sobota, 26 listopada 2016

143. By być lepszym.

Czwórka błyszczących par oczu wpatrywała się prosto w Georga.
-Czy to… działa?- zapytał z podekscytowaniem Hugo.
-Jeszcze się okaże.- wyszczerzył zęby w odpowiedzi jego wujek.
Lily, Hugo oraz ich kuzyni- Fred i Roxanne, dzieci Georga i Angeliny- z niedowierzaniem wpatrywali się w małą, niepozorną kapsułkę leżącą na dłoni wujka. Miała ona zachęcająco błękitną barwę.
Lily wymieniła poddenerwowane spojrzenia ze swoją rówieśniczką.
-Tato…- zaczęła niepewnie Roxanne.- Czyli jeśli zjem tę tabletkę…?
-Tak, moja droga. Staniesz się super-silna i będziesz mogła podnieść nawet najcięższy głaz.
Hugo podskoczył z podekscytowania.
-Ja chcę być super-silny!
Fred wstał.
-Nie, to będę ja! Jestem najstarszy.
Hugo spojrzał na niego spode łba. Wymamrotał:
-I najgłupszy.
Jego kuzyn zmarszczył czoło.
-Że co?
-Nic. Mówię tylko, że ta kapsułka należy się mi.
-Nie, nie. TO JA…
Lily i Roxanne przyglądały się temu niczym wyjątkowo ciekawemu przedstawieniu. George zawołał:
-Hola, hola chłopcy! Nikt jej nie dostanie. Czy wiecie, jakie mogą być skutki uboczne, jeśli coś pójdzie nie tak? Straszne. Mogą wam nawet wypaść włosy.- oznajmił głosem przepełnionym grozą.
Roxanne ze strachem pogładziła się po swoich ciemnych, ślicznych włosach, które spływał kaskadami na jej plecy.
-Ojej.
-No właśnie. Więc zapomnijcie o tym i idźcie spać. Robi się późno.
Chwila ciszy. Chłopcy ze smutkiem wlepiali swój wzrok w Georga, który zawsze był tym zabawowym gościem. Teraz przybrał on surową minę i wpatrywał się w nich z wielką determinacją.
Nagle stanowczość prysła. George roześmiał się perliście.
-No co wy! Tylko żartuję.- wyciągnął pudełeczko ze swojej kieszeni.- Roznieście tę chatę!
Chłopcy przyjęli od niego podarunek. Pierwszy pastylkę wyciągnął Fred, następnie pudełko powędrowało do dłoni Hugo. Lily i Roxanne przyglądały się temu z pewnym niepokojem. Oczy Georga tryskały podnieceniem.
-Na trzy!- zawołał.- Raz… dwa… TRZY!
Chłopcy przełknęli kapsułki. Lekko się skrzywili. Wszyscy czekali, aż urosną im jakieś mega mięśnie, czy coś… Ale zamiast tego oni… zniknęli.
Po prostu. Puf i nie ma.
Pudełeczko potoczyło się po podłodze.
George i dwójka 9-latek przyglądało się temu ze zdumieniem. W oczach tego pierwszego rozbłysła panika. W tym momencie, na przekór losu, z korytarza dobiegł ich głos Hermiony:
-Wielkie dzięki, Angelino. Ostatnio mamy taki zawrót głowy… Harry i Ginny także dziękują za opiekę nad Lily.
-Nie ma sprawy, to przecież nic takiego.
Po czym obie kobiety weszły do pokoju.
Hermiona zmarszczyła czoło.
-George… Gdzie jest Hugo?
-I Fred?- dodała Angelina splatając ręce na piersi.
-Eeeemmm… Ekhm, mmm….- Geroge rozglądał się po pokoju, jakby miał nadzieje, że chłopcy wyskoczą nagle z pobliskiej szafy i krzykną: NIESPODZIANKA!
Ha, ha. Nie.
Kobiety w jednej chwili zawiesiły wzrok na pigułkach, które rozsypały się po podłodze. Następnie przeniosły go na biednego, przerażonego Georga, który aż się kulił w sobie. I na co mu to było?
Jednogłośnie wrzasnęły:
-GEORGE!
                                                         ~*~
James znalazł się w swoim krótkim życiu w wielu stresujących sytuacjach. Raz nawet prawie utonął. Jednak nic nie mogło przebić tego, co się działo teraz.
Dłonie mu się pociły. Miotła cały czas wypadała mu rąk. Spoglądał nerwowo na Arię, której wzrok zdawał się sięgać gdzieś daleko, poza boisko quidditcha. Ale poza tym była spokojna.
James pomyślał o swoim ojcu. Czy też się tak stresował przed swoim pierwszym meczem? To głupie, ale nigdy nawet go o to nie zapytał. Jak bardzo przydałby mu się teraz jego pocieszające słowa.
I na dodatek przypomniał sobie o Aleksie, który magicznie uzdrowił jego nogę i rękę. To dopiero dziwaczny gościu. Zagrał na gitarce kilka nutek i oto jest. James pamiętał te dojmujące uczucie ciepła, które go ogarnęło. Ten trans, w jakim się znalazł… W głowie wciąż dźwięczały mu słowa piosenki:
Zostanie tyle gór, ile udźwignąłem na plecach,
Zostanie tyle drzew, ile narysowało pióro…*
Cokolwiek to znaczyło.
Grali z Krukonami. James miał tylko najszczerszą nadzieję, że są na tyle mądrzy, by nie stosować żadnych brudnych sztuczek.
Nadzieja matką głupich!- mówił jakiś cichy głosik w jego głowie.
-To przynajmniej umrę późno, bo nadzieja umiera ostatnia.- odpowiedział na głos James, o czym zdał sobie sprawę dopiero, gdy napotkał niezrozumiały wzrok Teddy’ego.
Szybko spojrzał w inną stronę.
Teddy uśmiechnął się.
-I co, stresujesz się?
-Mhm. To znaczy… nie. Nie, w sensie, że tak, ale….
Zamilkł. Dobiegł go tylko stłumiony śmiech.
Jest żałosny. Jak dobrze, że Al go nie widzi.
A następnie ruszyli na boisko.
Krzyki dobiegały do uszu Jamesa mocno stłumione. Nie widział nikogo wokoło. On i jego miotła. Jak w transie ustawił się na swoim miejscu.
W tym samym czasie, Al, Rose i Alex krzyczeli na trybunach ile tylko sił w płucach, dopingując Gryffindorowi. Mike dołączył się do nich, nagle pozostawiając gdzieś w tyle swoją maskę wstydliwego chłopca. Wciąż skandował imiona Arii i Jamesa. Rachel pozostała bezstronna, nie chcąc narażać się ani tej czwórce, ani Annie, która owinęła się szalikiem w barwach Ravenclawu. Dziwnie było ją widzieć bez jej szkicownika.
-RAAAAVENCLAW!- wrzasnęła bez ogródek Annie. Obok siebie usłyszała znajomy, zbolały głos.
-Nie tak głośno, wariatko. To boli.
Spojrzała w tamtą stronę z morderczym błyskiem w oku. OCZYWIŚCIE- LEON FEATHER, bo jakże inaczej.
Jej wzrok przykuł szalik Gryffindoru owinięty wokół jego szyi.
-Skąd to wytrzasnąłeś?- wskazała na szkarłatno- złoty szal.
-Mam swoje sposoby.
-Aha…- zmierzyła go krytycznym spojrzeniem.- To fajnie. I dlaczego w ogóle kibicujesz Gryfonom? Jesteś Ślizgonem! Znienawidzą cię za to. Oskalpują. Powinieneś stać po stronie Krukonów.
Leo wzruszył ramionami i uśmiechnął się figlarnie.
-Wiem. Dlatego właśnie tego nie robię.
Annie także się uśmiechnęła.
-O-oho. Buntownik.
Leon roześmiał się.
Tymczasem James wzniósł się w górę. Wiatr świstał mu w uszach, a wraz z nim uleciał cały strach. Fakt, było zimno, ale nie padało. Z ust leciała mu para, jednak nie zwracał na to uwagi. W żyłach buzowała mu adrenalina. Wymienił uśmiechy z Arią i przybił piątkę dla Kat- to będzie ich mecz.
Ilekroć coś mu nie wychodziło- nie trafił w pętlę, lub zabrano mu kafla- przeżywał małe załamanie. Jednak coś dodawało mu siły. Była to Aria, której wzrok był wystarczająco pokrzepiający. Ryk tłumu, który skandował ich imiona. Wydawało mu się nawet, że słyszy Mike’a. Widział Teddy’ego, który tak wytrwale gonił znicza. Nie mógł odpuścić. Po prostu nie mógł.
Ekhm, a tak poza tym chciał pokazać Alowi, kto tu rządzi.
I takim właśnie sposobem zbierał się w sobie. Było tyle powodów, by nie tracić tej nadziei. By dawać z siebie wszystko. By po prostu DZIAŁAĆ.
I takim właśnie sposobem zdobył tego dnia niejedną pętlę. Skandował razem z pozostałymi, gdy Teddy uniósł do góry złotego znicza.
Warto się starać. Dla siebie, dla innych. By stawać się lepszym każdego dnia.
I nagle zrozumiał:
Zostanie tyle gór, ile udźwignąłem na plecach…*

Sukcesy, jakie osiąga są naprawdę jego sukcesami, jeśli sam się z nimi mierzy.
_____________________________________
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay


sobota, 19 listopada 2016

142. Nieinteligentna Krukonka i niesprytny Ślizgon.

Ginny czuła się przede wszystkim zdradzona.
Ale też wściekła. Niedoceniona. Oszukana. I tysiące innych negatywnych uczuć, które ostatnio gościły w jej sercu. Kobieta chciałaby, żeby sobie poszły i zostawiły ją w spokoju. Ale one się uparły i tam siedziały, jak w jakimś przeklętym bunkrze.
Ale czuła też troskę- o swoich najbliższych. To, że nie powiedzieli jej o tej całej sprawie z latającą szufladą, demonicą i wysysaniem magii. Wszystko było tak pokręcone, że wciąż z trudem w to wierzyła- fakty jednak były następujące: jej mąż, brat i najlepsza przyjaciółka właśnie słabli na jej oczach, a ona nawet o tym nie wiedziała. Bała się o nich. Bardzo. Jednak ta wielka fala gniewu zupełnie przygniotła jakąkolwiek pokorę.
Po spotkaniu GD Harry i Ron natychmiast udali się do Ministerstwa Magii, bo góra pracy wciąż rosła. Ginny już spała, gdy jej mąż wrócił. Gdy się obudziła, pozostało tylko wgniecione miejsce na łóżku obok i rozrzucona w pośpiechu pościel. Typowo.
Od kiedy Al i Rose pojechali do Hogwartu, nie było starszego rodzeństwa, które mogłoby się zaopiekować Lily i Hugo. Ginny ufała swojej córce- nieco gorzej z Hugo, który jeszcze nie tak dawno temu trafił na komisariat mugolskiej policji- jednak wolała nie zostawiać ich samych w domu. Kto wie, może nagłe przepływy magii, które pojawiały się coraz częściej, nagle zwrócą się przeciwko nim? Ginny czuła wyrzuty sumienia, że musi zawracać głowę swojej mamie. Jednak Molly nie miała pretensji- była wręcz szczęśliwa, że może komuś wcisnąć kolejne ciasteczka i ponarzekać na jego wagę.
Ginny odgoniła wszystkie te myśli i postanowiła skupić się na pracy. Ich jeszcze niedawno nowy szef ją zamorduje, jeśli tego nie zrobi.
I wtedy pojawiła się Hermiona.
Nieco niepewnie weszła do gabinetu, jakby wiedziała, że coś się święci.
Świetnie.- pomyślała Ginny- Może otacza mnie już aura nienawiści?
-Hej, mogę?- zagadnęła jej przyjaciółka.- Znalazłam chwilę wolnego, więc pomyślałam, że wpadnę.
-Jasne.- wycedziła rudowłosa, jakby bała się otworzyć szerzej buzi, w obawie, że wylecą z niej niekontrolowane oskarżenia.- Wejdź.
Hermiona zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie. Jej kąciki ust uniosły się lekko
-A więc, udało nam się. Gwardia Dumbledore’a znów wkracza do akcji. Jestem taka dumna. Nie mogę w to uwierzyć. Czułam się, jakbym cofnęła się w czasie o te dwadzieścia lat.
Ginny uśmiechnęła się cierpko.
-Ta. Ja też.
Hermiona porzuciła swoją jakże wiarygodną grę aktorską.
-Okej, poddaję się. Wiem, że jesteś zła. Ale pozwól mi to wytłumaczyć…
-Myślę, że nie ma co tutaj tłumaczyć.- odparła cicho Ginny, przypominając niepokojącą oazę spokoju.- Po prostu bezczelnie mnie oszukaliście.
-Nie.- Hermiona kręciła rozpaczliwie głową.- To nie tak. Po prostu nie chcieliśmy cię martwić…
-A teraz jest niby lepiej?- przerwała jej przyjaciółka.
Nirwana. Powtarzała w myślach Ginny. Nirwana.
-Zrozum, że sami, jesteśmy zagubieni. Ja…- głos Hermiony się załamał.- … nie wiem, co się z nami dzieje. To wszystko nas po prostu przerosło. Nie chcieliśmy cię okłamać.
Nirwana. Nirwana. Nir… PIERDZIELĘ TO!
Ginny poderwała się z miejsca.
-ALE TO ZROBILIŚCIE! KŁAMALIŚCIE MI W ŻYWE OCZY I NA TO NIE MA USPRAWIEDLIWIENIA! NIE CHCIELIŚCIE MNIE MARWTIĆ?-prychnęła pogardliwie.-NO SUPER. FANTASTYCZNIE. WIELKIE DZIĘKI, SERIO. A CZY MYŚLAŁAŚ O TYM, JAK SIĘ TERAZ CZUJĘ?
Hermiona wyciągnęła rękę w rozpaczliwym geście. W jej oczach malował się ból.
-Ginny, proszę…
-NIE! NIE MYŚLAŁAŚ. ONI TEŻ NIE. ANI HARRY ANI RON NIE MOGĄ SPOJRZEĆ MI W OCZU. NIE MAJĄ ODWAGI. TO TCHÓRZE. BO WIEDZĄ, ŻE MNIE OSZUKALI. CZY TY WIESZ, JAK TO JEST, GDY DOWIADUJESZ SIĘ, ŻE TROJE NABLIŻSZYCH CI LUDZI WŁAŚNIE ZMIENIA SIĘ W ROŚLINKI I UKRYWAJĄ TO PRZED TOBĄ? JASNE, ŻE NIE. NIC NIE WIESZ. NIE ZBUDUJESZ PRAWDZIWEJ RELACJI NA KŁAMSTWIE! NIGDY.
Ginny nabrała powietrza. Czuła, że głos jej zamiera. Hermiona wpatrywała się w nią ze łzami w oczach.
-CZUJĘ SIĘ JAK NAJGORSZA GNIDA. MYŚLAŁAM, ŻE MOGĘ WAM ZAUFAĆ. TYM CZASEM, TO WY NAJWYRAŹNIEJ NIE UFACIE MI.
Czekała. Naprawdę czekała i miała nadzieję, że jej przyjaciółka to wszystko zamieni na lepsze. Wyjaśni jej od nowa. Ale nie. Hermiona tylko na nią patrzyła, a wargi trzęsły się jej od tłumionego szlochu.
-A teraz wyjdź.
Hermiona zrobiła to bez większego uporu.
Ginny ponownie zasiadła za biurkiem, jednak nie mogła skupić się na pracy. Źle czuła się z tym, że tak naskoczyła na swoją bratową. Musiała to jednak z siebie wyrzucić. Czuła się teraz jakby lżejsza o te kilkadziesiąt wypowiedzianych słów.
Pomyślała o jedynej osobie, która nic nie ukrywała przed nią. Była szczera i zawsze mogła na nią liczyć. Allie.
Nim zdała sobie sprawę z tego, co robi, ruszyła w stronę gabinetu przyjaciółki. Weszła bez pukania- taki już był ich zwyczaj.
To, co zobaczyła sprawiło, że zamarła w pół kroku.
Allie i Aaron Broke- ich nowy szef, w miarę młody i przystojny. Stali przyssani do siebie niczym dwie pijawki. Na dźwięk otwieranych drzwi odskoczyli od siebie gwałtownie i spojrzeli na przybysza. Nim cokolwiek powiedzieli, Ginny wymamrotała tylko:
-Ekhm, przepraszam…
I ruszyła pędem w stronę swojego biura.
Okej, jednak nie ma już osoby, która by jej nie oszukiwała.
Ginny w pierwszej chwili poczuła smutek. Czy naprawdę nie była warta ani trochę zaufania? Choć odrobiny?
Potem jednak, gdy zasiadła przy biurku i odtwarzała w myślach tę właśnie sytuację, widziała coraz więcej zabawnych szczegółów, których wcześniej nie mogła dostrzec.
Rozmazana szminka Allie i nerwowy sposób, w jaki przeczesywała włosy, gdy ją zobaczyła. Aaron, który odskoczył do tyłu jak poparzony prądem i jego bezsensowne poprawianie krawatu. Ups.
Allie. Wieczna singielka, silna, niezależna kobieta właśnie ma romans.
Ginny nie wytrzymała i mimo wszystko wybuchła głośnym śmiechem.
                                       ~*~
Annie spokojnie przemierzała korytarz, gdy nagle ktoś złapał ją za ramię i pociągnął gwałtownie za róg.
Wstrzymała oddech.
Jakiż był jej zawód, gdy zobaczyła twarz Leona Feathera.
-No nie. A już myślałam, że porwał mnie jakiś przystojny złoczyńca.
Chłopak puścił to mimochodem.
-Jak się czujesz?
Krukonka zmarszczyła brwi.
-A co? Nie widać? Fantastycznie.
-Chodzi mi o ten…- zawahał się.-…sen.
Annie zastanowiła się chwilę.
-Ten, w którym oszalała demonica kazała nam się przyłączyć do swojej armii wysysaczy i dostała szału, gdy powiedziałam jej imię? O tak, pamiętam go. Ale pamiętam też, że na koniec to twoja świeczka zgasła i to ciebie coś zabrało w ciemność. To chyba ja się powinnam martwić.- znów się zastanowiła.- Ale tego nie robię. Jeszcze tego samego dnia widziałam cię na lekcji. Swoją drogą, masz niezły zapłon.
Ślizgon żachnął się.
-Och, daj już spokój z tymi żarcikami. To wszystko nie jest śmieszne. Coś mogło się nam stać.
-Ależ oczywiście, że jest śmieszne, Leonie. Pękam ze śmiechu, nie widzisz?- odparła spokojnie Annie. Postanowiła, że tego dnia trochę go podręczy.
Westchnął.
-Nie możemy jej na to pozwolić. Ta demonica… Layla, tak? Chce, żebyśmy pomogli jej kraść magię z czarodziejów. Musimy to powstrzymać.
Annie bez słowa zaczęła klaskać.
 Na twarzy Leona malowało się zdezorientowanie, podobne to tego, jakie widnieje na twarzy małego szczeniaczka.
-Co ty robisz?
-Brawo.- pociągnęła nosem.- Wzruszyłam się. Od naszego ostatniego spotkania bardzo zmądrzałeś. Stałeś się wręcz… odkrywcą.- pokiwała z uznaniem głową.
Leo skrzyżował ręce na piersi. Jego mina mówiła: Och, a więc tak się bawimy?
-Ty za to od ostatniego spotkania w końcu przestałaś się wyrzekać tego, że nasze sny są prawdziwymi wizjami.
Zamrugała kilka razy.
-Ale od tego realnego spotkania, czy tego we śnie… Bo już się pogubiłam.
-Jesteś wyjątkowo nieinteligentną Krukonką.
-A ty wyjątkowo niesprytnym Ślizgonem.
Zmrużył oczy.
-Okej, zawsze jesteś nieznośna, ale dzisiaj najwyraźniej przechodzisz samą siebie. Dlaczego?
Prychnęła.
-Zawsze taka jestem, Sherlocku.
-Nie, nie.- odparł Leo, kręcąc stanowczą głową. W jego głosie nie słyszała już zirytowania, lecz rozbawienie.- Dzisiaj coś cię gryzie. W normalnych warunkach już byśmy nie rozmawiali.
-Nieprawda.
-Prawda.
-Nie.
-Tak.
-Nie!
-Oj, tak.
-NO DOBRA!- krzyknęła.- Dostałam O od McGonagall. A teraz spadaj. Nie mam humoru.
Leo roześmiał się.
-Oho. Czyli miałem rację, co do tego, że jesteś beznadziejną Krukonką…
-Powiedziałam: SPADAJ.
Z satysfakcją i głupim uśmiechem ją wyminął.

Patrzyła, gdy odchodził. A to uparty gnojek.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 12 listopada 2016

141. Gwardia Dumbledore'a.

Wybaczcie, że tak późno. Mój komputer mnie nie lubi i postanowił się zaktualizować, nie zapisując mojej pracy.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
To było bardzo trudne.
Hermione i Ginny zajęło to mnóstwo czasu. Wysłały wiele sów, a otrzymały jeszcze więcej zwrotnych. Spotkały się z górą sceptycyzmu i sprzeciwu, najadły się dużo stresu. Ciężko było znaleźć termin, który odpowiadałby każdemu. Gdy już się wydawało, że to mają, wtem ktoś mówił, że nie da rady. No tak, każdy miał swoje obowiązki, życie, pracę. Jednak chęć była większa. Udało im się. Dokonały tego. I choć spotkały się ze stwierdzeniami, że „przez was szef mnie zabije”, to wiedziały, że tak naprawdę każdy tego chciał. Włożyły w organizację mnóstwo serca i opłacało się.
Bo działo się coś niezwykłego. Gwardia Dumbledore’a powracała do życia.
Mieli się spotkać w tym samym miejscu, co kilkanaście, lub nawet kilkadziesiąt lat wcześniej- w Gospodzie pod Świńskim Łbem. Miejsce to wciąż było tak samo zaniedbane. Ale miało w sobie coś sentymentalnego.
Było tak samo zimno, jak wtedy. Nawet stres na twarzy Harry’ego malował się w takim samym stopniu. I ta sama obawa- że nikt nie przyjdzie.
Ale zgodnie z umową pojawili się. Neville z Hanną, Luna, Dean, Seamus, George z Angeliną, Cho, bliźniaczki Patil oraz cała reszta. Przez chwilę panowała pełna niedowierzania cisza. A potem każdy zaczął się witać, jak starzy, dobrzy przyjaciele.
Choć Ginny nie znała się dobrze z wieloma z tych osób to teraz nie miało to znaczenia. Łzy szczęścia pojawiły się na twarzach kobiet. Wszyscy wciąż wyglądali tak samo- kilka zmarszczek na ich twarzach wcale nie postarzało ich za bardzo.
Oto właśnie ich drużyna rebeliantów, wojowników. Gwardia Dumbledore’a.
Dean i Seamus wciąż byli najlepszymi przyjaciółmi. Luna ściskała w dłoni „Żonglera” i z przejęciem o czymś opowiadała Katie Bell. Kiedyś pewnie spotkałaby się tylko z krzywymi spojrzeniami. Dzisiaj wszyscy słuchali jej bez protestów. Lee Jordan wciąż miał kłębowisko czarnych dredów na głowie, a na twarzy George’a malował się ten sam łobuzerski uśmiech.
Ginny zarumieniła się na widok swoich byłych chłopaków- Deana i Michaela. Jednak nie wyczuwała napięcia, gdy się z nimi witała. Co było, minęło. Dawne urazy przestały mieć znaczenie. Kobieta z trudem powstrzymywała niepokój, gdy patrzyła na Cho- ale po chwili zdała sobie sprawę, że nie ma to sensu. Przecież ona i Harry to stare, stare dzieje.
Wszyscy nawet usiedli na podobnych miejscach. Brakowało tylko kilku członków, którzy nie mogli z nimi być, bo polegli za Hogwart. Ale duchem na pewno tu byli i ronili łzy radości tak jak inni.
Fred, jej ukochany brat. Lavender, która zginęła, brutalnie rozszarpana przez wilkołaka. Colin Creevy, który w swoim czasie miał bzika na punkcie Harry’ego. Oni wszyscy już nie powrócą. Smutek udzielił się Ginny i miała wrażenie, że pozostali także to poczuli.
Wymieniła spojrzenia z Hermioną. Chyba żadna z nich nie miała wątpliwości, kto powinien zacząć. Wszyscy inni także wyczekująco patrzyli na Harry’ego.
Zupełnie jak w piątej klasie.
I tak właśnie w tej chwili poczuli się jak wtedy. Niepewni tego, co tutaj robią, ale jednocześnie gotowi do akcji.
-Ekhm, cześć.- powiedział Harry, a zabrzmiał jak zestresowany 15-latek.- Dziękujemy za przyjście. Nawet… Nawet nie wiecie, ile to dla nas znaczy.
I całe napięcie nagle opadło.
-To niesamowite, że po tylu latach wszyscy wciąż są gotowi do działania. Wciąż tworzymy Gwardię Dumbledore’a, mimo tego, że wielu z nas z trudem znalazło dzisiaj czas. Ale jesteśmy tutaj i razem… razem możemy osiągnąć jeszcze więcej, niż wtedy.
-TAK!- wrzasnął George.- POKONAMY WSZYSTKIE RÓŻOWE LANDRYNY!
Odpowiedział mu zgodny wiwat.
Harry uśmiechnął się smutno.
-A skoro o tym mowa, to… GD ma okazję, by znów się wykazać.- wymienił nerwowe spojrzenia z Hermioną i Ronem.- Mamy problem.
Pozostali już zacierali ręce, jakby tylko na to czekali.
-No dalej, jesteśmy przecież niepokonani!- krzyknął Neville, co chyba zadziwiło nawet jego.
Znów ścianami wstrząsnął zgodny ryk wydobywający się z kilkudziesięciu piersi.
Ginny nic nie rozumiała.
-Otóż… Jasne, to, że się spotykamy ma na myśli też cele towarzyskie, ale… jest pewna sprawa, której możemy zaradzić tylko my sami. Gwardia Dumbledore’a.
Odpowiedział mu bojowy okrzyk.
I wtedy Harry opowiedział o wszystkim, co działo się ostatnio Ministerstwie Magii- latającej szufladzie, demonicy, traconej magii. Każdy słuchaj z zapartym tchem w piersiach.
Harry spojrzał po przyjaciołach.
-To jak… damy sobie z tym radę?
I tym razem spotkał się z radosnym odzewem.
Wtedy, w piątej klasie, była cała góra wątpliwości i strachu. Teraz… nikt nie oponował. Każdy gotował się do walki i wyglądał, jakby w tym momencie miał ochotę skopać komuś tyłek.
-PRECZ DEMONOM!- wydarł się Seaums.
-JUŻ JA JEJ POKAŻĘ, Z KIM ZADARŁA!- wykrzyknął George.
-ODZYSKACIE SWOJĄ MAGIĘ!- zapewnił Lee.
Pracownik zaczął ich uciszać, jakby byli grupką rozbrykanych nastolatków. Tylko Ginny nie podzielała ich radości. Czuła się oszukana.
Harry, Ron i Hermiona ukrywali to przez cały ten czas. Nie potrafiła kryć urazy. Czy uważali, że nie jest godna zaufania? Że sobie z tym nie poradzi? Lub najgorsze: chcieli ją chronić?
Jej mąż wyraźnie unikał kontaktu wzrokowego.
-A więc…- Harry uśmiechnął się.- Powracamy do akcji.
Hermiona nagle wstała.
-Niech tradycji stanie się zadość.- wyciągnęła z kieszeni kurtki pomięty pergamin, na którego górze widniał napis: GWARDIA DUMBLEDORE’A.- Niech każdy się wpisze.
Lista poszła w obieg, podczas gdy Angelina zapytała:
-Rzuciłaś na nią zaklęcie przeciw donosicielowi?
Każdy pamiętał Mariettę, na której twarzy z wielkich, czerwonych pryszczy pojawił się napis: DONOSICIEL.
Hermiona uśmiechnęła się tajemniczo.
-Lepiej tego nie sprawdzać.
Wkrótce pod nagłówkiem pojawiło się 26 nazwisk.
-I mam coś jeszcze.- oznajmiła niepewnie Hermiona. Z kieszeni wyciągnęła garść monet.- Pamiętacie zaczarowane galeony, które pokazywały datę następnego spotkania? Mam takie same. Pomyślałam… pomyślałam, że to może być fajne. Wiem, że nie każdy będzie mógł się pojawić na danym spotkaniu, rozumiem, ale... w miarę możliwości…
Na twarzy Hermiony malowała się niepewność. Zapanowała cisza.
Odezwał się tylko Zachariasz Smith:
-Hermiono, wcale się nie zmieniłaś.
                                                  ~*~
To było dziwne spotkanie- Al, James i Apolinary. W bibliotece.
Al nie mógł uwierzyć, że Rachel ich w to wciągnęła. Wiedział, że nie zrobiła tego specjalnie- w końcu przepraszała go z całych sił. Nie zmienia to jednak faktu, że nieźle go wpakowała.
James natomiast, choć nawet nie znał Rachel, to już był na nią wściekły. Al jej bronił- mówił, że nie miała wyboru, że tego nie chciała, została zaskoczona. Wynikało z tego tylko jedno: że ta cała Rachel to niezła niezdara.
Spotkanie z Apolinarym było niezwykle męczące. Kuzyn mówił szybko i zachowywał się nieco obleśnie- Al nie chciał wdawać się w szczegóły. Powiedzmy tylko, że młody Dursley był poszukiwaczem złota.
Wyrażał jakąś taką dziwną ekscytację.
-To jak, zostaniemy kumplami!?- zakończył swój niezwykle długi monolog o tym, że „chciałby się z nimi zakolegować, bo przecież są kuzynami”. Al spojrzał z przestrachem na Jamesa, bojąc się, że ten palnie coś niemiłego.
Ale ten nic nie powiedział. Milczał w zasadzie cały wieczór. Nawet się nie sprzeciwiał, gdy tutaj szli. Był taki… przygaszony. Co było zupełnie nie w jego stylu. Coś musiało się stać. Jednak nie było teraz na to czasu.
Apolinary.
Al nie chciał być niemiły. Jednak jego kuzyn był taki… przytłaczający. Zachowywał się dziwnie i nieco obrzydliwie. I do tego miewał takie dziwne przebłyski agresji- Al był tego świadkiem. Nie chciał być w skórze tamtego niskiego chłopca, który został ofiarą Dursley’a.
I było jeszcze coś- ich kuzyn cały czas się chwalił tym, że nim jest. Że jest spokrewniony z TYMI Potterami. Było to tak irytujące, że chłopcy z trudem trzymali emocje na wodzy. To właśnie dlatego chce zostać ich przyjacielem? Żeby móc się tym chwalić?
-Hmmm, Apolinary…- powiedział. Nie miał pojęcia, co chce mu przekazać.- No… wiesz…
Zamilkł. Spojrzał ponaglająco na Jamesa, który wpatrywał się w blat z nieskrywaną nienawiścią- ale kogo tak nienawidził? Ala? Apolinarego? Rachel? Czy też tego nieszczęsnego blatu?
Al pod stołem nadepnął na stopę brata. Ten podniósł na niego wzrok. W pierwszej chwili serce Ala zamarło.  James bywał nieprzewidywalny. Jednak on tylko oznajmił:
-Apolinary, miło z twojej strony, ale zrozum, że przyjaźni nie da się wymusić. Tym bardziej przyjaźni dla sławy.- po czym wstał i odwrócił się w stronę wyjścia. To, co powiedział było tak mądre, że aż do niego niepodobne. Nagle jednak się odwrócił i cały czar prysł.- A, i weź przestać grzebać w tym nosie. To ohydne.
Apolinary poczerwieniał. Ale nie ze wstydu. Ze złości. Al widział już ten wyraz twarzy. Chłopak wstał i nieco zbyt dramatycznie wykrzyknął:
-POŻAŁUJESZ TEGO, JAMESIE POTTERZE!- wskazał gwałtownie na Ala.- I TY TEŻ!
Po czym wybiegł z biblioteki.
Pomyśleć, że jeszcze chwilę temu chciał się z nimi zaprzyjaźnić.
Al spojrzał z nieśmiałym uśmiechem na swojego brata.
-Chyba uruchomiłeś w nim tryb bestii.
James znowu przybrał ten obojętny wyraz twarzy. Nawet nie powiedział nic niemiłego. Po prostu ruszył powoli w stronę wyjścia. Kulał. I jedna z jego rąk poruszała się nienaturalnie i sztywnie. Jak Al mógł tego wcześniej nie zauważyć?
-James, co się stało?
-Daj mi spokój.- rzucił James, nawet się nie obracając.
-No dalej, wyrzuć to z siebie.
James obrócił się gwałtownie. Al spodziewał się, że go zaatakuje. On natomiast wylał z siebie potok słów:
-Dobrze. CHCESZ WIEDZIEĆ!? OKEJ! Przez ostatnie cholerne tygodnie wstawałem rano, żeby ćwiczyć na ten głupi mecz quidditcha, a teraz okazuje się, że nie zagram, bo oberwałem tłuczkiem. Cała praca na nic! Czuję się jak największy padalec na świecie!
W jego głosie pobrzmiewała gorycz. Al poczuł się nieco speszony. Jego brat BARDZO rzadko mu się zwierzał.
W ogóle, rzadko z nim rozmawiał.
I wtedy coś zaświtało mu w głowie. To, co stało się w Pokoju Życzeń. Hipnotyzująca gra Aleksa i to, jak jego noga wyzdrowiała w minutę. Czuł, że musi pomóc bratu. Bo pomimo wszystko; pomimo tych kłótni, był jego bratem. I zrobiłby dla niego wiele.
-Chyba wiem, jak tobie pomóc. Chodź.
James musiał być chyba naprawdę zdesperowany, bo za nim ruszył.
Razem weszli do pokoju wspólnego Gryfonów, co było bardzo unikalnym widokiem. Uczniowie patrzyli na nich z niedowierzaniem. Ruszyli prosto ku Aleksowi, który wyglądał na równie zszokowanego.

-Alex, szykuj gitarę.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 5 listopada 2016

140. Reaktywacja?

Ginny pojawiła się wśród szmaragdowych płomieni, szczerząc zęby.
-Już jestem!
Hermiona mimo wszystko nie mogła powstrzymać uśmiechu.
-Wreszcie.
Był to czas tylko dla Ginny i Hermiony. „Babski wieczór”- jak to powiadają mugole. Tej nocy Harry i Ron musieli zostać w pracy. Dzieci poszły do dziadków. Jakże wielkim grzechem byłoby tego nie wykorzystać.
Hermiona zawsze uważała takie coś za głupie, jednak tego dnia przestało to być ważne. Chciała znów się poczuć jak nastolatka. I zapomnieć o tych problemach, które ją przytłaczały.
Bo jeśli wszystko pójdzie źle, to wkrótce straci całą swoją magię.
Ginny była osobą, której bezgranicznie ufała- jednak zgodnie z chłopcami uzgodniła, że woli tego, póki co, jej nie mówić. Czuła wyrzuty sumienia, że okłamuje przyjaciółkę. Wiedziała, że to złe. Jednak nie mogła, po prostu nie potrafiła tego zrobić, widząc tak promienny uśmiech na jej twarzy. Nie była potworem.
Tego wieczora dużo rozmawiały, zajadając swoje ulubione niezdrowe przekąski. Nie były to jednak typowe pogaduszki mamusiek- o pracy i dzieciach. Te dwie nie były zwykłymi mamami, i to nie tylko dlatego, że potrafiły znikąd wyczarować grzechotkę. Niezwykłe w nich było to, że pomimo wieku- trzeba przyznać, że już nie były to ich lata młodości- nie zmieniły się za bardzo. Potrafiły być odpowiedzialne i wyluzowane. Surowe i zabawne.
Wspominały dawne czasy z uśmiechem na twarzy. Jasne, sam Voldemort nie był dobrym wspomnieniem, więc omijały jego imienia jak ognia. Nie dlatego, że się go bały. Nie, nie. Gardziły nim. Po prostu nie chciały psuć sobie humoru.
Obie kobiety ogarnęła dziwna melancholia. Wciąż pamiętały wszystkie szczegóły- to, jak Ron zieleniał na twarzy, gdy widział Hermionę z Wiktorem Krumem. To, jak Harry stracił kość przez Lockharta albo zaprosił Lunę na przyjęcie u Slaghorna, przez co po szkole chodziły różne plotki.
-Dawno nie widziałam Luny.- odezwała się nagle Hermiona.- Ciekawe, jak u niej.
-Musimy się z nią spotkać.- oświadczyła z zapałem Ginny.- Brakuje mi jej dziwactw!
Cóż za wspaniały argument.
Następnie na ruszt padła Gwardia Dumbledore’a i to, jak uczniowie buntowali się przeciwko tej wrednej, różowej landrynie- Umbridge. Kobiety nagle przytłoczyło to, że te czasy nie powrócą- już nigdy nie schowają się w Pokoju Życzeń i nie wyczarują po raz pierwszy patronusa.
Hermiona nie była pewna, czy jeszcze kiedykolwiek w życiu wyczaruje patronusa.
Nie wytrzymała.
Poczuła ucisk w gardle, a oczy zaszyły jej łzami. Nie chce tak kończyć. Nie po wszystkim, co przeszła.
Ginny natychmiast to zauważyła.
-Hej, Hermiono.- położyła dłoń na ramieniu bratowej.- Daj spokój. To już nie powróci, fakt, ale jeszcze wiele przed nami. Co byś powiedziała, żeby zorganizować spotkanie wszystkich żyjących członków Gwardii Dumbledore’a?
Hermiona chciała krzyczeć, że to nie o to chodzi. Że nie opłakuje przeszłości, lecz swoją przyszłość. Zagryzła wargi i wzięła się w garść. Spojrzała w oczy przyjaciółki, które świeciły zarówno niepokojem, lecz też łagodnością i radością. Nie może zgasić tych iskierek.
Nikt nie może wiedzieć.
Chciała wybrnąć z sytuacji. Nie musiała długo myśleć. Jej uwagę przykuł ostatni pomysł, który rzuciła jej przyjaciółka.
I nagle coś nowego wpadło do jej głowy. Zaświeciła się żaróweczka. Poczuła, że oblewa ją ciepło, przytłaczając tamtą bezradność.
Nie wiedziała, czy się udała. Szczerze, było to bardzo mało prawdopodobne. Jednak to dało jej nadzieję. A nadziei nie można tak po prostu odrzucić. Gdyby to się udało… Może mogliby rozwiązać problemy z demonicą?
Nie wierzyła, w to, co mówi. Jej głos był cichy:
-Ginny… A gdybyśmy tak reaktywowali Gwardię?
Oczy jej przyjaciółki rozbłysły nowym blaskiem.
                                                  ~*~
James rzadko płakał. Prawie w ogóle. Ale w takie poranki jak te, jego dusza łkała.
Gdy się obudził, za oknem było ciemno. Mike, Ren i Matt wciąż spokojnie spali, podczas gdy młody Potter przeżywał prawdziwe katorgi. Spojrzał na zegar. 5:30. Kto normalny wstaje o tej porze?
Grzebał w szafie, szukając odpowiedniego stroju.
Zachciało mi się. To teraz mam.
Zdążył wyjść do łazienki i wrócić do Wieży Gryffindoru o 5:45. Czekał na Arię, powstrzymując się przed zaśnięciem. Jego mózg miał jednak inne plany.
-Głupi mózg.- wymamrotał James, patrząc na swoje buty.- Przestań spać.
-Co?- obok niego rozległ się głos jego przyjaciółki.
Aria wstawała jeszcze wcześniej niż on- w końcu spędzała więcej czasu w toalecie. James nie miał pojęcia, co ona tam robi. Gdy ją o to zapytał ostatnim razem, spojrzała na niego tajemniczo i odparła: Dowiesz się w swoim czasie.
Dziewczyny są dziwne. Jakby po prostu nie mogła odpowiedzieć, że robi wszystko, by jej fryzura nie wyglądała jak ta miotła, którą dzierżyła w dłoni- Błyskawica Niepokonana.
Była to miotła najnowszej generacji. Gdy spytał się, skąd ją wytrzasnęła, odparła:
-Dostałam ją, zanim jeszcze moi rodzice mnie znienawidzili.
James już nie pytał.
On sam miał o wiele gorszy model- Błyskawicę 7000. Ale nie narzekał. Mimo wszystko, to dobra miotła.
Spojrzał na dziewczynę.
-Nic takiego. Czemu zawsze się spóźniasz?
Wywróciła oczami, które swoją drogą, były podkrążone od niewyspania.
-Och, daj spokój, Jamesunia. Chodźmy już.
Jamesunia.
Chłopak musiał nieco ochłonąć, by się nie zdenerwować do reszty. To przezwisko śledziło go od kilku dni.
Tak było codziennie rano- wstawali, spotykali się w Pokoju Wspólnym (oczywiście, Aria się spóźniała), a potem razem szli na trening quidditcha.
Teddy nie żartował. Naprawdę dawał im wycisk.
Gdy wyszli na zewnątrz, natychmiast owiał ich zimny wiatr. To nie był już październikowy chłód. To była teraz listopadowa kostnica.
Było jeszcze ciemno, więc musieli zapalić różdżki. Dotarli do stadionu, który- Merlinowi dzięki- był oświetlony. Pozostali już czekali.
Teddy- kapitan i szukający. Wiecznie uśmiechnięta blondynka- Kat, ścigająca. Obrońca- Peter i pałkarze; niska, ciemnowłosa Prim i duży Gabe. Oni wszyscy byli starsi. I patrzyli na nowicjuszy wyczekująco. Tylko Kat nie zdjęła uśmiechu, za co James był jej wdzięczny.
Aria i James nieźle radzili sobie na treningach, to racja. Jednak z czasem zaczynało ich to wszystko coraz bardziej przytłaczać. Nie pamiętali, kiedy ostatni raz się wyspali.
Włosy Teddye’go były ciemne jak noc, więc wtapiały się w tło.
-No, jeszcze minuta i dostalibyście karę. Bierzmy się do roboty.
Treningi zawsze wyglądały podobnie: najpierw się przebierali, potem rozgrzewka, ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze więcej ćwiczeń.
Po etapie „rozgrzewka” mogli przystąpić do „ćwiczeń”. Teddy wypuścił znicza, po czym cała drużyna wzniosła się w górę. James nie czuł rąk, które prawdopodobnie przymarzły mu do miotły. A przynajmniej on to tak odczuwał.
Na wysokości było jeszcze gorzej. Wiatr uderzał w jego twarz z impetem. Sięgał swoimi lodowatymi szponami pod ubranie i zbaczał go z kursu, którym leciał. James jednak był na to gotowy. Z niektórymi rzeczami trzeba się pogodzić, jeśli chce się coś osiągnąć. On pogodził się z tym, że będzie musiał walczyć z czynnikami atmosferycznymi, jeśli chce zostać członkiem drużyny quidditcha.
Coś za coś.
James ledwo łapał swoimi skostniałymi dłońmi kafla. Jeszcze ciężej było unikać mu tłuczków, odbijanych przez Prim i Gabe’a. Wiatr jakby specjalnie odbijał go tam, gdzie one leciały. Ilekroć on rzucał, by zdobyć punkty, Peter łapał kafla. James nie był pewien, czy to on jest beznadziejny, czy po prostu mają takiego świetnego bramkarza.
Teddy złapał już znicza i teraz przyglądał się wszystkiemu z dołu. Rozjaśniało się. To znak, że zaraz 8, czyli koniec treningu i śniadanie.
Wytrzymać jeszcze 10 minut.
James właśnie podał kafel do Kat, gdy usłyszał krzyk Arii:
-JAMES, UWAŻAAAJ!
Spojrzał w jej stronę, natomiast z drugiej uderzył tłuczek. James poczuł przeszywający ból w prawej kostce. Jakby tego było mało, przeklęty tłuczek zawrócił i uderzył chłopaka w rękę.
No świetnie. Podwójne uderzenie.
Teddy gwizdnął. Wszyscy zlecieli na dół- James operował tylko jedną ręką- a następnie zebrali się wokół poszkodowanego. Prim, która zwykle wyglądała groźnie, teraz miała wyrzuty sumienia wymalowane na twarzy.
-Przepraszam, James. To ja odbiłam ten tłuczek.
Chłopiec zdobył się na uśmiech.
-Takie twoje zadanie.
Teddy oglądał jego kostkę. Następnie wziął się za rękę. Tam, gdzie dotknął go kapitan, James poczuł niesamowity ból. Czarodziej wstał. Jego włosy zrobiły się białe już jakiś czas temu- może z zimna?
-Nic nie złamałeś. Tylko zbiłeś. Musisz iść do Skrzydła Szpitalnego.- nagle spochmurniał. Jego włosy ponownie przybrały ciemną barwę.- Przykro mi, ale nie będziesz mógł zagrać w meczu.
James spojrzał na starszego kolegę z niedowierzaniem.
-CO? Teddy, nie możesz mi tego zrobić. Przecież Pani Pomfrey wyleczy to w minutę!
Na twarzy kapitana malował się szczery smutek.
-Wiem, James. Ale wciąż będziesz kulał, a twoja ręka nie będzie do końca sprawna przez kolejne kilka dni. Nie możesz jeszcze bardziej ich nadwyrężać. A mecz z Krukonami już jutro. Przepraszam.
James przełknął gorycz. Do tego meczu szykował się przez ostatnie kilka tygodnie. Wstawał codziennie rano, by chodzić na treningi. To miał być wielki dzień. A teraz okazuje się, że przez jakieś głupie zbicia nie będzie mógł wziąć udziału?
Już miał protestować. Złapał jednak wzrok Arii, który jasno mówił: On ma rację. To dla twojego dobra. Przykro mi, James.
Był wściekły. Wściekły na nią, na Teddy’ego, Prim, resztę drużyny. Ale przede wszystkim na siebie- gdyby uważał…
Głupia kostka. Głupia prawa ręka.
Ruszył przez trawnik, kulejąc. Czuł się jak ostatnia sierota. Współczujący wzrok pozostałych wypalał mu dziurę w plecach. Nie chciał współczucia. Nie chciał wsparcia. Chciał tylko zagrać w tym głupim meczu.
Jednak Pani Pomfrey potwierdziła słowa Teddy’ego- chociaż po wizycie już nic go nie bolało, to wciąż kulał, a ręka pozostawała dziwnie sztywna, nie mógł nią swobodnie ruszać.

I tak właśnie stracił nadzieję.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay