
Harry cierpiał, widząc Ginny tak bardzo zranioną. NIGDY nie chciał doprowadzić jej do takiego stanu i nie był w stanie sobie tego wybaczyć. Wszystkie jego argumenty nagle straciły sens- więc był w stanie powiedzieć tylko, jak wielkim czuje się padalcem.
A zakończył swój wywód tymi słowami:
-Ale… Na swój zły sposób chcieliśmy dobrze. Zrozum to, proszę. Teraz już wiem, że nie powinienem tego zatajać i to już nigdy się nie powtórzy. Po prostu… popełniliśmy błąd. Ogromny błąd. Uwierz mi, że mieliśmy dobre intencje. Już zawsze będziemy wobec ciebie tylko i wyłącznie szczerzy.
Ginny otarła oczy.
-Wierzę ci.
I tak rzeczywiście było.

Tej nocy po raz pierwszy od dawna, poczuła pocałunek na swoich ustach. A coś, jakby magiczna ręka, zabrała część ciężaru z jej serca.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 14 stycznia 2017

150. Święta nie istnieją.

~150~
To JUŻ 150!? A przecież nie tak dawno świętowaliśmy setkę. Czas płynie tak szybko.
Dziękuję, że razem możemy tworzyć tego bloga.
Bo to dzięki Wam ta historia wciąż trwa. 
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Atmosfera wyraźnie się rozluźniła.
Greccy uczniowie opowiadali o tym, jak jest w ich szkole. Ich wypowiedzenia w dużym stopniu potwierdzały to, co chłopcy sami wymyślili- niebiescy byli najmłodsi- 13 lat, natomiast czerwoni najstarsi-17. Każdy kolor miał swojego patrona, greckiego boga, który miał sprawować nad nimi opiekę, a którego oni mieli czcić.
Fred znał co nieco mitologię grecką i nie był w stanie uwierzyć, że to wszystko, o czym czytał może być czymś więcej niż zwykłym mitem. Wiedział, że zwykli Grecy już dawno odrzucili tę religię, natomiast wyglądało na to, że greccy czarodzieje utrzymywali tradycję i starodawne wierzenia, co było naprawdę niezwykłe.
Niewielu uczniów rozmawiało po angielsku, więc ich dialogi i słownictwo były dosyć ubogie, jednak nie zmieniało to faktu, że Fred i Hugo polubili tych śmiesznych Greków. Gdy opowiadali o swojej kulturze, byli naprawdę tym zafascynowani, wręcz przepełnieni dumą. A angielscy chłopcy słuchali tego jak natchnieni, także odwdzięczając się różnymi historiami z ich codziennego życia. Atmosfera była tak przyjemna, że nikt nigdy nie domyśliłby się, że jeszcze niedawno słali oni między sobą wrogie spojrzenia. Grecy potrafili słuchać- choć Hugo i Fred nie byli do końca pewni, czy ich dobrze rozumieją, pomimo tego, że Odys starał się wszystko tłumaczyć- i wyglądali na naprawdę zaciekawionych. Byli też dosyć zabawni z tymi swoimi greckimi żartami.
W pewnym momencie drzwi od pokoju otworzyły się z hukiem i stanął w nich ten niemiły młodzieniec, asystent dyrektora.
-Fred, Hugo.- powiedział, jakby te słowa pozostawiały na jego ustach niesmak.- Idziecie ze mną.
Odys zmarszczył czoło, przyglądając się nieufnie chłopakowi. Najwyraźniej w szkole nie był on darzony zbytnią sympatią.
Niebieski zapytał:
-Τι συνέβη?
Przybysz spojrzał na niego z poirytowaniem, jakby to pytanie- cokolwiek ono znaczy- było poniżej jego godności.
-Καμία από την επιχείρησή σας, λίγο σκατά. Κοίτα τη δουλειά σου.
Zabrzmiało to dosyć jadowicie i chyba tak właśnie miało być, bo Odys wyglądał na nieźle zdumionego. Pojedyncze, starsze osoby wstały, wołając coś ze zdenerwowaniem, podczas gdy Pan Ważniak chwycił Hugo i Freda za przeguby.
-Idziemy.- oznajmił twardo.
Chłopcy po raz ostatni, z żalem pomachali swoim nowym znajomym, a po chwili drzwi się zatrzasnęły. Zniknęli im z oczu. Hugo miał przykre przeczucie, że to już na zawsze.
Nie mogli się powstrzymać od wściekłych uwag, gdy ten Grek ich tak prowadził, nie wiadomo dokąd. Nie odpowiadał na ich pytania, nie zwalniał uścisku, nie reagował nawet na zaczepki. Co jakiś czas syczał tylko:
-Cicho, smarkacze!
I na tym kończyła się jego wypowiedź.
Po chwili znaleźli się w znajomym już gabinecie dyrektora, gdzie przy biurku siedział nie kto inny, jak Nestor Roditi. Hugo poczuł lekką ulgę na jego widok, choć wciąż mu nie ufał. Wydawał się on jednak wyjątkowo przyjazny, w porównaniu do tego wciąż Bezimiennego Greka. Anglik zaczynał podejrzewać, że jest on po prostu trochę rąbnięty.
Usiedli na krzesłach. Młodzieniec ustawił się obok dyrektora, który uśmiechnął się do nich miło. Hugo zwrócił uwagę na zmarszczki, które pogłębiały się wokół jego oczu. Czy taki człowiek naprawdę może być zły?
Nie, nie ufał mu.
-O co chodzi?- zapytał buntowniczo. Miał już dosyć całej tej sytuacji. Gdy już chociaż trochę się rozluźnił przy całej ten niedorzecznej sytuacji, coś musiało to zepsuć. A raczej ktoś (ekhm, pewien bardzo nieprzyjazny Grek).
Nestor uśmiechnął się szerzej.
-I jak? Wypoczęci? Jak wam się podoba w naszej szkole?
Cisza. Hugo kopnął Freda pod stołem. To on jest tym starszym. Niech on decyduje.
Tamten zacisnął usta i spojrzał na niego z morderczym błyskiem w oku. Następnie przyjął tę swoją luzacką pozę i uśmiechnął się dziarsko:
-Ależ oczywiście, dziękujemy. Ale… co się stało? Dlaczego nas tutaj… przyprowadzono?- rzucił nieprzyjazne spojrzenie w stronę Bezimiennego.
Nestor westchnął.
-Musicie zrozumieć, że bardzo miło was tu u nas gościć, ale moim obowiązkiem jest, by pomóc wam wrócić do domu. Nie mogę trzymać was tu wiecznie. Wasi rodzice z pewnością się niepokoją.
Hugo pomyślał o swojej mamie. Na Brodę Merlina. Musi przeżywać atak.
Poczuł wyrzuty sumienia. Dyrektor mówił dalej:
-Ale bez jakichkolwiek informacji nie pomogę wam. Naprawdę, możecie mi zaufać. Możecie pytać, o co tylko chcecie. Ale na początek, coś podstawowego. Podajcie, proszę, wasze nazwiska. Znam tylko wasze imiona i wiem, że jesteście spokrewnieni.
Fred westchnął. Chyba znał reakcję.
-Weasley’owie.
Nestor odchylił się na krześle. Jego asystent wyglądał, jakby rzucono na niego zaklęcie Confundus. To było dosyć satysfakcjonujące.
No dobrze, BARDZO satysfakcjonujące.
Nestor otrząsnął się z chwilowego szoku i odparł:
-W porządku. Jak dostaliście się do Grecji?
Fred zerknął na wciąż zszokowanego młodzieńca.
-Przy nim nie będziemy rozmawiać.
Nawet za bardzo nie protestował. Po prostu, wciąż rozkojarzony, spojrzał na dyrektora i powiedział:
-Ale…
-Przykro mi, Amonie. Musisz wyjść.
-Ja… no, dobrze.
I wyszedł.
-A więc?- dyrektor pochylił się bliżej.- Co się stało?
Odpowiedziała mu cisza.
Naprawdę, możecie mi zaufać. Możecie pytać, o co tylko chcecie.
Skoro tak…
-Co robił pan wtedy z całym tym… Amonem na Akropolis?- wypalił Hugo.- I kim on jest? I co właściwie pan planuje?
Dyrektor uśmiechnął się smutno.
-Ach. Więc o to chodzi. No tak, już rozumiem.
Wstał. Spojrzał na jeden z obrazów wiszący na ścianie. Fred rozpoznał na nim Atenę.
Akropolis to świątynia Ateny.
-Zacznijmy od tego, że Amon jest moim uczniem, jednym z czerwonych. Wyróżnia się jednak z tłumu- jest niezwykle inteligentny. W zasadzie, to mój najlepszy uczeń, dlatego wtajemniczyłem go w mój projekt. Dlatego też jest taki poddenerwowany i oschły. W pewnym sensie złożyłem na nim spore brzemię, a teraz już wiem, że był to błąd. Otóż legenda głosi, że Akropolis ma w sobie starożytną moc. Moc Ateny. I tylko prawdziwy poszukiwacz może ją odkryć. Gdy już będzie tego godzien, spłynie na niego łaska samej bogini mądrości, Ateny.
Fred i Hugo poruszyli się niespokojnie na krzesłach, wymieniając spojrzenia. Brzmiało to naprawdę niepokojąco.
-Moc, która…- zaczął niepewnie Fred.- …pozwoli władać światem?
-Tego nikt nie wie. Ale, zapewne, tak. Pragnę to odkryć. Wraz z Amonem wybieram się tam każdego wieczora.
Hugo poczuł przerażenie. Choć miał zaledwie 9 lat, dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Czy ten człowiek kreował się na… kolejną czarną postać? Kogoś, kto miałby zastąpić… VOLDEMORTA? Nie, nie był w stanie nawet dopuścić do siebie takiej myśli.
Ale czy ten człowiek właśnie nie powiedział, że pragnie on nieskończonej mocy?
Nestor, widząc ich miny, uśmiechnął się tajemniczo.
-No tak, Weasley’owie. To chyba rodzinne.- roześmiał się z własnego żartu.- Nie musicie się niepokoić. Nie pragnę spożytkować tego w ZŁY sposób. Chcę dzielić się tą wiedzą z całą Mageią, a może i nawet poza jej murami. By cały świat poznał mądrość Ateny. Bym mógł wyszkolić najlepszych magów.
A mówił o tym z takim zachwytem, że Hugo nie mógł mu nie uwierzyć. PRAGNĄŁ mu uwierzyć. W oczach starca kryło się tylko i wyłącznie ciepło.
Tak więc Fred opowiedział mu o wszystkim, co się stało. A dyrektor nie wyglądał nawet na zdumionego. Roześmiał się i powiedział:
-George Weasley… a to heca…
Po czym wyciągnął jakąś fiolkę z bezbarwną cieczą ze swojej szuflady, a potem jeszcze jedną i kolejną… Ich zawartość przelał do dwóch szklanek, wymieszał, po czym skierował różdżkę i wymruczał pod nosem jakieś zaklęcie. Teraz z eliksiru unosiła się różowa para.
-Proszę bardzo. To powinno usunąć z was jakiekolwiek resztki zaklęcia, które ukryte było w tabletkach. W związku z czym powinniście też wrócić z powrotem do domu.
Hugo rozejrzał się po gabinecie. Żal mu było to wszystko zostawiać. Mageia zauroczyła go w pewien sposób. Poznał naprawdę miłych ludzi. Jego przygoda, która dopiero co się zaczęła… właśnie dobiegała końca.
Fred spojrzał na Nestora.
-Powodzenia, proszę pana. Z pewnością odnajdzie pan to, czego szuka.
Starzec uśmiechnął się melancholijnie.
-Dziękuję ci, moje dziecko. A teraz… wracajcie.
Jeden łyk, nieprzyjemne uczucie w żołądku i gabinet rozpłynął się na kilka części. Chłopcy znaleźli się z powrotem w pokoju Freda.
Z korytarza dało się słyszeć krzyki i wzburzone głosy.
Najbardziej przebijały się te Hermiony i Angeliny, jednak Hugo dosłyszał swojego tatę:
-Wynająłem ludzi do poszukiwań, ale chłopcy jakby… się rozpłynęli. Od 24 godzin nie ma po nich ani śladu.- oznajmił z dziwną niemocą w głosie.
-Och… George!- zawołała Hermiona. Hugo ze strachem zdał sobie sprawę, że ona… płacze. Jakież to było okrutne. Poczuł w żołądku, jak coś go ściska.- George, George, George…- łkała.- Jak mogłeś?
George sprawiał wrażenie, jakby niósł na barkach całe sklepienie świata.
-Ja… sam nie wiem. To było tak…
-GŁUPIE!?- zawołała Angelina z niedowierzaniem.- Głupie. No co ty nie powiesz!? JAK MOGŁEŚ…
Chłopcy nie wytrzymali. Wybiegli na korytarz, gdzie natychmiast spotkały ich czułe uściski i łzy ulgi. Hugo dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo był przerażony przez cały ten czas.
-Och, tato…- łkał w ramię swojego ojca Fred.- Kiedy ty dorośniesz?
-Przepraszam, synu…- usłyszał stłumioną odpowiedź.
Fred uśmiechnął się pod nosem.
-Spoko. W Grecji było nawet fajnie.

                                                       ~*~
Scorpius Malfoy zajrzał do przedziału. Bez jakichkolwiek skrupułów otworzył drzwi i oparł się o framugę.
-O, moja ulubiona ekipa!- zakrzyknął ze sztucznym entuzjazmem, który wręcz ociekał jadem. Utkwił wzrok w Jamesie, najwyraźniej miło zaskoczony.- Och, i James! A gdzie się podziali twoi kochani przyjaciele? Ach, no tak, zapomniałem. Mają cię gdzieś.
W normalnych warunkach, Malfoy już dawno latałby pod sufitem. Ale tego dnia… tego dnia Jamesowi naprawdę było wszystko jedno. Spojrzał na młodszego chłopca i odparł:
-Spadaj, Malfoy. Nie twoja sprawa.
Scorpius roześmiał.
-Och, zabawne. Jesteś dziś taki groźny.- uniósł jasne brwi, wciąż się uśmiechając.- Powoli stajesz się taką sierotą, jak Al. Ale macie przywileje, bo przecież jesteście TYMI Potterami, którzy tak naprawdę nie są nic warci, a znani są tylko z nazwiska. To takie żałosne, LITOŚCI. Gdyby nie to, że…
W każdym, kto siedział w tym przedziale, gotował się gniew chwytający Malfoya za szyję. Annie złamała nawet ołówek. Tylko James był spokojny. A jednak to on zakończył tę katorgę. Znikąd wyciągnął różdżkę i skierował ją w stronę wejścia:
-Levicorpus.
Nawet nie spojrzał w tamtą stronę, zrobił to jakby od… niechcenia. A mimo to za kostkę Scorpiusa chwyciła niewidzialna siła, która uniosła go do góry, głową w dół. Chłopak wrzeszczał, gdy przed nosem zatrzasnęły mu się drzwi przedziału. Uczniowie wybuchli gromkim śmiechem, który trząsł szybami wagonu. Annie otarła łzy.
-To było… bezbłędne.
Nawet James się lekko uśmiechnął.
-Taa. Zaklęcie poznane od taty.
Al także to pamiętał. Przez chwilę między braćmi jakby zawiązała się nić porozumienia, dzięki temu właśnie wspomnieniu. Ale prysła tak szybko, jak się pojawiła. James znów posmutniał.
Jednak atmosfera w przedziale się zmieniła. Stała się znacznie weselsza i rozluźniona, napięcie ulotniło się z mijającym krajobrazem za oknem. Choć zły humor wciąż doskwierał starszemu Potterowi, to ten starał się aż tak tego nie okazywać.
Droga upływała im teraz szybko.
Gdy James ujrzał swoją rodzinę stojącą na peronie, nie wiedział, co właściwie czuje. Coś podskoczyło w jego sercu. Tęsknił za nimi. Uśmiechnął się lekko.
Tata wydawał się być jeszcze chudszy, niż zapamiętał i bardziej zmęczony. No tak, praca. Obok stała jego mama, która niby uśmiechała się, ale z jakichś powodów wyglądała na zmartwioną. Gdy podszedł bliżej, dało się czuć napięcie panujące między jego rodzicami, co go doszczętnie zdołowało. Tylko tego mu brakowało: kłótni w rodzinie.
Hermiona i Ron także nie wyglądali zbyt zdrowo. Jedynie Lily i Hugo byli tak pogodni jak zawsze; ten drugi wyglądał, jakby właśnie coś przeskrobał. Chyba wiele go ominęło.
Obejrzał się. Al i Rosie żegnali się z Aleksem, Annie i Rachel. Arii i Mike’a już nawet nie było widać. Każdy rozszedł się na swoje strony, tak, jakby się nie znali. James stracił resztki swojej pogodności i pozorów nadziei. To naprawdę się stało. Jego przyjaciele nie chcą znać go, ani siebie nawzajem.
Wymusił uśmiech i przywitał się ze wszystkimi. To będą okropne święta.

Aria zobaczyła swoich rodziców na peronie. Wiedziała, że przyjechali po Dianę, a nie po nią. Żałowała, że nie może uciec do dziadków, jak zrobiła to w tamtym roku.
Diana miała bandaż na głowie i wyglądała na niezwykle poszkodowaną, choć pani Pomfrey już dawno poradziła sobie z jej raną. A rodzice… cóż, dowiedzieli się o wszystkim i teraz nienawidzili jej jeszcze bardziej. Nawet na nią nie spojrzeli, gdy podeszła bliżej. Tak, jakby zupełnie nie istniała. Zabrali kufer Diany, która szła obtoczona kochającym ramieniem swojej mamy. Aria w ponurej ciszy podążała za nimi, ciągnąc za sobą swój zdecydowanie za ciężki kufer. Obejrzała się za siebie. Nie widziała Mike’a, jednak w oddali dostrzegła Jamesa, który z uśmiechem na twarzy witał swoich bliskich. Był taki szczęśliwy. Wiedziała, że to koniec. W oczach swoich przyjaciół stała się największym potworem. Coś zapiekło ją pod powiekami. Byli szczęśliwsi bez niej. Zaakceptowała to, że rodzice ją porzucili. Nie była gotowa na to, że przyjaciele także. Jednak na to właśnie zasłużyła.

Mike wyszedł z peronu, gdzie na stacji czekali jego rozpromienieni rodzice. Jego mama trzymała na ramionach rocznego brata Mike’a, który śmiał się w jego stronę. Nie odpowiedział mu tym samym. Na powitanie rzucił zimne: „cześć” i ruszył w stronę samochodu, omijając zdezorientowany wzrok rodziców. Nie miał ochoty na zbędne powitania, ani czułości. Miły Mike nigdy nie zachowałby się w taki sposób. Jednak ten NOWY Mike- nie obchodziły go uczucia innych. Teraz był twardy, nieugięty. A święta były kolejną głupotą, której jeszcze miesiąc temu nie mógł się doczekać. Teraz był to tylko senny cień. Święta nie istnieją. Nie dla niego.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 7 stycznia 2017

149. Gdy robi się niezręcznie.

Niebiescy zajmowali pierwsze piętro sypialne. Pozostałe piony wdrapywały się dalej na górę, podczas gdy ta grupka rozchodziła się we dwie strony: dziewczynki na prawo, a chłopcy na lewo. Następnie grupka dzieliła się na kolejne części- mniej więcej po 20 osób- i wchodziła do dwóch, różnych pokoi. Hugo i Fred weszli do tych na prawo.
Chłopcy porozchodzili się do swoich własnych pokoi, pozostawiając ich w salonie. Po drodze mierzyli ich wzrokiem, jakby upewniając się, czy Anglicy nie podkładają przypadkiem za ich plecami bomby pod kominkiem. Hugo czuł nawet ich wzrok przez ściany.
Wspaniale, tak ich nie lubili, że pouciekali do swoich łóżek.
Pokój był dosyć duży i naprawdę piękny. Witraże przedstawiały różnorodne postacie i rzucały kolorowe światła na białe ściany. Na samym środku znajdował się ogromny, niebieski dywan, który był wyjątkowo miękki (tak, sprawdzili to). Na ścianach wisiały obrazy greckich bogów, którzy z poważną miną obserwowali poczynania Weasleyów. Fred uśmiechnął się pogodnie do gromowładnego Zeusa, który z jakichś powodów był nachmurzony. Ścianę ozdabiały także niebieskie chorągiewki. W kątach stały posągi, które wyglądały na dosyć stare. W pomieszczeniu porozstawiane były miękkie kanapy z niebieskiej tapicerki i niewielkie stoliki. Na niektórych z nich leżały porozrzucane karty czarodziejskie, gdzie indziej zeszyty. Najwyraźniej musiało być tu dosyć miło, dopóki intruzi nie przybyli. Ci dwaj chyba zagłuszali ich harmonię.
Fred zwrócił uwagę na złotą harfę stojącą w kącie. Samoistnie wygrywała ona spokojne, klasyczne i kojące dźwięki. Nie zabrakło także ulubionych, zdobionych, greckich kolumn, bez których zapewne sklepienie zawaliłoby się na ich głowy (oboje szczerze w to nie wierzyli). Na wprost znajdował się korytarz pełen drzwi, które zapewne prowadziły do niewielkich, osobistych sypialniZajęli fotele przy kominku, w którym trzaskał- uwaga- niebieski ogień. Hugo uśmiechnął się mimowolnie. Nigdy nie widział błękitnych płomieni.
Spojrzał na Freda.
-Okej. Co teraz?
Jego kuzyn przeciągnął się leniwie.
-Szczerze? Poszedłbym w kimono.
-Taa, ja też. Ale co zrobimy z Panem „Ja-Chcę-Wam-Tylko-Pomóc” i jego dziwacznym asystentem?
Fred wzruszył ramionami.
-Chyba powinniśmy powiedzieć mu prawdę, bo bez jego pomocy jesteśmy tu uwięzieni. Ale nie ufam mu. Co robił na Akropolis w środku nocy? Wyglądał, jakby coś knuł. I nie lubię tego młodego gnojka.
-Może… To czas, byśmy to my zadali mu kilka pytań, a nie on nam? Potem możemy stwierdzić, czy kłamie.
Fred ziewnął.
-A jeśli jest dobrym aktorem?
Hugo poprawił się na fotelu, zwijając w kłębek.
-To umrzemy w męczarniach.
Po tych słowach obaj usnęli snem kamiennym.
Uśpiły ich dźwięki harfy, a obudziły śmiechy uczniów.
Nie wiedzieli, ile spali, ale za oknem było już ciemno. Do salonu powróciło życie. Uczniowie rozmawiali, ćwiczyli zaklęcia, śmiali się, grali w czarodziejskie karty i szachy, odrabiali wspólnie prace domowe… Do chwili, gdy Fred nie zawołał radośnie:
-Ale miałem zarąbisty sen!
Zapanowała cisza.
No cóż, przynajmniej tym razem nie wyszli.
 Fred uśmiechnął się głupio, wystawiając zęby:
-Ups. Nieważne. Wcale nie był taki fajny.
Za sobą usłyszeli gorączkową, grecką kłótnię. W końcu trójka uczniów podeszła do kuzynów: chłopiec o czarnych włosach i równie ciemnych oczach oraz dwójka jego kolegów, niepewnie czających się za nim.
-Hej.- powiedział niepewnie chłopak.- Możemy porozmawiać?
Hugo wytrzeszczył oczy.
-Umiesz rozmawiać po angielsku!
Chłopak zawahał się.
-Trochę. Dzięki rodzicom. W greckiej szkole magii nie uczymy się angielskiego, więc wybaczcie za naszą niegościnność, ale… trochę nie rozumieliśmy, co się stało. Dopiero niedawno dyrektor uświadomił nam, o co chodzi.
Wkrótce wokół nich zebrała się cała grupa słuchaczy. Przyszli także chłopcy z pokoju naprzeciwko oraz dziewczynki z drugiej strony korytarza. Hugo i Fred zauważyli także kilku przedstawicieli innych barw: zielonych, żółtych, pomarańczowych i czerwonych. Zapewne są tu po to, by móc rozesłać wiadomości wśród swoich grup.
Hugo poczuł się nieco speszony, lecz Fred nie tracił rezonu. Ciemnowłosy chłopak tłumaczył swoim towarzyszom rozmowę z angielskiego na grecki, więc każdy w pokoju wiedział, o czym rozmawiają. Znalazło się też kilka innych uczniów, którzy dopomagali swoim łamanym angielskim, na ile mogli.
Choć Hugo nie czuł się zbyt dobrze z całą tą grupą gapiów, to postanowił brać przykład ze swojego kuzyna i chociaż udawać pewnego siebie.
-Więc… Jak się tutaj znaleźliście? Dyrektor niewiele nam powiedział.
-Magiczna tabletka. Kolejny eksperyment mojego taty.- odparł z kamienną twarzą Fred, najwyraźniej zażenowany tą sytuacją.- On zajmuje się tego typu rzeczami. A my… no cóż, zostaliśmy dobrowolnymi testerami.
Chłopiec przetłumaczył to na grecki. Po pokoju rozeszły się rozbawione pomruki. Cóż, Hugo nie czuł powodu do śmiechu, jednak nie powiedział tego na głos. Może- ale tylko może- po czasie sytuacja ta także będzie go śmieszyła.
Ciemnowłosy znów się odezwał:
-Mam więc nadzieję, że odnajdziecie drogę do domu. Tak w ogóle, to jestem Odys.
Fred uścisnął mu dłoń.
-Fred Weasley. A To mój kuzyn, Hugo Weasley…
Chłopcy zmarszczyli czoła. W pokoju powstał zamęt. Uczniowie zaczęli coś między sobą szeptać w ojczystym języku.
Nawet nonszalancki Odys wytrzeszczył oczy.
-Ci… Ci Weasleyowie?
Fred westchnął.
-A więc… tutaj też słyszeliście o…?
-Potterze? Weasleyu!? Pani Granger? Jak najbardziej. Czytamy o nich w podręcznikach. Opowiada się o nich przed snem. To są… bohaterowie.
Chłopcy wymienili rozbawione spojrzenia. Cała ta sytuacja stała się nieco niezręczna. Myśleli, że nazwiska te budzą taką reakcję tylko w Anglii. A tu- BUM- wiedzą o tym nawet na drugim końcu kontynentu.
By przerwać zalegającą ciszę, odezwał się Hugo:
-To może… opowiecie coś o tych waszych kolorach?
                                                                                           ~*~
Al z determinacją poruszał się w tłocznym Expresie Hogwart mając nadzieję, że znajdzie wolny przedział dla siebie i swoich przyjaciół. A graniczyło to niemal z cudem. Każdy przepychał się, jakby od tego zależało ich całe życie. Wszyscy wracali do domu na święta.
To zabawne. Kilka miesięcy temu jeszcze zupełnie się nie znali, a teraz byli zgraną piątką przyjaciół. Los sprawił, że przypadkiem znaleźli się w jednym przedziale. Może gdyby tamtego dnia Al i Rose wybrali przedział dalej, albo gdyby w jakimś innym było więcej wolnych miejsc… możliwe, że teraz wcale nie byliby tak lojalną paczką. Może w cale nie znaliby się zbyt dobrze.
Wystarczyłoby, że jeden uczeń zmieniłby swoje miejsce w pociągu i być może ich historia potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Efekt motyla. Przerażający, lecz jakże potężny.
W końcu udało się znaleźć wolny przedział.
-Tutaj!- zawołał Al, otwierając z rozmachem drzwi.
Okazało się, że jednak ktoś już tam jest.
James.
Widok samotnego Jamesa był nieco szokujący. W końcu… to był James Potter! Super-popularny, lubiany i wystrzałowy! Zawsze otaczało go grono przyjaciół- czasem ograniczało się do Mike’a i Arii, a czasem było znacznie większe. Każdy chciał być kumplem Jamesa Pottera, nawet jeśli o tym nie wiedział.
A teraz… siedział tutaj sam, wyraźnie smutny, jakby jego życie przestało mieć jakikolwiek sens. Jakby… zagubił do domu klucz i zapomniał drogi powrotnej.
Siedział sam, bez całej tej gromadki wielbicieli i radosnego uśmiechu na twarzy. Al wiedział, że pomimo swojej popularności jego brat nie był samolubny i okrutny, jak to zazwyczaj bywa w filmach. No… fakt, dla niego był, ale to już taka ich bratnia natura. Gdyby nie to, nie byliby takimi samymi ludźmi. Mimo tych wszystkich sprzeczek, byli sobie naprawdę bliscy.
Wyglądał z zobojętnieniem przez okno, nawet nie spojrzał, gdy Al pojawił się w drzwiach. Młodszy z braci wiedział, że ostatnio nie układa mu się z Arią i Mikem. Ale że… aż tak?
Co właściwie się stało?
-Hej, możemy się dosiąść? Wszystkie miejsca są zajęte.
W głębi duszy Al miał nadzieje, że brat zmierzy go krytycznym wzrokiem i każe mu spadać, czy cokolwiek… Ale ten, wciąż wpatrując się w jeden, jedyny punkt za oknem, odparł:
-Ta. Jasne.
Al opadł niepewnie na miejsce naprzeciwko niego. Za nim ruszyli pozostali. Uśmiechy znikły z ich twarzy, zastąpione przez zdumienie. Najwyraźniej tamci podobnie postrzegali Jamesa, więc nic dziwnego, że sytuacja ta ich zaskoczyła. Al naprawdę nie wiedział, co się dzieje i to go właśnie frustrowało.
Alex wyglądał na lekko zmieszanego obecnością Jamesa. A wydawałoby się, że nie jest tak źle. W końcu jeszcze niedawno grał przy nim na gitarze, lecząc jego chore kończyny. Rachel wpatrywała się w swoje buty, zapewne marząc, by nie wykręciły jej jakiegoś głupiego numeru, przez który będzie musiała się potem wstydzić. Ją także widocznie krępowała obecność starszego Pottera. Annie chyba chciała coś powiedzieć, ale powstrzymała się. Nawet jej temperament został stłamszony przez obecność Jamesa. Wyciągnęła notatnik i zaczęła w nim coś rysować.
Al źle się czuł z tym ogólnym napięciem. Jednak James emanował czymś takim, co kazało im zachować… dystans. Respekt.
A czym jeszcze było to spowodowane? Tym, że każdy wiedział, co w tamtym roku przeszedł James. Co osiągnął. A to sprawiało, że wiele ludzi traciło przy nim pewność siebie. Po prostu onieśmielał. Wszystko to sprawiało, że Al- mimo wszystko- zawsze chciał być jak swój starszy brat. Lubiany, a jednocześnie darzony ogromnym szacunkiem.
Tylko Rose było rozluźniona. Zajęła miejsce obok swojego kuzyna i dotknęła jego ramienia:
-James? Coś się stało?
Pociąg ruszył w chwili, gdy James zwrócił na nią swój wzrok.
Zawahał się.
-Nie. Jest okej.
Wszyscy wiedzieli, że nie było okej. Zapanowała cisza.
James rozejrzał się po ludziach.
-Naprawdę, nie musicie tak milczeć. Nie zwracajcie na mnie uwagi.
Rachel zarumieniła się na te słowa.
Al popatrzył na swojego brata.
-James. Dziwnie się zachowujesz.
Chłopak zwrócił na niego wzrok, w którym krył się gniew. Al już myślał, że wszystko wróci do normy… Ale nie. Starszy Potter odparł:
-Nie będziemy o tym rozmawiać, Albusie.
Albusie. Na Merlina, to brzmi jeszcze poważniej w jego ustach.
Jednak cisza nie mogła trwać wiecznie. Zaczęły się nieśmiałe rozmowy, co prawda nieco nienaturalnie i wymuszone, ale przynajmniej nie zalegały, jak cisza. Słowa ulatniały się dosyć szybko. Jedyną osobą, która się nie odzywała, była Rachel.
Wszystko było takie niezręczne.
James zdawał się nawet nie słuchać. Patrzył uparcie przez te okno, jakby szukał zbawienia. Al miał ochotę nim potrząsnąć. Wrzasnąć, by przestał zachowywać się jak zombie. By znów był jego wkurzającym starszym bratem.
Czuł się jednak bezradny, jeśli w grę wchodzili Mike i Aria. Co się stało? Przecież zawsze byli tacy nierozłączni.
Na korytarzu usłyszeli hałasy.
W drzwiach stanął Scorpius Malfoy.

A Albus wiedział, że szykuje się katastrofa.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay