Lily przysiadła pod wysokim drzewem wiśni, które o tej porze
roku rozkwitło piękną białą barwą. Promienie słoneczne ogrzewały jej twarz,
nadając całej sytuacji poczucie spokoju. Dziewczynka przez chwilę rozkoszowała
się tą chwilą, po czym otworzyła książkę w miejscu, gdzie wcześniej skończyła.
Nie była to jednak księga zaklęć, czy coś w tym rodzaju.
Nie, zwykła, mugolska powieść, którą dostała od Rose na święta. Przez jakiś
czas leżała zapomniana na półce, a Lily nie była w stanie pojąć, skąd pomysł na
taki prezent. Teraz jednak wiedziała. Miała wiele wspólnego z główną bohaterką
tejże powieści.
Na grzbiecie i okładce widniał tytuł: „Ania z Zielonego Wzgórza”.
Parszywy, rudy kolor włosów, wieczne rozmarzenie, chęć
przygód, której nie da się okiełznać…
I było coś jeszcze. Zarówno książkowa Ania, jak i Lily posiadały swoich osobistych gnębicieli.
Skoro o tym mowa. Lily zauważyła go, gdy szedł drogą. W
myślach odmówiła szybką modlitwę, by jej nie zauważył. Schowała twarz za
książką. Co prawda, minęła kupa czasu od ich ostatniej konfrontacji. Ona nie
opanowała wtedy swoich magicznych mocy i doszło do wypadku, w wyniku którego
Liam skręcił kostkę.
Och.
Od tamtego czasu unikała go jeszcze bardziej, niż wcześniej.
Bała się tego, co może myśleć o niej chłopak- od początku uważał ją za
wariatkę, a teraz, gdy siłą woli zwaliła go z drzewa… och, zdecydowanie nie
chciała go spotkać. Nie chciała słuchać jego obelg na swój temat.
Jednak zdała sobie sprawę, że jest niemal niemożliwym, by
jej nie zauważył. Jego wzrok powędrował w jej stronę i już wiedziała, że po
niej. Nawet książka jej nie pomoże.
Jej osobisty Gilbert
właśnie zmierzał w jej stronę.
-Hej, Płoszku!- usłyszała jego głos.- Kopę lat, nie ukryjesz
się.
Cóż, przynajmniej nie została nazwana Marchewką.
Powoli podniosła wzrok znad książki. No tak, jego ciemne
włosy wciąż były tak niechlujnie zmierzwione, a na twarzy malował się ten sam
irytujący uśmiech. Odetchnęła i postanowiła, że nie da się tak łatwo złamać.
Może Liam dostał nauczkę i stał się miłym chłopcem?
Tak, warto mieć nadzieję.
Uniosła lekko brwi, udając pewną siebie.
-Ja? To ty tutaj przylazłeś, naruszając mój spokój. Jestem
tutaj już od dobrych kilku godzin i wcale się nie ukrywam.
Zmarszczył czoło, najwyraźniej zdumiony takim obrotem
sprawy. Lily nigdy nie odpowiadała na jego zaczepki, zwykle uciekała bądź
prosiła go, by przestał, czasem wręcz błagała. Dlatego nazywał ją Płoszkiem. Od
teraz jednak postanowiła, że koniec z tym.
Chciała być jak Ania z
Zielonego Wzgórza; odważna i dumna, nie przestraszona.
Liam usiadł naprzeciwko niej, nie spuszczając wzroku ani na
chwilę. Wytrzymała te spojrzenie, przybierając kamienny wyraz twarzy.
-Tak, z moją kostką wszystko w porządku.- powiedział ze
zdenerwowaniem.- Wcale nie musisz się przejmować, że w jakiś niewytłumaczalny sposób
zwaliłaś mnie z drzewa.
-Miło mi to słyszeć.- odparła i powróciła do lektury, choć
nie mogła się na niej skupić. Czuła na sobie ten przeklęty wzrok kogoś, kto
próbuje wyprowadzić ją ze stanu nirwany.
-„Ania z Zielonego
Wzgórza”?- roześmiał się szyderczo.- Cóż, nic dziwnego, że jesteś tak
pochłonięta lekturą. Masz tak samo paskudne, rude włosy jak ta dziewczyna na
okładce.
Nie wytrzymała. W sumie… czemu miała być spokojna? Czemu ma
być uprzejma, gdy on wygaduje takie rzeczy? Przypomniała sobie, co zrobiła Ania, gdy Gilbert Blythe wyśmiewał się z jej rudych włosów… Cała pewność siebie,
której nagle nabrała, dodała jej sił. Wstała i uderzyła chłopaka z całej siły książką
w głowę… książką w twardej oprawie, rzecz jasna.
-A ty jesteś tak samo prostacki i chamski, jak Gilbert Blythe!
Nie odwracając się za siebie, ruszyła do przodu, wiedząc, że
zapewne ten głupiec nie zrozumiał jej błyskotliwego porównania. Czy jednak aby
na pewno Liam mógł być nazywany jej Gilbertem?
Bohater książki przepraszał za każdym razem, ilekroć przekroczył jakąś granicę
absurdu i bezczelności. Liam prędzej zmieniłby się w fokę, niż wypowiedział te
magiczne słowo.
Lily, zadowolona z takiego obrotu sprawy, roześmiała się,
zostawiając oniemiałego chłopca w tyle. Słyszała, jak ją woła. Nie zamierzała
się zatrzymać. Dzisiaj pokazała, na co ją stać. I nawet nie użyła do tego
magii.
Była odważna.
~*~
Aria siedziała przy stołku w bibliotece. W dłoniach nerwowo
miętosiła swoją ekologiczną torebkę z włosiem jednorożca.
-Charles? Hej, Charles? Wiem, że tu jesteś. Przecież mnie
wezwałeś.
Cisza.
Poderwała się z krzesła, które odsunęło się z głośnym
zgrzytem.
-Przepraszam, wiem, że jesteś zły o to, że Mike i James byli
ze mną. Ale… oni się uparli.- w jej głosie pobrzmiewała rozpacz. Nie chciała
tego przyznać, ale bała się tej konfrontacji bardziej niż czegokolwiek na
świecie.- To przyjaciele, nic nikomu nie zdradzą. Naprawdę, bardzo mi pomogli i
mam… mam to, o co mnie prosiłeś.
Powtarzała sobie, że przecież się nie boi. Charles to jej
przyjaciel zza światów. Ale… prawda była taka, że w głębi duszy drżała jak
osika. Charles był prawie umarły. Mógłby ją skrzywdzić… jednym dotknięciem
swojej niewidzialnej dłoni.
Charles mnie nie
skrzywdzi. Nigdy. Nie mógłby. Prawda?
W końcu nie wytrzymała i wybuchła:
-NO POWIEDZ COŚ!
Rozejrzała się po sali z przestrachem. Ktoś szepnął jej do
ucha:
-Nie krzycz, bo nas usłyszą.
Podskoczyła, wywracając krzesło, po czym upadła z grzmotem
na ziemię. Ból przeszył jej ciało, przeklęła cicho.
-Okej, teraz na pewno
nas usłyszą. Filch już tu lezie.- chwila ciszy i coś, co zabrzmiało jak
pstryknięcie palcami.- Jednak nie,
zawróciłem go. Przez najbliższą godzinę będzie zbierał sierść swojej kotki z
dywanu.
Roześmiał się i Aria prawdopodobnie też by to zrobiła- gdyby
nie fakt, że właśnie została przestraszona na śmierć.
Wstała i wysyczała przez zaciśnięte zęby:
-Prosiłam cię, żebyś tak nie robił! Czy to takie trudne do
zrozumienia?
Prawda była taka, że to, co stało się przed chwilą nie tylko
ją zaskoczyło, ale szept w jej uchu brzmiał… inaczej. Złowieszczo. Przez chwilę
naprawdę była pewna, że Charles się wściekł na nią i zamierza ją skrzywdzić.
Porzuciła jednak te myśli. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.
-Masz rację,
przepraszam.- w jego głosie rozpoznała tę charakterystyczną skruchę
wymieszaną ze wstydem i mimowolnie się uśmiechnęła. Uwielbiała, gdy mówił tym
przepraszającym tonem.- Jestem po prostu
cofnięty umysłowo i wciąż zapominam, że jestem niewidzialny. Głupi głupiec,
wybacz.
Odetchnęła.
-Okej, już po wszystkim.- spojrzała niepewnie w stronę,
gdzie powinien stać.- Czy… jesteś na mnie zły?
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza.
-Nie zrobiłaś dobrze
zabierając ich ze sobą, ale rozumiem… rozumiem, że nie miałaś wyboru.- odezwał
się nieco spiętym głosem.- Po prostu
zadbaj, żeby przez tę dwójkę nasz plan nie poszedł w łeb, dobrze? Jesteśmy na
półmetku. Pozostał tylko jeden składnik i to wcale nie tak trudny do zdobycia.
-Spokojnie, to moi przyjaciele. Ufam im bezgranicznie i
najbardziej na świecie, nigdy by nas nie zdradzili. A z nimi jestem
silniejsza.- nie mogła opanować podekscytowania.- Co to za składnik?
-Krew.
Przystanęła z nogi na nogę.
-Krew?
-Tak, kogoś, kto
urodził się w czarodziejskiej rodzinie. Potrzebuję tak zwanej… „czystej krwi”.
Aria opanowała drżenie rąk.
-Och, więc… Chyba się nadam.
Wyczuła, że Charles się zmieszał.
-Nie wymagam tego od
ciebie, jeśli nie chcesz tego robić, ale… tędy droga. Jeśli chcesz, możesz
przyprowadzić jakiegoś innego czarodzieja czystej krwi…
-Nie!- powiedziała zbyt gwałtownie. Gdy emocje opadły,
dodała:- Nie. Muszę to dokończyć. Dostaniesz… moją krew.
-Boisz się.- nie
była to obelga, bo w jego głosie pobrzmiewała najprawdziwsza troska.- Nie musisz. To jedna, czy dwie krople.
Wystarczy niewielkie ukłucie. Naprawdę nic wielkiego. I nie musimy tego robić
dzisiaj. Za… kilka dni. Muszę się przygotować, ty także.
Te słowa ją uspokoiły. Jedna, czy dwie krople. To nic
takiego. Prawda?
Poczuła niewidzialną dłoń na ramieniu. W pierwszej chwili
się przeraziła, ale potem… potem było inaczej.
-I wtedy w końcu znów
wrócę do żywych. Aria, jestem ci tak wdzięczny. W końcu będziemy mogli poznać
się… prawidłowo.
Tak, czuła, jakby miała na sobie dłoń człowieka,
przyjaciela. Uśmiechnęła się. Także tego pragnęła. Porozmawiać z nim, patrząc
mu w oczy. Móc zobaczyć jego twarz i malujące się na niej emocje.
-Niedługo.
Wyciągnęła przed siebie torbę z włosiem, która zniknęła,
rozpływając się w powietrzu.
Aria wiedziała, że koniec jest bliski.
Annie nie mogła spać przez resztę nocy, po tym, jak jej sen
zaburzyła tamta okropna wizja. O poranku zerwała się z łóżka. Ubrała szybko szaty
i wybiegła z dormitorium. Zawsze wyglądała niechlujnie; chyba nie miała
ubrania, które nie byłoby upaprane farbą lub upiększone na swój sposób
kolorowymi mazakami. Jednak dzisiaj… dzisiaj wyglądała po prostu jak żywy trup
i nie zamierzała się z tym kryć.
W połowie drogi do lochów spotkała Leona, który najwyraźniej
także jej szukał. Jego roztrzepany wygląd mówił sam za siebie. Przez chwilę po
prostu stali i patrzyli na siebie w milczeniu. Chyba nie musieli używać słów-
oboje czuli tak samo przytłaczające przerażenie.
-Statim finis.- odezwał
się w końcu.- Co to znaczy?
-Nie wiem.- odparła Annie, po raz pierwszy się tego nie wstydząc.
Nie miała pojęcia co to znaczy, ani co powinni teraz zrobić. Kurde, była tak
beznadziejnie zagubiona. I do tego miała ochotę wybuchnąć płaczem, tu i teraz.
I nie obchodziło ją nawet to, że Leon by to widział. Nie chciała już z nim
rywalizować, ani uciekać przed tym, że są ze sobą w jakiś dziwaczny sposób
powiązani.
Odetchnęła, a głos jej drżał.
-Ten sen był okropny.
Leo chyba wyczuł, że coś jest nie tak, bo spojrzał na nią z
troską. Cholera, nienawidziła tego. Była przecież silną, niezależną kobietą, a
Leon to typowy, ślizgoński, nadęty pacan, który uważa się za pępek świata. Mimo
to pozwoliła odciągnąć się na bok, by nikt nie mógł widzieć jej słabości.
Wiedział, że nie wybaczyłaby tego sobie i była mu za to wdzięczna.
Gdy znaleźli się za rogiem- swoją drogą, zawsze rozmawiali
kryjąc się za jakimiś rogami- zapytał:
-Wszystko… w porządku?
Annie żachnęła się.
-Cholera, jasne, że nie! Nic nie jest w porządku.
Oddychała ciężko. Wizja powracała jak zły sen. Niemal znów
słyszała ten głos i widziała krew wylewającą się z oczu, ust i uszu Layli.
Postanowiła jednak, że koniec użalania się nad sobą.
-Statim finis.-
powiedziała, nie patrząc mu w oczy.- Jakiś pomysł?
-Myślę, że to z łacińskiego.
To przeważyło szalę.
Dziewczyna wybuchła płaczem. Była tylko 11-latką stojącą
przed okropnym wyborem. Poczuła dłonie na ramionach, a po chwili stała, łkając
w ramie chłopca. Potrzebowała tego. Potrzebowała, by ktoś, kto ją rozumie,
dodał jej sił. A tylko Leon wiedział o tym, co czasem nawiedza ją w snach.
Było nawet dobrze, dopóki nie powiedział:
-Hej, przecież łaciński nie jest taki zły…
Odsunęła się, przypominając, dlaczego tak właściwie go nie
lubi. A może właśnie lubi? Kurczę, wszystko jedno. Otarła łzy w mgnieniu oka i
schowała dłonie do kieszeni szaty.
Spojrzała na niego.
-To się nie stało.
-Oczywiście, pani.
Uśmiechnął się i przez chwilę w jego oczach rozbłysły
radosne iskierki. Tak samo wyglądał jeszcze niedawno, gdy kłóciła się z nim o
dosłownie wszystko. Nigdy nie rozumiała, dlaczego tak to lubi. Czy to się
zmieniło? Czy może weszło jej w krew tak bardzo, że nawet nie zauważała, że się
z nim spiera?
Poczuła na palcach chłód. Wyciągnęła z kieszeni niewielką
buteleczkę.
-I jeszcze ta głupia butelka, która powraca do kieszeni,
ilekroć ją wyrzucę.- spojrzała na Leona, którego wzrok mówił: mam tak samo, koleżanko.- Jak mamy niby
magazynować w nich magię? Są malutkie.
Przyjrzała się pojemnikowi dokładniej i wtedy zobaczyła coś
na jego spodzie. Wygrawerowane dwa słowa: Statim
finis.
Niemal krzyknęła. Zassała powietrze niczym odkurzacz na
pełnych obrotach, a Leon podszedł bliżej. Pochylili się nad przedmiotem.
-Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam. A może… Tego nigdy
tutaj nie było?
Leo odparł po chwili stłumionym głosem.
-Wiem. Te słowa to zaklęcie. Zaklęcie, które pozwoli nam
czerpać energię z innych czarodziejów.
Annie spojrzała na niego.
-Nie chcę tego robić.
Odwzajemnił spojrzenie.
-Ale… czy mamy wybór?
Nie. Wiedziała to. Albo współpraca, albo śmierć.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay
Ania i Gilbert w końcu potem byli małżeństwem, więc może Lily i Liam w przyszłości... O.o
OdpowiedzUsuńDziewczyno blog cudo :) czytam od miesiąca i zdążyłam przeczytać go dwa razy :) nie mogę się doczekać na kolejny rozdział ::
OdpowiedzUsuńDopiero niedawno odkryłam tą opowieść i muszę przyznać, że jest cudowna. Wiem, że to już dawno po publikacji, ale nie mogę się powstrzymać przed skomentowanem.
OdpowiedzUsuńARIA NIE RÓB TEGO! PRZECIEŻ TO TO SAMO CO Z VOLDEMORTEM! WSZYSTKIE RODY CZYSTEJ KRWI SĄ SPOKREWNIONE, WIĘC JEŚLI TEGO "CHARLESA" "ZABIŁA" OSOBA TEJ KRWI TO MOŻNA POWIEDZIEĆ, ŻE MACIE TĄ SAMĄ KREW A DO WSKRZESZENIA TAKA JEST POTRZEBNA! PROSZĘ, NIE! NIE UFAJ TEMU CZEMUŚ!
Dziękuję, tyle miałam do przekazania.
Szczerze podziwiam za pomysł. Szkoda tylko, że odkryłam to tak późno i nie mogłam komentować na bieżąco.
Pozdrawiam.
No moim zdaniem to Gilbert nie był gnębicielem Ani, raz ją wyśmiał i tyle Liam jest o wiele gorszy od Gilberta
OdpowiedzUsuńHejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, Aria nie rób tego, nie ufsj Charlesowi, on coś kombinuje, mam nadzieję, że Anne i Leo nie będą zdobywać tej siły od innych...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Casino - Dr.D.C.
OdpowiedzUsuńFounded in the 속초 출장안마 late 1940s by David S. Cohen and Robert E. DeChambeau, this casino is home 동해 출장안마 to over 50 table games, a wide variety 거제 출장샵 of 제주도 출장안마 video 동해 출장안마 poker and sports