sobota, 24 września 2016

134. Super, co?

UWAGA, pytanie na dziś!
Wasz ulubiony rozdział?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Ginny wiedziała, że przed nią jeszcze dużo pracy. Ale nie sądziła, że aż tak dużo.
Właśnie redagowała jeden ze swoich artykułów, pod nosem nucąc swoją ulubioną piosenkę. Myślała o tym, co wydarzyło się tego wieczora.
A mianowicie- kolejne działanie AG. Ostatnimi czasy Rita Skeeter wydała bardzo zgryźliwy artykuł. Allie i Ginny postanowiły jej odpowiedzieć, pisząc podobny artykuł, ale wyrażając się zupełnie inaczej na ten sam temat. Skeeter pisze okropny- AG cudowny. Beznadziejny- najlepszy. Brzydki- przepiękny. Nie zabrakło też kilku zabawnych uwag na temat samej Rity. Następnie podrzuciły cały stos egzemplarzy gazet z tym właśnie artykułem do jej gabinetu.
Niechcący zwaliły porcelanowego słonika. Ups.
Sprawa AG ciągnie się już długi czas- Ginny naprawdę nie była w stanie pojąć tego, że ona i Allie wciąż pozostawały anonimowe. Że nikt ich nie przyłapał. Czy czuła wyrzuty sumienia? Może trochę. Ale wtedy przypominała sobie wszystko, co Skeeter zrobiła dla niej i jej bliskich. Ba, co robi dla każdego czarodzieja, którego napotka. Jak gładko idzie jej kłamstwo. Ta kobieta nawet nie wie, jak bardzo zepsuła życie dla wielu ludzi. Zasługuje na nauczkę.
Ginny wiedziała, że robiąc to, co robi zachowuje się dziecinnie. Ale tego jej właśnie brakowało. Tego dreszczyku emocji, gdy łamała zasady w Hogwarcie. Adrenaliny, gdy sprzeciwiała się komuś. Przecież mogła jednocześnie być AG i odpowiedzialną matką, prawda?
Usłyszała ciche pukanie do drzwi. Ucieszyła się, bo każdy pretekst by oderwać się od pracy jest dobry. W szparze w drzwiach zobaczyła blond czuprynę Allie, która jak zawsze się uśmiechała.
Ale nie był to jej zwykły. zabawowy uśmiech. Jej kąciki ust drgały nerwowo. Przygryzała wargi.
-Ekhm, Ginny.- odezwała się dziwnie wysokim głosem.- Szef prosi nas do siebie.
Serce jej niecko podskoczyło.
-Po co?
Kobieta zawahała się, po czym odpowiedziała po prostu:
-Mamy przerąbane.
Ginny westchnęła i podniosła się zza biurka. Bez słowa wyszła za swoją przyjaciółką, która zaczęła opowiadać:
-Skeeter wypowiedziała jakiś kilka ultra-zaklęć i voilà! Dowiedziała się, że to my podrzuciłyśmy jej te gazety. I pobiłyśmy jej słonika.- Allie spojrzała na Ginny zgnębionym wzrokiem.- I wie, że to my jesteśmy AG.
Kobieta przetarła sobie skronie. Za dużo informacji jak na jeden raz. Czy jeszcze przed chwilą myślała o tym, że wciąż ich nie przyłapano?
Szły w milczeniu. Allie co chwila zerkała na swoją przyjaciółkę, aż w końcu wypaliła rozhisteryzowanym głosem:
-No powiedz coś!
-Mamy przerąbane.- odarła ponuro Ginny.
Allie więcej nie prosiła jej o rozmowę.
Zapukały nieśmiało do gabinetu Aarona Broke’a- ich nowego szefa. Ginny nie wiedziała, jak może się on zachować w takiej sytuacji. Na ogół był naprawdę w porządku.
Ale dzisiejsza sytuacja chyba nie pasowała do ogółu.
Skeeter już tam była. Mierzyła ich NAPRAWDĘ nienawistnym wzrokiem spod swoich okularów. Zazwyczaj kryła się za fasadą uprzejmego uśmieszku. Dzisiaj? Nie kryła furii.
Mimo to Ginny i Allie uśmiechnęły się z nadzieją.
Skeeter odpowiedziała grymasem.
Przestały się uśmiechać.
Broke wskazał na krzesła stojące przed biurkiem.
-Usiądźcie.- jego głos nie wyrażał żadnych uczuć. Twarz miał kamienną. Ginny spojrzała w jego oczy i natychmiast pożałowała. Były one nieco przerażające- tak czarne, że w pierwszej chwili nie dało się odróżnić źrenic od tęczówek. Teraz zdawały się być jeszcze ciemniejsze, jeszcze bardziej złowieszcze.
Kobieta pomyślała, że chciałaby mieć przy sobie Harry’ego. Może on załagodziłby tę sprawę?
Ale go tutaj nie ma. Zapewne udaje, że pracuje, choć tak naprawdę wydurnia się z jej głupkowatym bratem.
Nic nowego.
Skeeter wybuchła:
-WY SZUMOWINY! WIEDZIAŁAM, ŻE TO WY! NIE UJDZIE WAM TO PŁAZEM, ZNISZCZĘ WAS!- wskazała na nie oskarżycielko palcem zakończonym długim, czerwonym paznokciem.
Broke nerwowo zmierzwił swoją miodową czuprynę i wstał. Najwyraźniej nie przywykł do tego typu sytuacji.
Tymczasem Allie nie próżnowała.
Zazwyczaj przekonywała wszystkich do tego, by się na nią nie złościli swoim urokiem. Do tego była naprawdę ładna, więc wszyscy przymykali na nią oko, gdy się spóźniła lub zrobiła coś źle.
Wszyscy mężczyźni. Nie z Ritą takie numery.
Skoro więc nie mogła nic zdziałać uśmiechem, postanowiła ukazać rogi.
Podniosła się na nogi niczym torpeda.
-Nie masz dowodu!
Skeeter także pozwoliła odpocząć swojemu krzesłu.
-A właśnie, że mam, i to dobrze wiesz, jaki!
Kobieta wojowniczo pokręciła głową.
-Nieprawda!
-PRAWDA!
-Cholera, prawda.- mruknęła Allie, na powrót zajmując swoje miejsce.
Broke uniósł ręce.
-Spokojnie, moje panie. Jestem pewien, że…
-Nie będę spokojna!- odwarknęła Skeeter tak groźne, że sam Broke jakby się skurczył.- Te dwie pannice ośmieszały mnie publiczne! Zastraszały! Zbiły mojego PORCELANOWEGO SŁONIKA! Raz nawet podrzuciły wielkie chrabąszcze do mojego gabinetu!
-To były żuki.- wymamrotała mimowolnie Ginny, nim zdążyła ugryźć się w język. Bo, hej, przecież Skeeter poniekąd sama jest żukiem, no nie? Rita zmierzyła ją takim wzrokiem, że odechciało jej się żukowania. Mimo wszystko kontynuowała.- I myślę, że zasłużyła na to Pani.
-Zasłużyłam!?- twarz dziennikarki oblała się purpurą.- Dziecko, co ty wiesz o życiu!?
-Akurat dużo.- Ginny stłumiła falę wspomnień. W jej uszach świszczały niczym pociski wystrzeliwane zaklęcia. Krzyk ludzi i widok zawalającego się budynku. Trzask płomieni trawiących kolejne centymetry Hogwartu. Blada twarz jej brata, Freda, który miał już nigdy nie przemówić.- Naprawdę dużo. I znam Panią od najmłodszych lat. Jest Pani nieuczciwą, starą dziennikarką, która wyżywa się na innych.- teraz nie panowała nad głosem, który wznosił się coraz wyżej.- Kłamie Pani jak z nut, by wywołać sensację. Nie przejmuje się Pani tym, co czują Pani ofiary. Nawet nie wie Pani, ile żyć zniszczyła swoim brakiem litości i jakichkolwiek skrupułów! JEST PANI POTWOREM! ZBYT WIELE RAZY WTYKAŁA PANI NOS W ŻYCIE MOJE I MOICH NAJBLIŻSZYCH!
Ginny chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zabrakło jej tchu. Cała złość, jaką w sobie tłumiła nagle znalazła ujście. Już brała oddech, gdy nagle Allie odzyskała odwagę.
-I teraz wie Pani, jak się czuły Pani ofiary przez wszystkie te lata! Może w końcu da to Pani do myślenia! Nie fajnie być po tej drugiej stronie, prawda?
Rita ze złością odrzuciła krzesło, które upadło na ziemię. Złapała w dłoń różdżkę, która wystrzeliła, zamieniając ten sam nieszczęsny mebel w górę pyłu.
Biedne krzesło.
-BĘDZIECIE ODPOWIADAĆ PRZED SAMYM WIZENGAMOTEM! ZGNIJECIE W AZKABANIE ZA PRZEŚLADOWANIA I OSZCZERSTWA!- spojrzała wyczekująco na Broke’a.- No, już! POWIEDZ IM!
Ginny i Allie chwyciły różdżki.
Aaron przez cały ten czas przyglądał się im. Teraz przeniósł wzrok na stos pyłu, który w pierwotnej wersji był krzesłem i zmarszczył brwi.
-Panno Skeeter.- jego głos był ostry i zimny niczym brzytwa.- Nie usprawiedliwiam zachowania Pani Ginewry i Alyson…
-Tylko nie Alyson!
-…ale uważam, że Pani także ma co nieco za uszami.- splótł ręce na piersi.- Słyszałem na przykład, że jest Pani niezarejestrowanym animagiem. Jest Pani pewna, że wciąż chce Pani stanąć przed Wizengamotem?
Skeetr otworzyła usta w niemym zdumieniu. Ginny przybiła mentalną piątkę ze swoim szefem.
Mentalną, bo mężczyzna zwrócił teraz wzrok na nią i Allie.
-Nie zmienia to faktu, że odpowiecie na swoje czyny. I to srogo. Zawiodłem się na was. Miałem was za odpowiedzialne osoby.
Ginny poczuła, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Dwa razy.
-A teraz rozejść się. I nie chcę więcej o tym słyszeć.
Jak powiedział, tak zrobiono. Pierwsza wyszła Skeeter, mrucząc pod nosem coś w stylu: „zniszczę was wszystkich”. Ginny ruszyła za nią, czując mieszankę uczuć. Powinna się cieszyć, czy może smucić?
Allie właśnie poszła w jej ślady, gdy nagle usłyszały głos Aarona:
-Allie, zaczekaj.
Z jego czarnych oczu nie dało się nic wyczytać. Minę miał lekko srogą. Czyżby złościł się na nią jakoś szczególnie? W końcu to właśnie Alyson była pomysłodawcą całej tej akcji.
Wzrok kobiety wyrażał tylko jedno: „Wypraw mi dostojny pogrzeb”.
Ginny odpowiedziała jej spojrzeniem mówiącym: „A jakie kwiaty wybierasz?”
                                                                                    ~*~
James czuł się beznadziejne. U swoich boków miał Arię i Mike’a. Cała trójka siedziała po turecku, podczas gdy czarny hipogryf przechadzał się przed nimi po trawie niczym jakiś dziwaczny nauczyciel.
Potter zauważył, że jego przyjaciółka zachowuje się lekko nerwowo. Śledziła wzrokiem Peridesa, który wciąż milczał. Znajdowali się na szkolnych błoniach. Wieczór był chłodny, więc byli praktycznie sami, skryci pod cieniem drzewa. Mike lekko dygotał, szczelnie obejmując się rękoma.
Siedzieli tak piętnaście minut, a Perides wciąż nic nie powiedział.
W końcu Mike nie wytrzymał. Szczęka drgała mu tak mocno, że ciężko było zrozumieć jego słowa.
-Co my tutaj robimy?
Hipogryf zatrzymał się. Wbił kopyta w ziemię.
-Otrzymałem pewne informację od Pana i muszę się nimi z wami podzielić, miernoty.
James uniósł w proteście ręce.
-Nie mogłeś tak od razu!? Jest zimno!
-Nie. A teraz słuchajcie.- zastukał kopytami w ziemię kilka razy, jakby stepował.- Hej, czy ta gleba jest zlodowaciała? Jakoś tak dziwnie się na niej ślizgam…
-Jeszcze chwila i będziemy jak ta gleba.
Peirdes zmierzył ich zirytowanym wzrokiem.
-I bardzo dobrze, głupie łachudry. Może miałbym w końcu trochę spokoju w tym moim marnym życiu.- udeptał kupkę trawy.- A teraz słuchajcie, bo opowiem wam historię. Jeśli macie pokonać Kishana…- tu odchrząknął, jakby powstrzymywał śmiech.-…to musicie wiedzieć, dlaczego tak w ogóle stał się demonem i tak dalej.- westchnął, wyraźnie znudzony.- No więc zaczęło się od tego, że gościu chciał sobie przywłaszczyć Hogwart. Godryk, Salazar, Helga i Rowena kazali mu spadać, więc ten dostał szału. Wyczarował magiczne tygrysy, które słuchały tylko jego i no cóż… Codziennie je wysyłał, by zabijały jednego, losowego ucznia.
James poczuł dreszcze na całym ciele. Perides podskoczył radośnie.
-Ale to dopiero początek, moje nędzne robaczki. Zaraz zacznie się najlepsze. Bo znalazł się czarodziej, który potrafił zapanować nad tygrysami Kishana. I tak właśnie ukochane pupilki naszego głównego bohatera rozerwały go na strzępy.
Zapanowało milczenia. Perides patrzył na nich wyczekująco.
-No? Jakieś wnioski? Brawa? Ewentualnie zażalenia? ŁĄCZCIE PÓŁKULE, SZUMOWINY.- odpowiedziała mu jeszcze większa cisza. Hipogryf tupnął gniewnie.- Cholera, rzucam tę robotę. Chcę dobrze, ale te małe skurczybyki chyba specjalnie…
Począł rozkładać skrzydła, jakby przygotowywał się do odlotu, gdy nagle Mike zawołał:
-Tygrysy! Gdy ostatnio walczyliśmy z Kishanem, wyczarowaliśmy tygrysy, które go pokonały. Czyli, żeby się go pozbyć raz na zawsze potrzebujemy… prawdziwych tygrysów?
-Nie.- odparł Perides, jakby była to najzwyczajniejsza rzecz na świecie.- Potrzebujecie drugiego demona.
James poczuł, że braknie mu tchu, jakby coś zdzieliło go porządnie w klatkę piersiową. Zapomniał o zimnie.
-Że… co?- zapytał.- Mówisz serio?
-A CZY WYGLĄDAM, JAKBYM ŻARTOWAŁ, CIEMNOTO!?
James spojrzał na jego ptasi dziób.
-Emmm…
-No właśnie! Nie żartuję. Demona może zabić tylko demon. Istota równie zła. Taka, której nie przyjęło nawet piekło.
-Tą są jakieś inne demony?- zapytała Aria, odzywając się tego wieczora po raz pierwszy. James zmarszczył czoło. Coś wyraźnie ją gryzło.
Perides spojrzał na nią z politowaniem.
-No jasne, że są. Ale nie uczycie się o nich w szkole, bo to temat tabu. Zupełnie zakazany. Omijany.
-Jak horkruksy…- wymamrotał James.
-No właśnie. Brawo! Zabłysnąłeś inteligencją na poziomie parapetu. Etap pierwszy za nami. Sam w swojej wspaniałości nie wiem zbyt wiele o demonach, jednak Pan opowiedział mi o jeszcze jednym. Layla. Ukochana Kishana. Gdy się zmienił… To znaczy odbiło mu i zaczął zabijać bezbronne dzieciaki, trochę się na niego wkurzyła, bo przestała być dla niego najważniejsza. Zwyczajnie ją olał. Więc ta w furii zabijała każdego mężczyznę, jaki jej się nawinął na drogę. Tak w ramach zemsty, wiecie. Żeby wyładować jakoś złość. ALE, UWAGA, TO NIE WSZYSTKO! Zatrzymywała ich wnętrzności, super, co? A następnie…
Mike uniósł dłoń.
-Wystarczy.
James zgadzał się z nim w stu procentach. Poczuł mdłości. W głowie się mu kręciło.
Więc to dopiero początek.
Perides wyglądał na zawiedzionego.
-Właśnie dochodziłem do najlepszego. Jak zwykle nie pozwalacie mi na odrobinę zabawy.- odparł oskarżycielsko.- No dobra, łajdaki, w każdym bądź razie mężczyźni zbuntowali się i zadusili Laylę w nocy. Piekło nie chciało jej przyjąć, więc stała się demonem. A mówię wam o niej, bo Pan twierdzi, że rośnie w siłę. Coś tam mówił, że wysysa magię z czarodziei w Ministerstwie Magii…- zmrużył oczy.- E tam, nie pamiętam. Ale musicie zrobić wszystko, by ze sobą walczyli. Tylko tak możecie pokonać Kishana. Layla musi go zabić. Chyba, że wytrzaśniecie jakiegoś nowego demona.
-To chyba nie będzie trudne.- stwierdził Mike.- Przecież ona go nienawidzi.
-Nie byłbym tego taki pewny, tępaku. A teraz idźcie sobie. Muszę odpocząć.
Powiedziawszy to, padł na ziemię jak długi. Mike i James posłusznie wstali, choć czuli pewny opór. W głowie im się kręciło od nadmiaru informacji. Wiedzieli, że jeśli teraz nie odejdą, hipogryf zwyczajnie zacznie rzucać obelgami w ich stronę.
Popatrzyli wyczekująco na Arię.
-Idziesz?
-Dogonię was.
Chłopcy wymienili zdziwione spojrzenia, po czym odeszli, szepcząc coś do siebie.
Perides zmierzył ją krytycznym wzrokiem.
-I co? Pewnie chcesz mnie błagać, bym nic nie mówił tym pachołkom? POCAŁUJ SIĘ W CZTERY LITERY, MOJA DROGA! MÓJ LIMIT DOBREGO HIPOGRYFA ZOSTAŁ WYCZERPANY Z DNIEM TWOJEJ WYPRAWY DO ZAKAZANEGO LASU!
-Nie. Chcę ci podziękować. Uratowałeś mnie.
-To, że raz powstrzymałem twój upośledzony tyłek przed autodestrukcją, nie znaczy, że będę robił to zawsze. Daję ci ostatnie szansę. ZAKAZUJĘ CI spotykać się z tym całym Charlesem, czy jak mu tam. Kiedy dowiem się, że znów się z nim kontaktujesz, powiem wszystko twoim chłopaczkom. I urwę ci łeb, tak swoją drogą.
Aria przełknęła ślinę.
-Okej.

Cóż, wygląda na to, że straci głowę, bo Charles odwiedził ją we śnie kilka dni później.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 17 września 2016

133. Ta dobra natura.

Jak, ja się cieszę, że w końcu sobota!!
Dobra, dobra, pytanie na dziś: Wasza ulubiona postać z mojego ff? Najlepiej wykreowana?
Tak się jakoś zastanawiam, kto mi się udał, a kto nie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Hermiona coś krzyknęła.
Ron odpowiedział wrzaskiem.
A następnie on, Hermiona i Harry wznieśli się w górę niesieni na fali wody. Nagle do ich głów dotarł jeden mały szczegół, o którym wcześniej zapomnieli- zniknęła ta dziura, przez którą tutaj wpadli, więc prawdopodobnie zaraz uderzą w sufit.
Cóż, taka drobnostka.
Harry przygotował się mentalnie na czołowe zderzenie z sufitem. Zamknął oczy, przeprosił Ginny za to, że pcha się gdzie nie trzeba i, że ją zostawił.
Ale okazało się, że wcale nie zostaną zmienieni w krwawą miazgę. Wpadli w tunel, który pojawił się znikąd i wciąż niesieni na fali w mgnieniu oka wpadli do gabinetu Hermiony.
Byli przemoczeni od stóp do głów, dyszeli głośno, ich ubrania było porozdzierane, a oni sami mieli rezygnację i strach malujące się na twarzy.
-Nie te lata.- mruknął Ron, przewracając się na brzuch.- To już nie te lata.
Harry chciał coś odpowiedzieć, ale zamiast tego wydał z siebie bulgocący dźwięk przypominający duszącą się fokę, więc zrezygnował. Wyrwy w podłodze nie było. Szuflada znalazła się na swoim miejscu w biurku.
Hermiona rozkaszlała się, jakby miała zaraz wypluć płuca. Ron podpełzł do niej niczym wąż, próbując ją uspokoić, podczas gdy Harry przetarł okulary, które jakimś cudem wciąż wiernie tkwiły na jego nosie.
Mężczyzna próbował przenalizować to wszystko, co się właśnie stało. Zdał sobie sprawę, że wszedł na nowy poziom dziwaczności- latająca szuflada zmieniła się w naleśnika, po czym znikła, a na jej miejscu pojawiła się ziejąca dziura.
Przypomniał sobie twarz tego człowieka, którego tam zostawili. Był taki słaby, taki chory… Poczuł dominujące wyrzuty sumienia. JAK mógł go tam zostawić, pozostawiając go sam na sam z zapadającym się sklepieniem? Przełknął gorycz.
-Jestem demonem, jakiego jeszcze nie znałeś. Wysysam magię z każdego czarodzieja, by móc powrócić. A wy, moi drodzy, będziecie kolejni.- oznajmiła nagle Hermiona.
Harry spojrzał na nią marszcząc czoło.
-Co?
-To powiedziała tamta kobieta. Jeszcze nie rozumiecie? Ona W Y S Y S A magię z czarodziei, by stać się silniejszą. By móc powrócić.
Harry i Ron wymienili spanikowane spojrzenia. To ustrojstwo, które miał na sobie mężczyzna. Był taki słaby, chory, pomarszczony, jakby…
…jakby wyssano z niego całą magię.
I to, do czego następnie doszedł Harry było niczym siarczysty policzek. Przeraziło go do szpiku kości. Ten nienaturalny granat wody. I ta złota kula, która zniknęła w jego brzuchu. Czyżby… czyżby były trucizną, która ma z nich wyssać magię?
Czy czuł się jakoś inaczej?  Sam nie wiedział. Na tą myśl natychmiast poczuł jakiś wewnętrzny ciężar- jakby jego dusza ważyła całą tonę.
Bezradnie spojrzał na swoje dłonie. Jeśli dobrze myśli… już wkrótce stanie się taki jak ten mężczyzna: bez siły, chory. Wypaczony z magii. A demonica będzie rosła w siłę. I skąd w ogóle to wszystko wiedział? Chyba ostatnimi czasy za dużo myśli.
A wy będziecie kolejni.
Harry spojrzał na Hermionę, która wyglądała, jakby właśnie odkryła coś strasznego. I już wiedział, że ona także wie.
                                                                             ~*~
Rachel nie lubiła Transmutacji.
Przede wszystkim dlatego, że te zajęcia Puchoni mieli wraz ze Ślizgonami. Czuła się przy nich taka mała. Siedziała w ostatniej ławce, mając nadzieję, że nie zwrócą na nią uwagi. Była kompletną niezdarą, o czym zdążył się przekonać już każdy uczeń tej szkoły, a Ślizgoni nie szczędzili obelg. Cały czas znajdywali sobie nowy obiekt kpin i Rachel wiedziała, że to tylko kwestia czasu, aż zaatakują i ją.
Tego dnia byli wyjątkowo zadziorni. Rzucali papierowymi kulkami w niewielkiego chłopca, który kulił się w pierwszej ławce. Co chwila wyrażali zgryźliwe uwagi na temat jego ubioru; widać było, że szaty chłopca są używane, tak samo z resztą jak książki i cała reszta. Rachel naprawdę chciała zaoponować. Ale wiedziała, że tylko pogorszyłaby sprawę. Już wyobrażała sobie, jak idzie w jego stronę, po drodze potykając się i rozbijając sobie głowę o kant ławki.
Nienawidziła siebie za to.
Oczywiście, nie wszyscy ze Slytherinu tacy byli. Grupką „Żartownisiów” dowodził Scorpius Malfoy, który zebrał wokół siebie grono wielbicieli i wielbicielek. Byli Ślizgoni, którzy patrzyli na to z kompletną obojętnością, jakby zastanawiali się: „Kurna, a co tak właściwie dzisiaj na obiad?”.
Nikt jednak nie stanął po stronie Puchona.
Oprócz jednego chłopaka z Domu Węża. Rachel go znała. To był ten chłopak, którego Annie tak nie lubiła, bo nie dawał jej spokoju… Leo Feather? Tak, chyba tak.
Rachel widziała, że nie jest typowym, zepsutym Ślizgonem. Był taki… inny.
Puchonka pamiętała, że pierwotnie Ślizgoni wcale nie byli zbiorowiskiem zbirów i pyszałków. Kiedyś uczniowie Slytherinu byli ludźmi sprytnymi i ambitnymi. Z czasem jednak coś się zepsuło i Dom Węża zyskał złą opinię. A Rachel zdawało się… zdawało się, że Leo jest Ślizgonem dawnego pokroju. Dobrej natury.
Więc czemu Annie tak go nie lubi? Cóż, Krukonka rzadko kiedy kogo lubiła. Rachel była zdumiona, że się z nią w ogóle zadaje. Przecież była taka beznadziejna.
Leo znów coś powiedział, co grupka Scorpiusa skwitowała niezbyt kulturalnym komentarzem, który w wolnym tłumaczeniu znaczy: Pieprz się, Feather!
No cóż. Próbował.
Z tych rozmyślań wyrwał ją gwałtowny trzask po drugiej stronie biurka i radosny głos:
-HEJ, RACHEL!
Dziewczynka wzdrygnęła się, przewracając przy tym butelkę z atramentem. Załkała w duchu. Miała przecież nie zwracać swojej uwagi.
Nie znała się na zaklęciach czyszczących, więc wyciągnęła z torby chusteczki, które natychmiast zaczęły przesiąkać czarną cieczą, brudząc przy tym jej dłonie. Rachel odgarnęła z twarzy kosmyk blond włosów, brudząc przy tym i twarz, i włosy.
-Och, wybacz! Nie chciałem cię przestraszyć!
Na Merlinia! Zupełnie zapomniała o tym kimś, co ją tak zaskoczył. Teraz na niego spojrzała.
Pulchna twarz, blond włosy… Na litość Boską, Rachel go znała. To Puchon.
Apolinary Dursley.
Oj tak, Al co nieco o nim mówił. A przede wszystkim o jego ojcu. Jego przekaz był prosty do zrozumienia: LEPIEJ TRZYMAJ SIĘ Z DALA OD TEGO CHŁOPAKA. MOŻE BYĆ DZIWNY.
Rachel nie wiedziała, jak wyjść z tej beznadziejnej sytuacji. Atrament zasechł na jej dłoniach, twarzy, włosach. Skapywał na podłogę.
-Emmm….- wystękała, sięgając po kolejną chusteczkę. Zamiast tego pchnęła pustą już buteleczkę, która potoczyła się po ławce i rozbiła w drobny mak na podłodze.
Jej mózg znów załkał. Tak samo jak dusza. I serce. I dłonie i palce i…
Apolinary zdawał się tego nie zauważać.
-Ty jesteś Rachel, tak!? Nie mylę się?
Mówiąc to, począł grzebać sobie bez skrępowania w nosie. Rachel odwróciła wzrok. Nie chciała wiedzieć, co kryje się w tej kopalni złota.
-Mhm… no… tak.
-Świetnie!- rozpromienił się chłopak. Dziewczyna zaryzykowała i spojrzała na niego. Marszczył czoło, wpatrując się w nią intensywnie.- Słuchaj, ty znasz mojego kuzyna Albusa Pottera, racja?
TRZYMAJ SIĘ Z DALA…
-Hmmm…. Ja…
-Super!- zawołał.- Bo tak się składa, że chciałbym z nim porozmawiać, w końcu to mój kuzyn, nie?- roześmiał się krótko, kwicząc przy tym niczym świnka, po czym nagle spoważniał.- Ale on zachowuje się, jakby mnie… unikał. Dziwne, co?
Rachel zwilżyła usta.
-Ekhm, tak. Dziwne.
-No właśnie.- pokręcił głową, zapatrując się w dal. Gdy na nią spojrzał, znów się uśmiechnął.- Pomyślałem więc, że ty mogłabyś mi pomóc?
-Ja?
-No mówię przecież. Mogłabyś z nim pogadać i nas gdzieś umówić, żebyśmy mogli się pogadać jak brat z bratem? I najlepiej gdyby jeszcze zabrał Jamesa.
-Yyymmm…
-Super! Wiedziałem, że mi pomożesz!
Rachel miała ochotę wyrwać sobie włosy, lub wypić ten atrament, który wciąż kapał jak z kranu na podłogę.
-Czekaj, ja…!
-Dziękuję! Niedługo znów porozmawiamy!
Po czym po prostu wstał i odszedł. Rachel patrzyła na niego, nie kryjąc zdumienia. CO tak właściwie się właśnie stało? I w CO wpakowała Ala?
Nie dane jej było o tym pomyśleć, bo Profesor McGonagall właśnie weszła do sali, by rozpocząć lekcje. Nie umknął jej uwadze rozlany atrament. Spojrzała z politowaniem na Rachel i wypowiedziała zaklęcie:
-Chłoszczyć.
Biurko i podłoga były czyste, ale twarz Rachel nie. Dziewczynka miała ochotę zapaść się pod ziemię.
Och, dlaczego musi być taką niezdarą?

Nienawidziła siebie za to.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 10 września 2016

132. Mały płomień.

Harry oderwał wzrok od okropnych wyżłobień dla drzwiach i spojrzał na te drugie, na końcu korytarza z czarnego kamienia. Popatrzył na Rona i Hermionę.
-No cóż, chyba musimy tam iść.
Ron z przestrachem skinął głową. Oboje ruszyli do przodu. Właśnie przekraczali próg, gdy Hermiona wrzasnęła:
-CHŁOPCY, NIE!
Chwyciła ich za tyły ubrań, jednak było a późno. Harry zdążył tylko odnotować to, że Hermiona znowu nazwała ich „chłopcami”, jakby mieli po 11 lat. Potem poczuł potężny ucisk w żołądku. A następnie w skroni.
Po chwili cała trójka leżała na ziemi, kurczowo trzymając się za brzuchy i oddychając ciężko. Pierwsza podniosła się Hermiona, której włosy były jeszcze bardziej roztrzepane niż zwykle. Na jej twarzy malował się grymas złości.
-Przecież kazałam się wam zatrzymać!
Harry przetarł skroń, w którą się uderzył upadając.
-Widzieliście, co to było?
-Cholerne złote kule!- Ron użył jeszcze kilka innych epitetów, które sprawiły, że Harry nabrał chęci roześmiania się, natomiast Hermiona wręcz przeciwnie.- Wyleciały z tych dziur w ścianie i powchodziły nam w brzuchy.
Biedak.-pomyślał Harry.-Chyba uderzył się w głowę nieco mocniej.
Ale gdy spojrzał na ciemne ściany, rzeczywiście zauważył dziury, z których wylatywał złotawy dym, jak z katapulty, która właśnie wystrzeliła. Cała trójka spojrzała po sobie.
-Czujecie się jakoś… inaczej?- wypalił Harry.
-Nie.- oznajmił natychmiast Ron.- Chyba nie.
Hermiona zmarszczyła czoło.
-Ja też, ale…
W tej chwili na prawo od nich dobiegł ich okropny krzyk, który przedarł unoszącą się w powietrzu ciszę. Harry poczuł dreszcze na karku. On, Ron i Hermiona rzucili się do drzwi, które także otworzyły się bez większego problemu, jak poprzednie. Nie zdążyli przyjrzeć się żłobieniom na ich powierzchni, ale Harry instynktownie przeczuwał, że te także nie przedstawiają nic miłego.
Weszli do sporego pomieszczenia z wysokim sklepieniem. Było w nim tak ciemno, że Harry z trudem dostrzegł mężczyznę przy ścianie. Na głowie miał coś w rodzaju korony, z której wyrastały niczym długie macki kable, które wpadały do czarnych worków.
Mężczyzna był okropnie blady i chorobliwie chudy. Jego skóra była pomarszczona i wyglądała na suchą jak wiór. Ubrania wisiały na nim jak na patyczaku, a sam sprawiał wrażenie wyprutego z energii i zmiażdżonego przez mugolski traktor.
Hermiona uklękła obok niego.
-Proszę pana! Co się stało?- wskazała na dziwne urządzenie na jego głowie.- Co to jest?
Mężczyzna przeniósł na nią zamglony wzrok. Otworzył usta i wyszeptał coś słabym głosem.
Harry nie mógł uwierzyć, że to ten sam mężczyzna jeszcze przed chwilą wrzeszczał w niebogłosy.
Hermiona nachyliła się bliżej.
-Niech pan powtórzy.
-Uciekajcie stąd.
Hermiona słyszała, że jego głos był słaby i cichy. Przełknęła ślinę. Chciała zapytać, co ma na myśli, ale nie zdążyła. Usłyszeli kobiecy głos na prawo od siebie.
-Kogo my tutaj mamy. To ten słynny Harry Potter i jego wierna dwójka pomagierów.
Hermiona podniosła się. Nie widziała, kto stoi w cieniu. Cała trójka wystawiła przed siebie różdżki.
-Kim jesteś i co mu zrobiłaś?- odezwał się Harry, mrużąc ze złością oczy.
-Jestem demonem, jakiego jeszcze nie znałeś. Wysysam magię z każdego czarodzieja, by móc powrócić. A wy, moi drodzy, będziecie kolejni.
Nim zdążyli cokolwiek powiedzieć, sklepienie nad ich głowami zaczęło trzeszczeć. Małe odłamki czarnych kamieni zaczęły się sypać na ich głowy. Kobieta roześmiała się złowieszczo, podczas gdy Harry i Ron podbiegli do mężczyzny. Natychmiast poczęli zdejmować mu dziwaczne urządzenie wysysające magię, które miał na głowie, jednak ono ani drgnęło. Ron wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw, podczas gdy mężczyzna wymamrotał:
-Idźcie. Dla mnie nie ma już ratunku.
Harry pokręcił głową.
-Ale, proszę pana…
-Idźcie! W was nadzieja.
Harry poczuł, że zapiekło go pod powiekami, gdy ruszył biegiem do wyjścia. Za nim podążali Ron i Hermiona. Niewygodne ubrania krępowały jego ruchy. Mokre włosy kleiły się do twarzy. W uszach rozbrzmiewał złowieszczy śmiech demonicy.
A wy będziecie kolejni.
Sklepienie za nimi upadło na ziemie w wielkich, czarnych kawałach. Harry po raz ostatni pomyślał o mężczyźnie, który tam został, a potem rzucił się w basen, do którego wpadli na samym początku.
                                                                            ~*~
Głos zamarł w gardle Arii, nogi się ugięły. Nagle zdała sobie sprawę, że wszystkie te małe pajączki, które jeszcze przed chwilą rozstępowały się przed nią, teraz wspinały się po niej, zasłaniając jej widok. Upadła na siebie, zrozpaczona. Pragnęła krzyczeć, ale nie mogła. Skóra ją piekła. Nie mogła oddychać, pająki dostawały się do jej nozdrzy. Nagle poczuła, że coś patykowatego chwyta ją za boki. Część pajączków z niej pospadała, gdy uniosła się w powietrze. Mogła więc ujrzeć, co takiego podnosi ją do góry.
Miała ochotę zwymiotować, gdy zdała sobie sprawę, że to jedna z akromantul schwytała ją w swoje odnóża, podstawiając sobie pod oczy, jakby była wyjątkowo ciekawym eksponatem do obejrzenia. Aria przełknęła ślinę. Czy powinna się przywitać, albo chociaż pomachać ręką?
Nie, to chyba nie był dobry pomysł. Zresztą, jej ręce były odrętwiałe, a głos odmawiał posłuszeństwa. Wielki pająk ruszył do przodu, a Aria, chcąc nie chcąc, razem z nim.
Weszli do ogromnej jaski, która była rozmiaru… boiska do quidditcha? W każdym razie była na tyle wielka, że zmieścił się w niej tuzin akromantul. Po podłodze i ścianach pełzły małe pająki. Z sufitu zwisały długie pajęczyny. Aria została gwałtownie rzucona na podłogę. Przez moment myślała, że wypluje płuca. Z całą pewnością byłoby to lepszą opcją, niż zjedzenie przez ogromnego pająka.
Aria wiedziała, że zaraz umrze. Czy śmiała się śmierci w twarz? Czy myślała o tym, że odejdzie z godnością i honorem? Nie. Jej myśli wyglądały mniej więcej tak:
AAAAAAaaaaaaaaahhhhh RATUNKU, TO COŚ ZARAZ MNIE ZJE AHAJKHLKJDLAJKAAAAAAA!!!!!
Na Brodę Merlina. Nie brzmi to bohatersko.
Małe pająki zostawiły ją w spokoju.  Nagle coś uderzyło ją w głowę.

Następne, co pamięta to okropny smród i poczucie lepkości. Miała wrażenie, że ktoś smaruje ją klejem. Otworzyła w bólu oczy. W głowie wciąż jej dudniło. Zobaczyła nad sobą wielkie, włochate odnóża pająka i pożałowała, że w ogóle się obudziła.
I wtedy zdała sobie sprawę, że jest zawijana w… kokon. Pająk prządł długą nitkę na pajęczynę- która, swoją drogą dziwnie śmierdziała- i oplatał ją nią szczelnie. Aria nie wiedziała, dlaczego, ale poczuła nowy przypływ paniki.
Zdała sobie sprawę, w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje. Powoli brakło jej powietrza. Zadusi się w śmierdzącym kokonie, który stworzył dla niej olbrzymi pająk. Kolejny sposób na śmierć, wspaniale!
Spróbowała poruszyć ręką. Nic z tego. Właśnie rozważała możliwość przegryzienia się przez pajęczynę, gdy nagle coś czarnego wpadło z wściekłym „IHAAAAAAKRAAA!” do pomieszczenia. Aria nie wiedziała, co to ma być na okrzyk bojowy, ale nie wnikała.
Perides?
Aria nie miała czasu się przyjrzeć, ale była pewna, że to on. Hipogryf uderzał kopytami w głowy pająków, co odwróciło ich uwagę. Ten, który przed chwilą prządł nitkę, teraz groźnie wymachiwał swoją długą nogą, próbując na nią nadziać to denerwujące, latające coś.
Aria miała pojęcia, co zrobić. Wiedziała, że musi wykorzystać jakoś tę sytuację. Tylko co zrobić, gdy nie daje rady poruszyć palcem?
Rozpaczliwie zaczęła machać prawą ręką, na ile pozwalało jej skrępowanie. Żałowała, że nie potrafi rzucać zaklęć niewerbalnych. Wiedziała jednak, że tego będzie mogła się nauczyć dopiero za kilka lat.
Podziałało. Nitki zaczęły się rozciągać. Wkrótce dziewczyna mogła sięgnąć po różdżkę. Co teraz? Nagle przypomniała sobie słowa Mike’a, który jest najlepszy z nich wszystkich w Zaklęciach.
-Lacarnum Inflamari.
Z jej różdżki wystrzelił mały płomień, który zaczął topić pajęczynę. Aria miała ochotę rozpłakać się ze szczęścia, a przede wszystkim ucałować Mike’a. Nawet nie wiedział, że właśnie uratował jej życie.
Poczuła piekący ból w nodze. Cholera, musiała sobie przypalić skórę! Opanowała łzy.
Wkrótce mogła wybiec z jaskini. Słyszała, że Perides wylatuje za nią. Znikł między drzewami, podczas gdy ona między nie wbiegła, modląc się, by pająki jej nie goniły.
Wyglądało na to, że sobie odpuściły. Jednak Aria wciąż biegła, zrzucając z siebie resztkę pajęczyn. Wypluwała ją nawet z ust. Czuła ból w nodze, gdzie się oparzyła.
Ale nie zwalniała.
Gdy wybiegła na zewnątrz, okazało się, że jest już ciemno. Która godzina? Jak długo była nieprzytomna? Nie miała pojęcia.
Po prostu opadła na ziemię przed wejściem do Zakazanego Lasu i zwinęła się w kłębek, szlochając głośnio. Wtuliła twarz w ręce, połykając słonie łzy.
NIGDY.WIĘCĘJ.
Nie dbała o to, że ktoś może ją zobaczyć. Nie miała sił się o to martwić.
Gdy w końcu wstała, ruszyła w stronę zamku, modląc się, by Charles ją chronił i nikt jej nie przyłapał. Wyglądało na to, że tak jest, bo brama była otwarta, a ona sama bez problemu dotarła do portretu Grubej Damy.
Peirdes ją uratował. Był na pewno wściekły i opowie wszystko chłopakom. A do tego dostanie jej się potrójna bura. No trudno. I tak było mu szaleńczo wdzięczna.
Wyglądało na to, że jest już po północy, bo w zamku było cicho, jak nigdy. Milczenie ją przytłaczało. Wkroczyła do Wieży Gryffindoru, śledzona zniesmaczonym spojrzeniem Grubej Damy, będąc pewna, że nikogo tam nie zastanie.
A jednak. James i Mike siedzieli przy prawie już wygasłym kominku.
Gdy tylko weszła, popatrzyli na nią, a na ich ściągniętych troską twarzach pojawiła się ulga.
-Aria!- zawołał James, wzdychając cicho.- Gdzie byłaś!? Tak bardzo się martwiliśmy!
Ruszyli w jej stronę. Dziewczyna przełknęła gulę w gardle.
-Dlaczego nie śpicie?
-Czekaliśmy na ciebie.- odparł z przejęciem Mike.- Co się stało?
-Przepraszam was, nie chciałam, żebyście się martwili.- Aria podniosła wzrok na ich twarze. Oczy mieli zaczerwienione ze zmęczenia. Mimo to uśmiechali się lekko. Jej przyjaciele. Przez krótką chwilę dziewczyna zapragnęła powiedzieć im prawdę. Ale nie mogła.- Ja… zasnęłam w toalecie. Ktoś zrobił mi głupi żart i mnie tam zamknął.
Mike zmarszczył czoło.
-Zasnęłaś? I dlaczego jesteś taka poobijana?
James spojrzał na jej nogę.
-Czy to oparzenie?
-Ostatnio mało śpię. Wiecie, szkoła, lekcje i tak dalej. No i nie wytrzymałam.- poczuła taką odrazę do siebie, jak jeszcze nigdy.- Gdy się obudziłam, byłam zamknięta. Spanikowałam i wypowiedziałam trochę zaklęć, które się odbiły i…
Chłopcy roześmiali się.
-Ale z ciebie czubek.- stwierdził James.
Aria przełknęła gorycz.
-Tak, wiem.
Gdy kładła się do łóżka, wciąż widziała ich zmartwione twarze.

Czuła, że jest nic nie warta.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 3 września 2016

131. Może w Gryffindorze...

Tak, tak. Jesteście zawiedzeni, że tak późno rozdział i w ogóle.
No cóż. Ja się smucę z innego powodu.
Przecież to pierwsza niewakacyjna sobota, prawda?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Harry, Ron i Hermiona przeszli w swoim życiu naprawdę wiele- w każdym razie na pewno więcej niż przeciętny czarodziej. Wiele razy pokonywali złych przeciwników, unikali śmierci i znajdowali się w różnych miejscach.
Jednak to, co się stało tego dnia, było zdecydowanie ich najdziwniejszym doświadczeniem.
Placek z latającej szuflady zniknął- jakkolwiek to brzmi- a cała trójka runęła w dół, kompletnie się tego nie spodziewając. Ich głosy mieszały się, gdy przekrzykiwali się nawzajem. Ron złapał Hermionę za rękę. Wokół panowała przygnębiająca ciemność.
Harry chciał coś powiedzieć, naprawdę. Ale po prostu nie mógł. Gdy już skończył krzyczeć, zamknął usta, próbując złapać oddech. Gdy ponownie je otworzył, zakrztusił się powietrzem. Prawą dłonią przytrzymywał okulary, które zsuwały się z jego nosa. W brzuchu mu się przewracało, jakby jego wnętrzności nabrały ochotę na kurs samby.
Mógł więc tylko czekać, aż spadnie. Co czekało go na końcu? Ból? Strach? Przeziębienie? A może sama śmierć?
Westchnął w duchu. Mógł zginąć już na wiele sposobów- zjedzony przez ogromnego pająka, utopiony przez zombie-inferiusy, zatruty jadem bazyliszka lub nawet zabity przez najpotężniejszego czarnoksiężnika wszechczasów- a miał umrzeć przez gadającą szufladę? Nie ma mowy. Nie po to szukał tych wszystkich horkruksów.
W końcu ujrzał światło na dole. A potem- świst, krzyk Hermiony i PLUSK! Czuł, że brak mu tchu. Nie mógł otworzyć oczu. Zrozumiał, że jest w wodzie. I opadał na dno.
Jak to możliwe, że spadł z takiej wysokości i przeżył? Nie miał pojęcia. Jedynym wyjaśnieniem było to, że woda była zaczarowana. Chwycił okulary, które spadły mu z nosa i zaczął wierzgać nogami i rękami, mając nadzieję, że to pozwoli wydostać mu się na brzeg. Przypomniał sobie o różdżce, którą trzymał w tylnej kieszeni spodni. Jedno sprawne zaklęcie i znalazł się na powierzchni.
Ron już tutaj był, podając rękę Hermione, która rozpaczliwie łapała powietrze. Twarz miał zarumienioną z niepokoju, gdy spoglądał na swoją żonę.
-Już w porządku.- mówił.- Oddychaj głęboko.
Harry nie czuł płuc. W gardle go piekło, a przed oczami miał czarne plamki. Wypluł wodę, klnąc cicho. Zrzucił marynarkę i krawat, które krępowały jego ruchy. Dygotał z zimna. Żałował, że nie nałożył szaty czarodzieja, tak jak Hermiona i Ron, tylko te mugolskie ubrania- były one kompletnie niepraktyczne i niewygodne.
Pierwszy odezwał się Ron.
-Gdzie my jesteśmy?
Było to najgłupsze pytanie, jakie mógł zadać. Wszyscy chcieli to wiedzieć. Pomieszczenie było z czarnego kamienia. Woda w basenie nienaturalnie granatowa. Było dość jasno, choć Harry nie zauważył żadnych lamp ani pochodni. Po drugiej stronie znajdowały się wielkie, zdobione drzwi.
Przetarł okulary, by widzieć lepiej. Jego oddech uspokoił się. Przeniósł wzrok na swoich przyjaciół, którzy wpatrywali się w niego bezradnie.
To zabawne, że jedno się nie zmieniło- cała trójka wciąż pakowała się w jakieś kłopoty. Dlaczego? Każde z nich zadawało sobie to pytanie od ponad 20 lat.
Harry odetchnął głośno i spojrzał w górę, ale nie zauważył tam dziury, którą tutaj wpadli. Fantastycznie. Stanął przed wyborem. Mógł:
a) przejść przez zdobione drzwi, które nie wyglądały zachęcająco.
b) szukać dziury w suficie.
c) zanurzyć się w basenie i już nigdy nie wypłynąć.
Co za trudny wybór.
Cała trójka podeszła do mosiężnych drzwi. Harry przyjrzał się zdobieniom na ich powierzchni. Przedstawiały ludzi krzyczących w agonii, płaczących i umierających w torturach tak okropnych, że nie warto ich opisywać. Harry odwrócił wzrok, powstrzymując mdłości. Hermiona westchnęła rozpaczliwie, gotowa się rozpłakać, a Ron począł kląć tak siarczyście, jak jeszcze nigdy dotąd.
Żona pomimo podłego humoru rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie.
Harry modlił się, by drzwi były zamknięte, niedostępne, a najlepiej zaklęte na tysiąc różnych sposobów.
Ależ oczywiście, że były otwarte. Wrota rozsunęły się, ukazując długi korytarz z podobnymi drzwiami na końcu.
Może jednak powrót do wody nie jest złym pomysłem?
                                                                  ~*~
Aria pomyślała, że tym razem wybierze się do Zakazanego Lasu za dnia. Czy to jakaś tradycja, że na każdą niebezpieczną przygodę trzeba wybierać się w nocy? Po lekcjach wyruszyła w tamtą stronę, a jakby ktoś pytał, szła do Hagrida na herbatkę.
Cel miała jasny- zdobyć jad akromantuli dla Charlesa, 12-letniego Krukona, który zawisł pomiędzy życiem i śmiercią i wybrał ją, by mu pomogła dostać się z powrotem na ziemię. Miała zdobyć dla niego kilka składników, by mógł wykonać pewnego rodzaju magię.
Dlaczego to robiła? Chciała utrzeć nosa swoim okropnym rodzicom i przygłupiej siostrze. Pokazać, że jest coś warta. Ale przede wszystkim pragnęła pomóc Charlesowi, bo było jej go zwyczajnie szkoda.
Odczuwała przerażenie, to fakt. Nigdy nie bała się specjalnie pająków, ale te, które do tej pory spotkała nie były większe niż jej palce.
Te, które spotka tego dnia miały być rozmiarów niedużego drzewka.
Ale przede wszystkim czuła przygniatające wyrzuty sumienia. Oszukiwała swoich przyjaciół, choć jeszcze nie tak dawno obiecali sobie, że nie będą mieć przed sobą tajemnic. Wiedziała, że jest złą przyjaciółką. Miała nadzieję, że kiedyś jej wybaczą. Teraz zapewne głowią się, gdzie się podziała, a niedługo będą się zamartwiać. Na samą tą myśl jej serce podskoczyło. Uczucie, że jest największym padalcem na świecie towarzyszyło jej przez całą drogę do Lasu.
Miała tylko nadzieję, że Charles będzie ją chronić. Dodatkowe wzmocnienie na pewno jej się przyda. Lub odrobina szczęścia. Taka malutka, mała odrobina. Nic więcej.
Nerwowo spoglądała w górę, mając nadzieję, że Perides nie kryje się gdzieś za chmurami. Stanowczo zakazywał jej spotykać się z Charlesem, mówiąc, że wyczuwa podstęp. W Arii gotował się gniew. Może i chciał dobrze, ale co mógł wiedzieć ten uskrzydlony konio-ptak? Nie znał jej, ani Charlesa. W ogóle, nie wiedział, co w tej chwili czuje. Zachowywał się, jakby nie miał serca. Nie rozumiał.
Stanęła przez Zakazanym Lasem. Westchnęła cicho. Wiatr lekko muskał jej skórę. Słońce uśmiechało się do niej z góry, a białe obłoczki leniwie sunęły po błękitnym niebie. Jednak ona zrobiła kilka kroków do przodu i ogarnął ją mrok, a melczno-białe chmury zniknęły. Poczuła doskwierające zimno. Korony drzew nad jej głową zlewały się w jeden, wielki dach, kompletnie zasłaniając błękit nieba. Nie przepuszczały promieni słonecznych.
Aria pierwszy raz były w Zakazanym Lesie za dnia, a nie odczuła kompletnie żadnej różnicy niż w nocy.
Mrok zdawał się szeptać. Ostatni raz obejrzała się do tyłu- wciąż widziała domek Hagrida, z którego komina radośnie buchał dym- po czym ruszyła do przodu, oddając się w lodowate ramiona ciemności.
Starała się ignorować uczucie, że pakuje się w najgorszą samotną przygodę swojego marnego życia. Gałęzie drzew wyglądały jak wyciągnięte ręce, pragnące jej dotknąć. Konary drzew zdawały się na nią patrzeć, choć nie miały oczu. Mimo to Aria czuła, że bacznie obserwują jej rozpaczliwe poczynania.
Co jej przyszło do głowy? Przecież nazwa mówi sama za siebie: Zakazany Las. ZAKAZANY. To oznacza: NIE WCHODZIĆ TAM POD ŻADNYM POZOREM, ZABRONIONE. Czego nie rozumiała?
Weź się w garść. Dasz radę. Ile by dała, by mieć przy sobie Jamesa lub Mike’a. Oni zawsze dodawali jej odwagi. Chcieli jak najlepiej. Byli dla niej oparciem i lubili ją, pomimo jej dziwactw.
A ona ich oszukiwała.
Poczucie winy powróciło. Aria zapragnęła złożyć się w kłębek i po prostu zniknąć. Wydawało jej się, że drzewa patrzą na nią oskarżycielsko.
Zwróciła się do najbliższego drzewa.
-Głupie drzewo, i co się tak gapisz!?
Drzewo nie odpowiedziało.
Zamiast tego na jego pnie zobaczyła kilka małych pająków poruszających się w zwartym szyku. Jeśli czegoś nauczyło jej życie, to jednego: chcesz znaleźć pająki? Podążaj za pająkami!
Pająki zeszły z drzewa i ruszyły w las, a Aria krok w krok za nimi. Jeśli ma zginąć, to niech tak będzie. Jeśli ma zjeść ją wielki pająk, to niech będzie to ten największy.
Pająków było coraz więcej. Schodziły z drzew, spomiędzy kamieni, z krzaków. Wkrótce było ich tak dużo, że dziewczyna z trudem powstrzymywała mdłości. Jeden, dwa małe pająki? Okej! Cały ich legion, a nawet kilkanaście? Ohyda!
Ścieżka mieniła się czernią. Aria uważała, by na żadnego nie nadepnąć. Nie chce przecież zdenerwować mamusi, prawda?
W końcu wyszła na dużą polanę. Jej uwagę od razu przykuła akromantula leżąca na jej środku. Okej, to dopiero było ohydne. Osiem włochatych nóg wielkości ławek w Wielkiej Sali leżało bezwładnie.  Cielsko kompletnie zasłaniało Arii widok. Mała głowa wyglądała bardzo nieproporcjonalnie do reszty. Osiem oczu było zamkniętych. Ze szczypiec kapała biała ciecz. Wokół gromadziło się tysiące małych pająków.
Akromantula  śpi? Czy jest martwa? Aria uznała, że to drugie. W odwłoku stwora ziała ogromna dziura, z której coś wypływało. Cokolwiek się stało, zabiło akromantulę. I choć była to sytuacja idealna, to Gryfonka poczuła opór. Nie chciała zbliżać się do tego potwora. Wzbudzał strach i obrzydzenie. Jego włochate cielsko sprawiało, że miała ochotę uciec i wspiąć się na drzewo, byle te długie nogi jej nie dosięgnęły.
Mimo to ruszyła do przodu. W głowie pobrzmiewały jej słowa pieśni Tiary Przydziału, której nauczył jej James. Podobno była to pieśń, która poprzedzała Ceremonię Przydziału jego ojca, samego Harry’ego Pottera.
Może w Gryffindorze,
Zrobiła kilka kroków do przodu. Ku jej zdumieniu, pająki rozstąpiły się pod jej stopami. Może myślą, że chce pomóc ich koledze?
Aria znów poczuła smutek.
Jak bardzo się myliły.
Gdzie kwitnie męstwa cnota,
Choć nogi odmawiały posłuszeństwa, robiła kolejne kroki do przodu. Akromantula była już na wyciągnięcie ręki. Musi być odważna. Jest Gryfonką. Zrobi to. Zrobi to, dla Charlesa.
Gdzie króluje odwaga
Och, a co jeśli te oczy otworzą się gwałtownie, a szczypce zacisnął wokół jej talii?
I do wyczynów ochota.
Patrz na to, Charles. I miej mnie w opiece. Aria wyciągnęła z kieszeni szaty małą fiolkę. Ręce trzęsły jej się spazmatycznie, gdy podsunęła je pod ogromne szczypce. Biały jad kapał do naczynia.
Aria czytała, że jad akromantuli zasycha szybko po śmierci stwora, więc trzeba działać sprawnie. Wygląda na to, że ten pająk umarł niedawno.
Więc pozostali mogli mieć wciąż nadzieję. Nadzieję, że ich brat żyje.
Poczuła się tak okropnie, że zawróciła. Miała już wystarczająco jadu. Chciała zrobić krok do przodu, ale pająki nie rozstąpiły się. Zamiast tego ruszyły w jej stronę.

Spomiędzy drzew błyszczały dziesiątki wielkich oczu, w których czaiła się żądza mordu.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay