Czwórka błyszczących par oczu wpatrywała się prosto w
Georga.
-Czy to… działa?- zapytał z podekscytowaniem Hugo.
-Jeszcze się okaże.- wyszczerzył zęby w odpowiedzi jego
wujek.
Lily, Hugo oraz ich kuzyni- Fred i Roxanne, dzieci Georga i
Angeliny- z niedowierzaniem wpatrywali się w małą, niepozorną kapsułkę leżącą
na dłoni wujka. Miała ona zachęcająco błękitną barwę.
Lily wymieniła poddenerwowane spojrzenia ze swoją
rówieśniczką.
-Tato…- zaczęła niepewnie Roxanne.- Czyli jeśli zjem tę
tabletkę…?
-Tak, moja droga. Staniesz się super-silna i będziesz mogła
podnieść nawet najcięższy głaz.
Hugo podskoczył z podekscytowania.
-Ja chcę być super-silny!
Fred wstał.
-Nie, to będę ja! Jestem najstarszy.
Hugo spojrzał na niego spode łba. Wymamrotał:
-I najgłupszy.
Jego kuzyn zmarszczył czoło.
-Że co?
-Nic. Mówię tylko, że ta kapsułka należy się mi.
-Nie, nie. TO JA…
Lily i Roxanne przyglądały się temu niczym wyjątkowo
ciekawemu przedstawieniu. George zawołał:
-Hola, hola chłopcy! Nikt jej nie dostanie. Czy wiecie,
jakie mogą być skutki uboczne, jeśli coś pójdzie nie tak? Straszne. Mogą wam
nawet wypaść włosy.- oznajmił głosem przepełnionym grozą.
Roxanne ze strachem pogładziła się po swoich ciemnych,
ślicznych włosach, które spływał kaskadami na jej plecy.
-Ojej.
-No właśnie. Więc zapomnijcie o tym i idźcie spać. Robi się
późno.
Chwila ciszy. Chłopcy ze smutkiem wlepiali swój wzrok w
Georga, który zawsze był tym zabawowym gościem. Teraz przybrał on surową minę i
wpatrywał się w nich z wielką determinacją.
Nagle stanowczość prysła. George roześmiał się perliście.
-No co wy! Tylko żartuję.- wyciągnął pudełeczko ze swojej
kieszeni.- Roznieście tę chatę!
Chłopcy przyjęli od niego podarunek. Pierwszy pastylkę
wyciągnął Fred, następnie pudełko powędrowało do dłoni Hugo. Lily i Roxanne
przyglądały się temu z pewnym niepokojem. Oczy Georga tryskały podnieceniem.
-Na trzy!- zawołał.- Raz… dwa… TRZY!
Chłopcy przełknęli kapsułki. Lekko się skrzywili. Wszyscy
czekali, aż urosną im jakieś mega mięśnie, czy coś… Ale zamiast tego oni…
zniknęli.
Po prostu. Puf i nie ma.
Pudełeczko potoczyło się po podłodze.
George i dwójka 9-latek przyglądało się temu ze zdumieniem.
W oczach tego pierwszego rozbłysła panika. W tym momencie, na przekór losu, z
korytarza dobiegł ich głos Hermiony:
-Wielkie dzięki, Angelino. Ostatnio mamy taki zawrót głowy…
Harry i Ginny także dziękują za opiekę nad Lily.
-Nie ma sprawy, to przecież nic takiego.
Po czym obie kobiety weszły do pokoju.
Hermiona zmarszczyła czoło.
-George… Gdzie jest Hugo?
-I Fred?- dodała Angelina splatając ręce na piersi.
-Eeeemmm… Ekhm, mmm….- Geroge rozglądał się po pokoju, jakby
miał nadzieje, że chłopcy wyskoczą nagle z pobliskiej szafy i krzykną:
NIESPODZIANKA!
Ha, ha. Nie.
Kobiety w jednej chwili zawiesiły wzrok na pigułkach, które
rozsypały się po podłodze. Następnie przeniosły go na biednego, przerażonego
Georga, który aż się kulił w sobie. I na co mu to było?
Jednogłośnie wrzasnęły:
-GEORGE!
~*~
James znalazł się w swoim krótkim życiu w wielu stresujących
sytuacjach. Raz nawet prawie utonął. Jednak nic nie mogło przebić tego, co się
działo teraz.
Dłonie mu się pociły. Miotła cały czas wypadała mu rąk.
Spoglądał nerwowo na Arię, której wzrok zdawał się sięgać gdzieś daleko, poza
boisko quidditcha. Ale poza tym była spokojna.
James pomyślał o swoim ojcu. Czy też się tak stresował przed
swoim pierwszym meczem? To głupie, ale nigdy nawet go o to nie zapytał. Jak
bardzo przydałby mu się teraz jego pocieszające słowa.
I na dodatek przypomniał sobie o Aleksie, który magicznie
uzdrowił jego nogę i rękę. To dopiero dziwaczny gościu. Zagrał na gitarce kilka
nutek i oto jest. James pamiętał te dojmujące uczucie ciepła, które go
ogarnęło. Ten trans, w jakim się znalazł… W głowie wciąż dźwięczały mu słowa
piosenki:
Zostanie tyle gór, ile udźwignąłem na plecach,
Zostanie tyle drzew, ile narysowało pióro…*
Cokolwiek to znaczyło.
Grali z Krukonami. James miał tylko najszczerszą nadzieję,
że są na tyle mądrzy, by nie stosować żadnych brudnych sztuczek.
Nadzieja matką
głupich!- mówił jakiś cichy głosik w jego głowie.
-To przynajmniej umrę późno, bo nadzieja umiera ostatnia.-
odpowiedział na głos James, o czym zdał sobie sprawę dopiero, gdy napotkał
niezrozumiały wzrok Teddy’ego.
Szybko spojrzał w inną stronę.
Teddy uśmiechnął się.
-I co, stresujesz się?
-Mhm. To znaczy… nie. Nie, w sensie, że tak, ale….
Zamilkł. Dobiegł go tylko stłumiony śmiech.
Jest żałosny. Jak dobrze, że Al go nie widzi.
A następnie ruszyli na boisko.
Krzyki dobiegały do uszu Jamesa mocno stłumione. Nie widział
nikogo wokoło. On i jego miotła. Jak w transie ustawił się na swoim miejscu.
W tym samym czasie, Al, Rose i Alex krzyczeli na trybunach
ile tylko sił w płucach, dopingując Gryffindorowi. Mike dołączył się do nich,
nagle pozostawiając gdzieś w tyle swoją maskę wstydliwego chłopca. Wciąż skandował
imiona Arii i Jamesa. Rachel pozostała bezstronna, nie chcąc narażać się ani
tej czwórce, ani Annie, która owinęła się szalikiem w barwach Ravenclawu.
Dziwnie było ją widzieć bez jej szkicownika.
-RAAAAVENCLAW!- wrzasnęła bez ogródek Annie. Obok siebie
usłyszała znajomy, zbolały głos.
-Nie tak głośno, wariatko. To boli.
Spojrzała w tamtą stronę z morderczym błyskiem w oku.
OCZYWIŚCIE- LEON FEATHER, bo jakże inaczej.
Jej wzrok przykuł szalik Gryffindoru owinięty wokół jego
szyi.
-Skąd to wytrzasnąłeś?- wskazała na szkarłatno- złoty szal.
-Mam swoje sposoby.
-Aha…- zmierzyła go krytycznym spojrzeniem.- To fajnie. I
dlaczego w ogóle kibicujesz Gryfonom? Jesteś Ślizgonem! Znienawidzą cię za to.
Oskalpują. Powinieneś stać po stronie Krukonów.
Leo wzruszył ramionami i uśmiechnął się figlarnie.
-Wiem. Dlatego właśnie tego nie robię.
Annie także się uśmiechnęła.
-O-oho. Buntownik.
Leon roześmiał się.
Tymczasem James wzniósł się w górę. Wiatr świstał mu w
uszach, a wraz z nim uleciał cały strach. Fakt, było zimno, ale nie padało. Z
ust leciała mu para, jednak nie zwracał na to uwagi. W żyłach buzowała mu
adrenalina. Wymienił uśmiechy z Arią i przybił piątkę dla Kat- to będzie ich
mecz.
Ilekroć coś mu nie wychodziło- nie trafił w pętlę, lub
zabrano mu kafla- przeżywał małe załamanie. Jednak coś dodawało mu siły. Była to Aria, której wzrok był wystarczająco pokrzepiający. Ryk tłumu, który
skandował ich imiona. Wydawało mu się nawet, że słyszy Mike’a. Widział Teddy’ego,
który tak wytrwale gonił znicza. Nie mógł odpuścić. Po prostu nie mógł.
Ekhm, a tak poza tym chciał pokazać Alowi, kto tu rządzi.
I takim właśnie sposobem zbierał się w sobie. Było tyle
powodów, by nie tracić tej nadziei. By dawać z siebie wszystko. By po prostu
DZIAŁAĆ.
I takim właśnie sposobem zdobył tego dnia niejedną pętlę. Skandował
razem z pozostałymi, gdy Teddy uniósł do góry złotego znicza.
Warto się starać. Dla siebie, dla innych. By stawać się
lepszym każdego dnia.
I nagle zrozumiał:
Zostanie tyle gór, ile udźwignąłem na plecach…*
Sukcesy, jakie osiąga są naprawdę jego sukcesami, jeśli sam
się z nimi mierzy.
_____________________________________
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay