Aria siedziała na łóżku w swoim pokoju. To zabawne, że tego
jeszcze jej nie odebrali.
Ostatni czas, rzekomo „świąteczny”, który spędziła w tym
domu był dla niej prawdziwą torturą. Ona- niezbyt pokorna Gryfonka, która wciąż
pakuje się w jakieś kłopoty i jak się też okazuje- ma kłopoty z agresją. I
Diana, chodzący ideał: Krukonka, z dobrymi ocenami, wielce poszkodowana przez
własną siostrę. Aria nie potrafiła powstrzymać kpiącego prychnięcia. Jak bardzo
dalekie od prawdy to było, wiedziała tylko ona.
No właśnie, tylko ona. Bo jej rodzice… cóż, wcześniej
myślała, że jej nienawidzą. Myliła się. Dopiero TERAZ pokazali swoje złe
oblicze. Nawet na nią nie nakrzyczeli za ten wypadek z zaklęciem. Po prostu
cisza. Głucha, martwa cisza, która ciągnie się w nieskończoność. Nie patrzą na
nią, nie wymawiają jej imienia, kompletnie nic. Jakby nie istniała. A było to
znacznie gorsze, niż największe obelgi.
Co jednak przechyliło szalę? Aria nie pojawiała się na
posiłkach. Czasem podkradała coś z lodówki, gdy nikt nie patrzył, bo kto wie- może
jakby zobaczyli, że wyjada ich prowiant, nagle przypomnieliby sobie o jej
istnieniu? Jednak, pewnego dnia zdecydowała, że zejdzie na kolacje. Dawno nie
zjadła już niczego konkretnego- a ile można wytrzymać ograniczając się do
minimum? Usiadła naprzeciwko swojej
siostry, która jako jedyna obrzuciła ją krótkim spojrzeniem. Diana nie zachowywała
się normalnie, jednak Aria nie miała czasu ani powodu, by się o to martwić. Jej
mama machnęła krótko różdżką i stół się nakrył.
No właśnie, nakrył się. Ale tylko dla trzech osób.
Pojawiły się trzy talerze, trzy szklanki, trzy widelce, trzy
noże… TRZY, nie cztery. I oczywiście Aria pozostała tą bez niczego. Przez
chwilę pomyślała, że to jakiś okrutny żart, albo błąd, lecz nie… Rodzina
zabrała się do posiłku, prowadząc beztrosko rozmowę. Jakby nie istniała.
Aria nie jest w stanie opisać, co wtedy czuła. Żałość, upokorzenie
i… złość. Tak, ogromną złość. Nie panowała nad tym. Czuła, jak wewnątrz niej
zbiera się moc. Gdy uderzyła pięścią w stół, żyrandol nad ich głową
eksplodował. Na stół opadło szkło, mieniąc w świetle różdżki ojca.
Tego wieczora odezwał się do niej po raz pierwszy. Jego głos
był jakby naminowany, pełen jadu.
-I co żeś zrobiła, bezużyteczna miernoto?
Nie wytrzymała. Poderwała się od stołu i ruszyła w stronę
schodów. Jeszcze zanim do nich dobiegła, żyrandol znów był cały. Dziewczyna
zatrzasnęła drzwi od swojego pokoju i opadła na ziemię, przywierając do nich.
Nie była w stanie już opanować łez. Tak osierocona nie czuła się już dawno.
Dlaczego musi żyć w takiej rodzinie? Czym sobie na to zasłużyła?
Jak każdy człowiek, potrzebowała trochę ciepła i
zrozumienia. Była przecież tylko dzieckiem. Miała 12 lat. Co mogła zrobić?
Zgłosić do domu opieki społecznej? Jej rodzice to potężni czarodzieje z równie
ważnych rodów. Byli w stanie owinąć sobie wokół palca każdego mugola.
Bała się ich. I tego, do czego byli zdolni.
Z resztą powtarzała sobie, że to przecież tylko kilka
tygodni. I wróci do Hogwartu. Do jej domu…?
Czy faktycznie tamto miejsce wciąż jest jej domem? Nie jest,
od kiedy straciła przyjaciół. Tylko oni byli w stanie ją zrozumieć, a teraz,
tak jak pozostali, uważali ją za potwora. Dziewczynę, która bez powodu atakuje
swoją własną siostrę.
Czy faktycznie kimś takim się stała?
Nie. Po prostu nikt nie chce jej wysłuchać. Potrzebowała
kogoś…
Gdzie jest jej dom, jej miejsce?
Otarła łzy i rozejrzała się po pokoju. Tego wieczora podjęła
decyzję- ucieknie.
Nie wiedziała gdzie, ani jak. Co ze sobą pocznie. Ale zrobi
to.
Był 24 grudnia, około godziny trzeciej. Wyglądała przez
okno. Była pełnia.
Wzdrygnęła się. Teddy kiedyś przyznał, że jego ojciec był
wilkołakiem. Więc one naprawdę istnieją i przemieniają się w pełnię. A co jeśli…?
Nie, nie. Głupie myśli nawiedzają jej głupią głowę, bo
martwi się, że jej głupi plan nie wypali.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest… Wigilia. Tego
wieczora jej rodzina zasiądzie wspólnie przy stole, podzieli się opłatkiem,
podczas gdy ona będzie daleko stąd. Ale to dobrze.
Pomyślała o dziadkach. W tamtym roku spędziła z nimi święta,
ale oni odebrali ją ze stacji, więc pojechała do nich od razu. Mieszkali dosyć
daleko stąd.
Chyba że…
James kiedyś opowiadał jej o tym. Jeśli NIE JEST to mitem…
Ale nie, chyba nie. W końcu opowiadał o swoim ojcu. To musi
być prawda.
Zajrzała do portfela, gdzie oprócz niewielu monet (które
swoją drogą musiała ukraść z portmonetki swojej matki) znalazła zwitek
pergaminu. Adres.
Wzięła swój kufer. Od powrotu nic z niego nie wypakowała,
więc zaoszczędziła trochę czasu. Była gotowa do podróży.
Otworzyła okno na oścież i przyjrzała się lepiej chodnikowi,
który się niżej rozciągał oraz dokładnie przystrzyżonemu żywopłotowi. Wysokość
była do pokonania. Jeśli spanie na beton… cóż, pewnie już nie wstanie, ale
krzaki mogą to zamortyzować.
Wszystko przykryte było niewielką warstwą śniegu, który w oczach
Arii zlewał się w jedno. Po chwili trudno było jej rozpoznać, co jest czym.
Co prawda, zimą krzaki nie powinny mieć liści, jednak ten
przed ich domem podtrzymywany był magią, więc w grudniu mienił się zielenią.
Usiadła na parapecie i wyrzuciła bagaż, który upadł na
żywopłot, po czym z trzaskiem opadł na chodnik. Oj, nie chciała pójść w jego
ślady.
Po raz ostatni upewniła się, że ma różdżkę w kieszeni i
obejrzała się za siebie.
„Na Brodę Merlina, co
ja robię?”
Po czym po prostu wyskoczyła.
Tak, trafiła w żywopłot. Nie zmienia to jednak faktu, że
poczuła nieprzyjemny ból w kostce.
Siedziała więc pomiędzy liśćmi, niezdolna do ruchu, wypruta
z uczuć. Czuła się tak żałośnie, jak jeszcze nigdy w życiu. I tak też musiała
wyglądać.
Wymamrotała pod nosem kilka przekleństw. No przecież nie
może tutaj zostać na wieczność. Powoli, ostrożnie, dotknęła palcami betonu.
Najpierw stanęła jedna nogą, prawą, po czym przeniosła ciężar na lewą…
I miała ochotę głośno krzyknąć.
Opanowała się jednak w porę i zakryła usta dłonią.
Przełknęła gorzkie łzy. Ona zawsze ma pecha.
Sięgnęła po kufer, który nagle zdawał się być dziesięć razy
cięższy, otrzepała go ze śniegu i ruszyła przed siebie, jak najdalej od domu. Ból,
który czuła przyprawiał ją o lekkie zawroty głowy, a śnieg, przez który
brodziła nie dodawał jej otuchy. Gdy wreszcie zniknął jej z widoku, opadła na
krawężnik i oparła swoją nogę na kufrze. Kostka lekko spuchnięta, jej
nieprofesjonalne oko zdiagnozowało naderwane ścięgno, ale ogólnie będzie żyć,
co ogólnie było całkiem w porządku.
Wtedy usłyszała coś tuż obok siebie. Głos.
-Wszystko dobrze?
Podskoczyła, krztusząc się powietrzem.
-Charles! Na litość boską, nie rób tak więcej.
-Przepraszam.- westchnął.- Jestem okropny.
Słysząc ten beznadziejny smutek w jego głosie, roześmiała
się.
-Daj spokój. Dlaczego mnie odwiedziłeś?
Pomimo, że go nie widziała, wyczuła jego zakłopotanie.
-Ja… Chciałem przeprosić. Bardzo, bardzo przeprosić. Wiem,
przez co musisz przeze mnie przechodzić. Twoi przyjaciele…
Uśmiechnęła się smutno.
-To nic takiego.
-Nie, wiem, że masz przeze mnie problemy. Czuję twój smutek.
Ta cała kłótnia, to, że wszyscy się od ciebie odwrócili, to, że mają cię za
potwora bez skrupułów… to moja wina. I
jest mi naprawdę, naprawdę przykro i jeśli chcesz zrezygnować, to pamiętaj, że…
Hej, ty płaczesz?
Zdała sobie sprawę, że tak.
Szybko otarła łzy i ponownie się uśmiechnęła:
-To stres.
Charles zdawał się być zupełnie zażenowany.
-O nie. O niee. Powiedziałem coś nie tak! Przepraszam!
Idiota, jestem totalnym idiotą…
Nie mogła powstrzymać śmiechu.
-Nie. To nie jest twoja wina.
Wtedy nad sobą usłyszeli głośne: IHAAAAAAAAAAA!
I z nieba spłynął czarny kształt.
-Dama w potrzebie!
Perides przybywa z pomocą!
I wylądował z gracją obok niej. Przez chwilę zdawał się być
zadowolony z siebie, jednak po tym zakrzyknął:
-No nie gadaj, że ten
pożeracz dusz tutaj jest.
Charles się żachnął.
-Pożeracz dusz!? Wypraszam
sobie!
Hipogryf machnął niecierpliwie skrzydłami.
-Obślizły oszust?
Wykorzystywacz bezbronnych dziewczynek? Niszczyciel marzeń? Teraz lepiej?
Duch prychnął.
-Wracaj do swojej stajni. Sami sobie poradzimy.
-Ty góro łajna! Ja ci
dam…
I zaszarżował z głośnym okrzykiem bojowym w miejsce, z
którego dobiegał głos. Oczywiście, nie był w stanie uderzyć ducha, więc
pośliznął się na lodzie i wykonał całkiem zgrabny piruet.
-A niech cię, i te
twoje magiczne sztuczki!- warknął.-
Wyglądam przez ciebie jak baletnica.
Charles tłumił śmiech.
-Może… odnalazłeś powołanie?
Aria parsknęła, podczas gdy Perides tupnął gniewnie
kopytkami, rozpryskując śnieg.
-Taak, tak. A może
twoim powołaniem jest zostać brutalnie zamordowanym przez czarnego hipogryfa,
pożeraczu dusz?
-Nie, nie sądzę.
Hipogryf mierzył go groźnym wzrokiem:
-Jeszcze się
przekonamy, kochasiu.- spojrzał na Arię.- Idziemy.
Dziewczyna uniosła brwi.
-Nigdzie z tobą nie idę.
-Słucham?
-Zrujnowałeś mi życie! James i Mike nie chcą mnie znać…
-No właśnie! A ty się
znowu zadajesz z tym tutaj.
Wskazał ptasią łapą na miejsce, w którym siedział Charles.
-Zazdrosny?- odezwał się duch.
-Zabij się.- prychnął.- Aria, nie protestuj. Mój szef, Pan, tak
zwany przez was „biały kot” przysłał mnie, bym chronił twój upośledzony tyłek,
twój i twoich przyjaciół, więc oboje będziemy mieli przesrane, jeśli nawalę. Co
ty sobie myślałaś, że ja na wakacjach?
Westchnęła.
-Mam już swój plan.
-Doprawdy?
-Tak.
-All right, all right.
Pękam z ciekawości.
Wstała, jednak zawahała się, ze względu na ból w nodze. Wtedy
odezwał się Charles:
-Chwila, pomogę.
Poczuła zimno na swojej kostce, a następnie… ulgę. Tak
przyjemną, że chciała krzyczeć z uciechy.
-Dziękuję.
-Drobnostka.
Następnie skupiła się na opowieści Jamesa. Wyciągnęła z
kieszeni różdżkę i chwyciła ją w lewą dłoń… nie, to była prawa dłoń… I
przytrzymała ją nad jezdnią, prostując rękę.
Przez jedną, straszną sekundę nic się nie działo. Następnie
pojawił się przed nią wściekle fioletowy, ogromny autobus.
Błędny rycerz.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com