niedziela, 21 maja 2017

163. Koniec jest bliski.

Nie pytajcie mnie, czemu rozdział jest dzisiaj, a nie wczoraj.
Nie wiem.
Zapytajcie lepiej mojej przedwczesnej sklerozy.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Cała aura wskazywała na to, że dzisiejszy dzień nie będzie zwykłym dniem.
Był to już początek czerwca, a za oknem szalała wichura. Harry popatrzył ze zmęczeniem z okna swojego biura na poszarzałe ulice Londynu. Tak, coś zdecydowanie się zbliżało.
Zbliżał się sam koniec.
Harry nie znosił tego przytłaczającego uczucia. Kiedyś, o tym, że dzieje się coś złego informowała go jego blizna. Tym razem było to po prostu… przeczucie. Dziwne i niewytłumaczalne. Śledziło go niczym cień na każdym jego kroku.
Czuł się starszy o kilkadziesiąt lat. Magia kompletnie go opuściła. Miał nawet problem z poruszaniem się, w każdej chwili mógł zemdleć, bo kręciło mu się w głowie, ilekroć próbował wykonać gwałtowniejszy ruch. Jednak w kieszeni swojej czarodziejskiej szaty, oprócz różdżki, dzierżył też fiolkę eliksiru, który Hermiona ważyła ostatnimi czasy.
Doda mu sił, gdy nadejdzie rzekomy koniec.
Nie bez powodu więc kurczowo ją ściskał. Wiedział, że to ten czas.
Chociaż było późno, nie wrócił do domu na noc pod pretekstem stosów pracy. Tak naprawdę wolał tutaj być, bo wiedział, że powinien trzymać rękę na pulsie. Na wszelki wypadek. Coś nie pozwalało mu spać.
Przełknął ślinę i spojrzał na zegar na ścianie. Wybiła 3:00.
Wtedy usłyszał pukanie w szybę. Otworzył ją tak szybko, jak tylko mógł. Od razu poczuł zawroty w głowie. Złapał powietrze, delikatnie ujmując list, który przyniosła do jego rąk sowa.
Trzęsącymi się rękoma rozerwał kopertę zaadresowaną do niego.
Widać było, że list został napisany w pośpiechu. Koślawe litery i zgnieciony pergamin mówiły same za siebie. Harry skupił całą uwagę na tym, by odszyfrować wiadomość.
Harry,
Ty i oddział Twoich aurorów jesteście pilnie potrzebni w Hogwarcie. Dzieje się coś złego. Potrzebujemy pomocy. Jesteśmy pod ostrzałem różdżek. Proszę, zawiadom jak najwięcej czarodziejów zdolnych nam pomóc. Nie byliśmy przygotowani na atak.
                                                                                                                                     Minerwa McGonagall
Więc tak właśnie nadszedł koniec.
Harry dobrze wiedział, co robić. Jednak najpierw zażył eliksir, który przygotowała Hermiona. Poczuł ciepło i adrenalinę w żyłach. Chwycił różdżkę i bez najmniejszego problemu wyczarował patronusa, któremu przekazał wiadomość do ogłoszenia.
Patrzył, jak srebrny jeleń wyskakuje przez okno i znika na ulicach Londynu. Poczuł, że jego utracona magia powróciła.
Na jak długo?
                      ~*~
-Drętwota!
Kolejny uczeń padł niczym długi na łazienkowe kafelki. Tym razem padło na Krukona z piątej klasy.
Do jego czoła przyłożono dwie różdżki, następnie jednym tchem wypowiedziano:
-Statim Finis.
Złota poświata uniosła się nad jego głową, a następnie zniknęła w niewielkich buteleczkach, mieniąc się za szkłem. Jeszcze jedno zaklęcie:
-Obliviate.
I było pewne, że Krukon nie będzie nic pamiętał z tego wydarzenia, gdy już się obudzi.
Tym właśnie przez ostatni tydzień zajmowali się Annie i Leo.
Gdy pierwszy raz napełnili buteleczki magią, myśleli, że już po wszystkim. Że już nie muszą tego robić. Ale nie. Złote opary znikały z nich regularnie, ilekroć były już pełne. Layla rosła w siły.
Annie i Leo byli na skraju wytrzymałości psychicznej. Niewiele mówili, niewiele spali, po prostu robili, co musieli. Z bólem obserwowali swoje ofiary, które niczego nieświadome z dnia na dzień słabły. Annie czuła się rozdarta- stanęła przed wyborem: albo zrobi coś niemoralnego, albo zginie. Czy aby na pewno pierwsza opcja okazała się dobrym wyborem? Wątpiła w to z całą chwilą coraz mocniej.
I gdy tak robiła, co robiła, zdawała sobie sprawę, że jest złym człowiekiem. Tchórzem. Utwierdzając się w tym przekonaniu, coraz bardziej nienawidziła siebie.
Natomiast Leo czuł się bardziej zagubiony.
Wszystko to wydawało mu się jakby złym snem, godziny jakby znikały na mgłą. Nie rozumiał słów, które do niego wymawiano, nawet nie próbował udawać normalnego. Wpadł w trans, podążał za schematem trzech zaklęć: Drętwota, Statim Finis, Obliviate.
Te ostatnie nie było zaklęciem, które powinien znać pierwszoroczniak. Obliviate to zaklęcie wymazujące pamięć. Jednak z braku wyboru, spędzili kilka wieczorów na nauce tejże klątwy. Ćwiczyli na sobie nawzajem. Gdy w końcu Leo nauczył się zaklęcia, Annie postanowiła je na nim przećwiczyć i tak oto zapomniał wszystkiego, czego się nauczył.
To był ostatni raz, kiedy się śmiali.
Teraz nie potrafili popatrzeć sobie nawzajem w oczy. Nie rozmawiali- co było zupełnie nienormalne. Zazwyczaj oboje mieli zbyt wiele do powiedzenia. I zawsze, ZAWSZE się kłócili. Był to filar ich znajomości.
Filar ten runął wraz z ich pierwszą ofiarą.
Czy ich przyjaciele coś zauważyli? Oczywiście. Próbowali nawet interweniować, jednak Annie i Leo unikali jakichkolwiek kontaktów z innymi. Nauczyciele także zwrócili na to uwagę- jednak ostatecznie całą winę zrzucono na stres przed egzaminami.
Annie pragnęła, by sprawiedliwość wymierzyła jej rozsądną karę. Leo czuł się jak zaprogramowany robot do ataku.
Pewnego jednak wieczora jakiś jeden trybik się przestawił i tak oto Leo zdał sobie sprawę, co się z nim dzieje. Coś złapało go za serce, gdy odetchnął głęboko. To, co robił przez ostatnie tygodnie jakby wreszcie do niego dotarło w całości.
Ze łzami w oczach ruszył do biblioteki. Nie wiedzieć czemu, czuł, że powinien to zrobić. Zbliżała się cisza nocna, więc biegł ile sił w nogach. Nienawidził każdego swojego kroku i oddechu. Tak, był złym człowiekiem.
Pomyślał o Annie. Widział, jak to wszystko na nią wpływa. Ona także była na skraju wytrzymałości. A jeśli… a jeśli pewnego dnia nie wytrzyma ciężaru i…? Powinien ją wspierać. Tak, teraz to wiedział.
Tak bardzo pragnął cofnąć czas.
Czy wtedy jednak podjąłby inną decyzję? Czy na pewno wolał być martwy niż odarty z wszelkiej ludzkiej godności?
Sięgnął po ogromny słownik łaciny, obserwowany pod zdziwionym spojrzeniem pani Pince.
Gdy znalazł odpowiedź, poczuł, że braknie mu tchu.
Statim finis…
… czyli koniec jest bliski.

Aria sama nie wiedziała, czy targające nią uczucia są dobre. Stres z dodatkiem podekscytowania to zdecydowanie niebezpieczna mieszanina.
Mimo to szła. Do biblioteki. Zawsze tam się spotykali.  Było godzina 2:30. Tej właśnie nocy miała wykonać ostatnie zadanie, by Charles mógł wrócić na ziemię.
Oddać krew.
Towarzyszyli jej jednak Mike i James. Chciała, by byli z nią, gdy będzie świadkiem czegoś niesamowitego. W końcu czuła się użyteczna, dobra. Pomogła komuś. Stawiła czołu wyzwaniu. Podołała.
Przed nią jeszcze jeden, mały krok i będzie mogła ujrzeć Charlesa. Jego twarz i uśmiech, który tyle razy sobie wyobrażała. Ilekroć się śmiał, chciała móc zobaczyć jego roześmiane oczy. I to wszystko już dzisiaj.
W końcu coś jej się udało. Nie czuła się już taka beznadziejna.
Ale cała ta sprawa oddawania krwi nieco ją przerażała, więc chciała mieć przy sobie Jamesa i Mike’a. Co prawda, Charles obiecał jej, że to będzie małe ukłucie. Jasne, wierzyła mu, ale… krew to krew, tak?
Gdy tylko weszła do biblioteki, zawołała:
-Charles, jestem! Są ze mną James i Mike. Mam nadzieję, że się nie złościsz?
Po chwili odpowiedział jej głos, który stopniowo się do niej zbliżał:
-Nie. Mówiłaś, że możemy im zaufać.- odparł, jednak gdzieś daleko w jego tonie pobrzmiewał chłód.
Zignorowała to.
-Tak, możemy. Jasne. Ja… jestem gotowa.- odparła, aż trzęsąc się z ekscytacji. Nie mogła powstrzymać uśmiechu zadowolenia, który rozciągał się na jej twarzy.- Co mam robić?
-Spokojnie.- Charles roześmiał się szczerze, a Aria poczuła miłe ciepło na sercu.- Najpierw przygotuję poprzednie składniki.
Dokładnie przed nią, w powietrzu uniosło się kilka kropel jadu akromantuli i krótki pukiel włosia jednorożca, który pod wpływem substancji zmienił kolor na kompletnie czarny. Cała trójka wpatrywała się w te właśnie przedmioty z zaciekawieniem.
-Trzymam je w dłoni.- wyjaśnił Charles.- Drugą ręką nakłują twoją, by dostać trochę krwi.  Ja muszę to zrobić, takie są zasady. I… jeszcze jedna. Musisz tego naprawdę chcieć. Inaczej wszystko pójdzie na marne.
Aria zaczerpnęła powietrza.
-Bardzo. Bardzo chcę ci pomóc. Od samego początku.
-Świetnie. Więc… więc wyciągnij rękę nad jad i włosie.
Sytuacja ta była tak dziwna, że oboje czuli się nieco zakłopotani. Aria spojrzała na Jamesa i Mike’a. Obaj uśmiechnęli się pokrzepiająco, jednak gdzieś w ich wzroku dojrzała niepewność i niepokój, ale nic nie powiedzieli.
Aria wyciągnęła rękę i zacisnęła zęby. Serce przyśpieszyło jej gwałtownie, jakby chciało wyrwać się z piersi.
-Spokojnie.- usłyszała głos Charlesa. Głos… który brzmiał nieco inaczej niż zwykle. Był zbyt niepokojący.- Drobne ukłucie.
Poczuła zimno ostrza na swojej ręce i poczuła oślepiający ból, gdy przebyło ono drogę od łokcia, przez całe przedramię, aż do nadgarstka. Krew polała się na jad i włosie.
Przez chwilę nic się nie stało. Aria bała się, że za mało pragnie, by jej przyjaciel wrócił na ziemię. Ale nie, po chwili oślepiło ją światło i upadła z jękiem na ziemię, czując rozrywający ból w swojej lewej ręce. Jej blizna w kształcie przekrzywionego krzyża została przecięta przez długą szramę ciągnącą się przez całe jej przedramię. Z miejsca, gdzie linie się przecięły, wyciekła czarna kropla. Dziewczyna patrzyła na to z obojętnością. Kręciło jej się w głowie. James i Mike natychmiast do niej podbiegli, gdy tylko jasność zniknęła.
-MAŁE UKŁUCIE!?- zawołał Mike, patrząc z przerażeniem na ranę Arii. Trzęsącą się ręką wyciągnął różdżkę, jednak na nic. Nim zdążył wypowiedzieć jakiekolwiek zaklęcie, dziewczyna poderwała się na równe nogi.
Przed nią stał Charles. Jednak… wcale nie wyglądał na 12 lat. Raczej na 17. Miał ciemne jak smoła włosy i tak samo czarne oczy- jego tęczówki były tak samo czarne jak źrenice, co przyprawiało o dreszcze. Ubrany był w zwykłą, czarną szatę.
-Charles?- zapytała cicho Aria.
Chłopak zaśmiał się w odpowiedzi.
-Wreszcie. Mój plan się udał.
-Ty… Ty wcale nie masz 12 lat…- powiedziała Aria, kompletnie nic nie rozumiejąc. I wtedy to zobaczyła.
Charles nie był do końca… widzialny, namacalny. Jego struktura była dziwna, tak, jakby mógł się rozpłynąć we mgłę w każdej chwili.
I wtedy zrozumiała. Charles był demonem.
Z przerażeniem spojrzała na Jamesa i Mike’a, którzy chyba już to zauważyli. Demonem, czyli stworzeniem tak złym, że nawet piekło nie przyjęło go do siebie po jego śmierci. Był tym, czym byli Kishan i Layla.
Nim zdążyli cokolwiek powiedzieć, on złapał ich przerażone spojrzenia i się roześmiał.
-Och, zdziwieni? Cóż, wasz głupi hipogryf miał rację. Nie można ufać nieznajomym.
Kompletna cisza. Cała trójka wpatrywała się z niedowierzaniem w nowo odrodzonego demona.
Aria nie była w stanie pojąć, co właśnie zrobiła.
-Kim… kim ty jesteś?
-Och, łatwiej byłoby powiedzieć, kim NIE jestem.- spojrzenie świdrujących, czarnych jak noc oczu budziło zgrozę.- Jestem Charles. Morderca. Demon. Jednak nie pozwolę wam poznać mojej historii. Nie mam na to czasu.
-Miej odwagę się przyznać.- odezwał się po raz pierwszy James, a w jego oczach nie było już strachu. Pałał z nich gniew.
Charles spojrzał na niego z furią i przez chwilę Aria była przerażona tym, co ma się zaraz stać. Jednak demon jakby ochłonął i odparł:
-Tak. Masz rację. Nikt nie zna mojej historii. To czas, by świat dowiedział się, kim jestem. Zacznijmy więc od początku. Czyli od mojego brata, Kishana.
Brata? No tak. Nagle… wszystko stało się jasne. Aria wychodziła z szoku i kierowała nią coraz większa złość.
-Kishan on zawsze chciał wyrwać Hogwart z rąk czwórki założycieli. Wyciągnąłem do niego pomocną dłoń. Razem byliśmy w stanie to zrobić. Bylibyśmy panami tej szkoły. Ale nie, on chciał zrobić to sam. Oczywiście, nie udało mu się! Idiota.- Charles promieniował złością do swojego brata.-Gdy zrozumiał, że wszystko stracone- posyłał do szkoły tygrysy, by codziennie zabijały po jednym uczniu. To była jego zemsta. Jednak ja także zaplanowałem SWOJĄ WŁASNĄ zemstę. Kilka zręcznych zaklęć i tygrysy odwróciły się przeciwko niemu, rozszarpując go na śmierć. Od tego czasu przeklętymi zwierzętami Kishana stały się tygrysy. Za swoje złe czyny został demonem.
Całą trójka w szoku przypomniała sobie, jak rok temu pokonała Kishana. Ponownie został rozszarpany przez tygrysy, tym razem widmowe. Jego krzyki do dzisiaj czasem pobrzmiewały w ich głowach.
-Ale jest jeszcze Layla.- prychnął Charles. Zdawało się, jakby te imię budziło w nim niesmak.- Ukochana mojego wspaniałego braciszka. Gdy mu odbiło- co tu więcej mówić- zerwał z nią. Zrozpaczona wariatka zabijała każdego mężczyznę na swojej drodze w niezwykle okrutny sposób. Próbowałem ją uspokoić. Zapewnić jej miłość, na jaką zasługiwała. Ale ona była nieokrzesana. Odrzuciła mnie i zmusiła do walki.- mówił z goryczą.- Z zawiści zadusiłem ją w nocy. Ona stała się demonem, a mnie w końcu wchłonęła ziemia, bym i ja się nim stał.
Aria oddychała z trudem.
-JAK… JAK MOGŁEŚ MNIE TAK WYKORZYSTAĆ!?- krzyknęła, nie kryjąc łez. Teraz dobrze wiedziała, co takiego zrobiła. Targały nią ogromny szok i poczucie zdrady nie do opisania.
Demon spojrzał na nią obojętnie.
-Jesteś tylko marionetką w moim wielkim planie, dziewczynko. Wróciłem, by zdobyć Hogwart, tak, jak kiedyś miałem zamiar. I pokazać mojemu bratu, kto jest tym lepszym. BO WIEM, ŻE TU BYŁEŚ, KISHANIE! POKAŻ SIĘ!
W powietrzu rozbrzmiał znajomy, ogłuszający pisk. Aria poczuła pulsujący ból w swojej krwawiącej ręce, o której zapomniała. Przecięty przekrzywiony krzyż- znak Kishana- rozbłysnął na czarno. Demon pojawił się obok swojego brata.
Miał tak samo jasne, prawie białe włosy i czerwone oczy, co poprzednio. Taką samą czarną szatę i pelerynę z przekrzywionym krzyżem.
Uśmiechnął się drwiąco.
-Kopę lat, braciszku.
Wtem stało się coś jeszcze. Ziemia się zatrzęsła. Aria wpadła na Jamesa, który złapał ją mocno. Cała trójka była tak oszołomiona tym, czego się właśnie dowiedzieli, że nie byli w stanie nic mówić. Jedynie żądza sprawiedliwości i walki rozpalała ich młode umysły. Widok Kishana sprawił, że wspomnienia ich walki sprzed roku stały się żywe.
I wtedy pojawił się ktoś jeszcze.
Kobieta. Czarne, długie włosy okalały jej jasną twarz o pięknych, dużych oczach w kolorze morza. Także miała na sobie zwykłą, ciemną szatę.
Demonica.
-Layla?- zapytali jednocześnie Kishan i Charles, zdumieni. Kobieta spojrzała na nich z wyższością.
-Tak, idioci. Miło was widzieć po latach rozłąki. Podczas gdy wy zajęci jesteście rodzinną kłótnią, ja rosnę w siłę. Przez miesiące żywiłam się magią czarodziei z Ministerstwa, by móc wrócić z zaświatów. Czerpałam też magię z uczniów Hogwartu. I dzisiaj jestem gotowa, by jeszcze raz stawić wam czoła. Ta szkoła będzie moja.
Kishan prychnął.
-Nigdy jej nie chciałaś.
Spojrzała na niego z nieskrywaną nienawiścią.
-Nie, dopóki mnie nie zostawiłeś. Poprzysięgłam zemstę za moje złamane serce. Najlepszą zemstą będzie odebranie ci tego, czego naprawdę pragniesz.
Demon warknął. Aria, James i Mike cofnęli się ku wyjściu. Od demonów emanowała moc i wzajemna nienawiść. Musieli ostrzec pozostałych, zanim stanie się coś naprawdę złego.
-Szkoła będzie moja.- odrzekł dumnie Charles.- Mam ją w garści.
Wybuchła kłótnia. Pomiędzy ich słowami trzaskały iskry. Wymieniane wrogie spojrzenia zwiastowały zbliżający się rozlew krwi. Nagle Kishan spojrzał na trójkę młodych czarodziei, która wycofała się w cień.
-Chwila. Oni coś kombinują. Znam ich już trochę. Są sprytni.- zmrużył oczy.- Jeszcze się policzymy za to, co stało się rok temu.
Layla zamyśliła się.
-No tak, czarodzieje! Będą stawiać opór.- następne słowa wypowiedziała z obrzydzeniem.- Stawmy im wspólnie czoła, a następnie…
-Chcesz sojuszu?- parsknął Charles.
-Nie, idioto!- warknęła demonica.- Rozerwę cię na strzępy jak psa. Jeszcze pamiętam, że mnie zabiłeś. Ale zanim to zrobimy, powinniśmy uporać się z tymi gnidami. Będą nam przeszkadzać. Potem… potem przekonamy się, do kogo naprawdę będzie należeć ta szkoła.
Kishan i Charles niechętnie przystanęli na te warunku, choć w ich oczach już czaiła się żądza krwi. Layla mówiła o tym, co słuszne i mądre- musieli się z nią zgodzić.
Cała trójka w postaci pół-widzialnych smug wyleciała przez okno, rozbijając je w drobny mak.

Tak rozpętała się III Bitwa o Hogwart.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 13 maja 2017

162. Co wybierzesz?

Lily przysiadła pod wysokim drzewem wiśni, które o tej porze roku rozkwitło piękną białą barwą. Promienie słoneczne ogrzewały jej twarz, nadając całej sytuacji poczucie spokoju. Dziewczynka przez chwilę rozkoszowała się tą chwilą, po czym otworzyła książkę w miejscu, gdzie wcześniej skończyła.
Nie była to jednak księga zaklęć, czy coś w tym rodzaju. Nie, zwykła, mugolska powieść, którą dostała od Rose na święta. Przez jakiś czas leżała zapomniana na półce, a Lily nie była w stanie pojąć, skąd pomysł na taki prezent. Teraz jednak wiedziała. Miała wiele wspólnego z główną bohaterką tejże powieści.
Na grzbiecie i okładce widniał tytuł: „Ania z Zielonego Wzgórza”.
Parszywy, rudy kolor włosów, wieczne rozmarzenie, chęć przygód, której nie da się okiełznać…
I było coś jeszcze. Zarówno książkowa Ania, jak i Lily posiadały swoich osobistych gnębicieli.
Skoro o tym mowa. Lily zauważyła go, gdy szedł drogą. W myślach odmówiła szybką modlitwę, by jej nie zauważył. Schowała twarz za książką. Co prawda, minęła kupa czasu od ich ostatniej konfrontacji. Ona nie opanowała wtedy swoich magicznych mocy i doszło do wypadku, w wyniku którego Liam skręcił kostkę.
Och.
Od tamtego czasu unikała go jeszcze bardziej, niż wcześniej. Bała się tego, co może myśleć o niej chłopak- od początku uważał ją za wariatkę, a teraz, gdy siłą woli zwaliła go z drzewa… och, zdecydowanie nie chciała go spotkać. Nie chciała słuchać jego obelg na swój temat.
Jednak zdała sobie sprawę, że jest niemal niemożliwym, by jej nie zauważył. Jego wzrok powędrował w jej stronę i już wiedziała, że po niej. Nawet książka jej nie pomoże.
Jej osobisty Gilbert właśnie zmierzał w jej stronę.
-Hej, Płoszku!- usłyszała jego głos.- Kopę lat, nie ukryjesz się.
Cóż, przynajmniej nie została nazwana Marchewką.
Powoli podniosła wzrok znad książki. No tak, jego ciemne włosy wciąż były tak niechlujnie zmierzwione, a na twarzy malował się ten sam irytujący uśmiech. Odetchnęła i postanowiła, że nie da się tak łatwo złamać. Może Liam dostał nauczkę i stał się miłym chłopcem?
Tak, warto mieć nadzieję.
Uniosła lekko brwi, udając pewną siebie.
-Ja? To ty tutaj przylazłeś, naruszając mój spokój. Jestem tutaj już od dobrych kilku godzin i wcale się nie ukrywam.
Zmarszczył czoło, najwyraźniej zdumiony takim obrotem sprawy. Lily nigdy nie odpowiadała na jego zaczepki, zwykle uciekała bądź prosiła go, by przestał, czasem wręcz błagała. Dlatego nazywał ją Płoszkiem. Od teraz jednak postanowiła, że koniec z tym.
Chciała być jak Ania z Zielonego Wzgórza; odważna i dumna, nie przestraszona.
Liam usiadł naprzeciwko niej, nie spuszczając wzroku ani na chwilę. Wytrzymała te spojrzenie, przybierając kamienny wyraz twarzy.
-Tak, z moją kostką wszystko w porządku.- powiedział ze zdenerwowaniem.- Wcale nie musisz się przejmować, że w jakiś niewytłumaczalny sposób zwaliłaś mnie z drzewa.
-Miło mi to słyszeć.- odparła i powróciła do lektury, choć nie mogła się na niej skupić. Czuła na sobie ten przeklęty wzrok kogoś, kto próbuje wyprowadzić ją ze stanu nirwany.
-„Ania z Zielonego Wzgórza”?- roześmiał się szyderczo.- Cóż, nic dziwnego, że jesteś tak pochłonięta lekturą. Masz tak samo paskudne, rude włosy jak ta dziewczyna na okładce.
Nie wytrzymała. W sumie… czemu miała być spokojna? Czemu ma być uprzejma, gdy on wygaduje takie rzeczy? Przypomniała sobie, co zrobiła Ania, gdy Gilbert Blythe wyśmiewał się z jej rudych włosów… Cała pewność siebie, której nagle nabrała, dodała jej sił. Wstała i uderzyła chłopaka z całej siły książką w głowę… książką w twardej oprawie, rzecz jasna.
-A ty jesteś tak samo prostacki i chamski, jak Gilbert Blythe!
Nie odwracając się za siebie, ruszyła do przodu, wiedząc, że zapewne ten głupiec nie zrozumiał jej błyskotliwego porównania. Czy jednak aby na pewno Liam mógł być nazywany jej Gilbertem? Bohater książki przepraszał za każdym razem, ilekroć przekroczył jakąś granicę absurdu i bezczelności. Liam prędzej zmieniłby się w fokę, niż wypowiedział te magiczne słowo.
Lily, zadowolona z takiego obrotu sprawy, roześmiała się, zostawiając oniemiałego chłopca w tyle. Słyszała, jak ją woła. Nie zamierzała się zatrzymać. Dzisiaj pokazała, na co ją stać. I nawet nie użyła do tego magii.
Była odważna.
                                                                                          ~*~
Aria siedziała przy stołku w bibliotece. W dłoniach nerwowo miętosiła swoją ekologiczną torebkę z włosiem jednorożca.
-Charles? Hej, Charles? Wiem, że tu jesteś. Przecież mnie wezwałeś.
Cisza.
Poderwała się z krzesła, które odsunęło się z głośnym zgrzytem.
-Przepraszam, wiem, że jesteś zły o to, że Mike i James byli ze mną. Ale… oni się uparli.- w jej głosie pobrzmiewała rozpacz. Nie chciała tego przyznać, ale bała się tej konfrontacji bardziej niż czegokolwiek na świecie.- To przyjaciele, nic nikomu nie zdradzą. Naprawdę, bardzo mi pomogli i mam… mam to, o co mnie prosiłeś.
Powtarzała sobie, że przecież się nie boi. Charles to jej przyjaciel zza światów. Ale… prawda była taka, że w głębi duszy drżała jak osika. Charles był prawie umarły. Mógłby ją skrzywdzić… jednym dotknięciem swojej niewidzialnej dłoni.
Charles mnie nie skrzywdzi. Nigdy. Nie mógłby. Prawda?
W końcu nie wytrzymała i wybuchła:
-NO POWIEDZ COŚ!
Rozejrzała się po sali z przestrachem. Ktoś szepnął jej do ucha:
-Nie krzycz, bo nas usłyszą.
Podskoczyła, wywracając krzesło, po czym upadła z grzmotem na ziemię. Ból przeszył jej ciało, przeklęła cicho.
-Okej, teraz na pewno nas usłyszą. Filch już tu lezie.- chwila ciszy i coś, co zabrzmiało jak pstryknięcie palcami.- Jednak nie, zawróciłem go. Przez najbliższą godzinę będzie zbierał sierść swojej kotki z dywanu.
Roześmiał się i Aria prawdopodobnie też by to zrobiła- gdyby nie fakt, że właśnie została przestraszona na śmierć.
Wstała i wysyczała przez zaciśnięte zęby:
-Prosiłam cię, żebyś tak nie robił! Czy to takie trudne do zrozumienia?
Prawda była taka, że to, co stało się przed chwilą nie tylko ją zaskoczyło, ale szept w jej uchu brzmiał… inaczej. Złowieszczo. Przez chwilę naprawdę była pewna, że Charles się wściekł na nią i zamierza ją skrzywdzić. Porzuciła jednak te myśli. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.
-Masz rację, przepraszam.- w jego głosie rozpoznała tę charakterystyczną skruchę wymieszaną ze wstydem i mimowolnie się uśmiechnęła. Uwielbiała, gdy mówił tym przepraszającym tonem.- Jestem po prostu cofnięty umysłowo i wciąż zapominam, że jestem niewidzialny. Głupi głupiec, wybacz.
Odetchnęła.
-Okej, już po wszystkim.- spojrzała niepewnie w stronę, gdzie powinien stać.- Czy… jesteś na mnie zły?
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza.
-Nie zrobiłaś dobrze zabierając ich ze sobą, ale rozumiem… rozumiem, że nie miałaś wyboru.- odezwał się nieco spiętym głosem.- Po prostu zadbaj, żeby przez tę dwójkę nasz plan nie poszedł w łeb, dobrze? Jesteśmy na półmetku. Pozostał tylko jeden składnik i to wcale nie tak trudny do zdobycia.
-Spokojnie, to moi przyjaciele. Ufam im bezgranicznie i najbardziej na świecie, nigdy by nas nie zdradzili. A z nimi jestem silniejsza.- nie mogła opanować podekscytowania.- Co to za składnik?
-Krew.
Przystanęła z nogi na nogę.
-Krew?
-Tak, kogoś, kto urodził się w czarodziejskiej rodzinie. Potrzebuję tak zwanej… „czystej krwi”.
Aria opanowała drżenie rąk.
-Och, więc… Chyba się nadam.
Wyczuła, że Charles się zmieszał.
-Nie wymagam tego od ciebie, jeśli nie chcesz tego robić, ale… tędy droga. Jeśli chcesz, możesz przyprowadzić jakiegoś innego czarodzieja czystej krwi…
-Nie!- powiedziała zbyt gwałtownie. Gdy emocje opadły, dodała:- Nie. Muszę to dokończyć. Dostaniesz… moją krew.
-Boisz się.- nie była to obelga, bo w jego głosie pobrzmiewała najprawdziwsza troska.- Nie musisz. To jedna, czy dwie krople. Wystarczy niewielkie ukłucie. Naprawdę nic wielkiego. I nie musimy tego robić dzisiaj. Za… kilka dni. Muszę się przygotować, ty także.
Te słowa ją uspokoiły. Jedna, czy dwie krople. To nic takiego. Prawda?
Poczuła niewidzialną dłoń na ramieniu. W pierwszej chwili się przeraziła, ale potem… potem było inaczej.
-I wtedy w końcu znów wrócę do żywych. Aria, jestem ci tak wdzięczny. W końcu będziemy mogli poznać się… prawidłowo.
Tak, czuła, jakby miała na sobie dłoń człowieka, przyjaciela. Uśmiechnęła się. Także tego pragnęła. Porozmawiać z nim, patrząc mu w oczy. Móc zobaczyć jego twarz i malujące się na niej emocje.
-Niedługo.
Wyciągnęła przed siebie torbę z włosiem, która zniknęła, rozpływając się w powietrzu.
Aria wiedziała, że koniec jest bliski.

Annie nie mogła spać przez resztę nocy, po tym, jak jej sen zaburzyła tamta okropna wizja. O poranku zerwała się z łóżka. Ubrała szybko szaty i wybiegła z dormitorium. Zawsze wyglądała niechlujnie; chyba nie miała ubrania, które nie byłoby upaprane farbą lub upiększone na swój sposób kolorowymi mazakami. Jednak dzisiaj… dzisiaj wyglądała po prostu jak żywy trup i nie zamierzała się z tym kryć.
W połowie drogi do lochów spotkała Leona, który najwyraźniej także jej szukał. Jego roztrzepany wygląd mówił sam za siebie. Przez chwilę po prostu stali i patrzyli na siebie w milczeniu. Chyba nie musieli używać słów- oboje czuli tak samo przytłaczające przerażenie.
-Statim finis.- odezwał się w końcu.- Co to znaczy?
-Nie wiem.- odparła Annie, po raz pierwszy się tego nie wstydząc. Nie miała pojęcia co to znaczy, ani co powinni teraz zrobić. Kurde, była tak beznadziejnie zagubiona. I do tego miała ochotę wybuchnąć płaczem, tu i teraz. I nie obchodziło ją nawet to, że Leon by to widział. Nie chciała już z nim rywalizować, ani uciekać przed tym, że są ze sobą w jakiś dziwaczny sposób powiązani.
Odetchnęła, a głos jej drżał.
-Ten sen był okropny.
Leo chyba wyczuł, że coś jest nie tak, bo spojrzał na nią z troską. Cholera, nienawidziła tego. Była przecież silną, niezależną kobietą, a Leon to typowy, ślizgoński, nadęty pacan, który uważa się za pępek świata. Mimo to pozwoliła odciągnąć się na bok, by nikt nie mógł widzieć jej słabości. Wiedział, że nie wybaczyłaby tego sobie i była mu za to wdzięczna.
Gdy znaleźli się za rogiem- swoją drogą, zawsze rozmawiali kryjąc się za jakimiś rogami- zapytał:
-Wszystko… w porządku?
Annie żachnęła się.
-Cholera, jasne, że nie! Nic nie jest w porządku.
Oddychała ciężko. Wizja powracała jak zły sen. Niemal znów słyszała ten głos i widziała krew wylewającą się z oczu, ust i uszu Layli. Postanowiła jednak, że koniec użalania się nad sobą.
-Statim finis.- powiedziała, nie patrząc mu w oczy.- Jakiś pomysł?
-Myślę, że to z łacińskiego.
To przeważyło szalę.
Dziewczyna wybuchła płaczem. Była tylko 11-latką stojącą przed okropnym wyborem. Poczuła dłonie na ramionach, a po chwili stała, łkając w ramie chłopca. Potrzebowała tego. Potrzebowała, by ktoś, kto ją rozumie, dodał jej sił. A tylko Leon wiedział o tym, co czasem nawiedza ją w snach.
Było nawet dobrze, dopóki nie powiedział:
-Hej, przecież łaciński nie jest taki zły…
Odsunęła się, przypominając, dlaczego tak właściwie go nie lubi. A może właśnie lubi? Kurczę, wszystko jedno. Otarła łzy w mgnieniu oka i schowała dłonie do kieszeni szaty.
Spojrzała na niego.
-To się nie stało.
-Oczywiście, pani.
Uśmiechnął się i przez chwilę w jego oczach rozbłysły radosne iskierki. Tak samo wyglądał jeszcze niedawno, gdy kłóciła się z nim o dosłownie wszystko. Nigdy nie rozumiała, dlaczego tak to lubi. Czy to się zmieniło? Czy może weszło jej w krew tak bardzo, że nawet nie zauważała, że się z nim spiera?
Poczuła na palcach chłód. Wyciągnęła z kieszeni niewielką buteleczkę.
-I jeszcze ta głupia butelka, która powraca do kieszeni, ilekroć ją wyrzucę.- spojrzała na Leona, którego wzrok mówił: mam tak samo, koleżanko.- Jak mamy niby magazynować w nich magię? Są malutkie.
Przyjrzała się pojemnikowi dokładniej i wtedy zobaczyła coś na jego spodzie. Wygrawerowane dwa słowa: Statim finis.
Niemal krzyknęła. Zassała powietrze niczym odkurzacz na pełnych obrotach, a Leon podszedł bliżej. Pochylili się nad przedmiotem.
-Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam. A może… Tego nigdy tutaj nie było?
Leo odparł po chwili stłumionym głosem.
-Wiem. Te słowa to zaklęcie. Zaklęcie, które pozwoli nam czerpać energię z innych czarodziejów.
Annie spojrzała na niego.
-Nie chcę tego robić.
Odwzajemnił spojrzenie.
-Ale… czy mamy wybór?

Nie. Wiedziała to. Albo współpraca, albo śmierć.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 6 maja 2017

161. Statim finis.

Ta miesięczna przerwa dobrze mi zrobiła. Mam TYYYYLEEE pomysłów, że najchętniej wszystko umieściłabym w jednym rozdziale, ale... Trzeba być cierpliwym.
Chociaż źle się czuje z tym, że pozostawiam Was z jedną, wielką niewiadomą :P
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Harry wszedł za Ronem do jego kuchni. Podczas gdy Weasley dokonywał inspekcji lodówki, ten drugi usiadł ciężko przy stole.
-Musimy oddać ten raport do piątku.- widząc udręczone spojrzenie swojego przyjaciela, dodał:- Wiem, Ron. Też mam ochotę spalić cały budynek Ministerstwa, by nie musieć tam już wracać.
Ron połknął ogromny kęs kiełbasy.
-Myślałem raczej o tym, żeby po prostu udać się na chorobowe, ale twoja koncepcja też brzmi dobrze.- powoli opadł na krzesło obok.- I to nie byłoby nawet oszustwo. Stary, nawet proste zaklęcie Lumos wprawia mnie w bóle egzystencjalne.
Harry zmrużył oczy i spojrzał na przyjaciela.
-Co to w ogóle znaczy?
Ron rozłożył ręce.
-Nie wiem. Widzisz? Jest coraz gorzej!
Harry przetarł czoło ze zmęczeniem. Tak, było coraz gorzej i czuł to na własnej skórze. Wiedział, że mają maksymalnie tydzień, a potem… no cóż, Layla już na zawsze zabierze im magię. Zabierze Harry’emu coś, co niegdyś… go uratowało. Sprawiło, że świat przestał być taki okrutny. Otworzyło mu drzwi na nowe życie, gdzie mógł zaznać uczuć, których nigdy nie miał okazji poznać. Teraz… ktoś miał mu po prostu zabrać to COŚ. Co sprawiło, że przestał być smutnym chłopcem spod komórki pod schodami, a stał się kimś wyjątkowym.
Zacisnął pięści. Czuł się bezradny jak dziecko. Wróć, już jako dziecko pokonał największego czarnoksiężnika wszechczasów. Czuł się jeszcze gorzej.
Wtem do jego nozdrzy dotarł dziwny swąd. Spojrzał na Rona, który chyba też to czuł, bo przybrał nienaturalnie wyprostowaną pozę.
Harry odchrząknął?
-Co robi Hermiona?
Chwila zawahania.
-…Śpi?
Po czym oboje ruszyli schodami na górę, skąd dobiegał smród. Drzwi od sypialni były zamknięte, a mimo to ze szczelin ulatniał się gęsty, szary dym. Mężczyźni czym prędzej otworzyli je, a z pomieszczenia wytoczyła się na nich jeszcze potężniejsza chmura oparów, które sprawiły, że oczy zaczęły im łzawić. Nie mogli oddychać, więc przedzierali się do środka kaszląc przy tym przeraźliwie. Smród był tak okropny, że Harry w pierwszej chwili miał ochotę zwymiotować.
Spomiędzy dymu wyłoniła się skupiona twarz Hermiony, która ocierała pot z czoła. Jeszcze chwila i mogli ujrzeć całą scenę wyraźnie: po środku sypialni stał ogromny kocioł, z którego ulatniały się owe opary. Hermiona mieszała w nim coś ogromną, drewnianą, łyżką. Harry nie miał pojęcia, skąd kobieta ją wytrzasnęła.
Hermiona- jak to ona- była tak zaaferowana, że nawet ich nie zauważyła. Jej włosy były tak napuszone, jak nigdy, a twarz zmęczona. Mimo to pieczołowicie dodawała kolejne składniki do swojego eliksiru, siłując się przy tym z łychą.
Ron, najwyraźniej otrząsając się z szoku, wystękał:
-Hermiono… Co ten wielki kocioł robi na środku naszej sypialni?
Kobieta aż podskoczyła.
-Na Merlina! Kiedy wy…?
Po czym zdusiła okrzyk, podbiegła do drzwi i zatrzasnęła je czym prędzej.
-ZWARIOWALIĆIE!? PARA NIE MOŻE SIĘ ULATNIAĆ POZA TE POMIESZCZENIE! CHCECIE, ŻEBY WSZYSTKO POSZŁO NA MARNE?
Harry odkaszlnął. Już przyzwyczaił się do smrodu.
-Ale co poszło na marne?
-Ten eliksir- wskazała palcem na przezroczystą maź bulgoczącą leniwie w kotle.-może uratować nam życie. Jeśli wszystko dobrze robię, to może on zwiększyć nasz poziom magii. Krótkotrwale, ale skutecznie.
Ron podrapał się po głowie i spojrzał z niepokojem na wywar.
-Krótkotrwale? Ale jak to rozwiąże nasze problemy?
Hermiona spiorunowała męża wzrokiem mówiącym: jak-zwykle-nic-nie-rozumiesz.
-Otóż, Ronaldzie, spożyjemy go w dzień ostatecznej walki. Dzięki niemu będziemy mieli wystarczająco sił, by pokonać Laylę i odzyskać naszą magię.- kobieta oparła się kocioł ze zmęczeniem.- Pozostaje tylko czekać. Koniec się zbliża, czuję to.
I wtedy Harry też to poczuł; przytłaczające uczucie, jakby lada dzień całe jego życie… miało się zmienić. Że pewna era właśnie dobiega końca, pozostawiając miejsca wielkiej niewiadomej. Ostatni raz czuł się tak, gdy stawał do drugiej bitwy o Hogwart.
-Tak, ja też to czuję.- wyszeptał.
I nie mógł wyzbyć się wrażenia, że i tym razem wszystko zakończy się tam, gdzie się zaczęło-  w Hogwracie.
                                        ~*~
Aria czuła się dziwne, ściskając w dłoni włosie jednorożca. A konkretnie całą torebkę włosia jednorożca.
To, że Hagrid tak bardzo ucieszył się na ich widok złamało jej serce, bo przecież zamierzała go… okraść. Chociaż miała wielką nadzieję, że nie będzie musiała tego robić. Dostrzegając pierwsze radosne iskierki w jego oczach poczuła się jak gnida i od razu postanowiła, że będzie musiała odwiedzać go częściej. Choć i tak całą trójką witali u niego chociaż raz w tygodniu, by napić się tej ziołowej herbatki, którą Hagrid tak usilnie w nich wciskał. Nieważne. To za mało.
Był nieco zdziwiony, że przychodzą o tej porze- pół godziny przed ciszą nocną- ale nie oponował zbytnio. Zasiedli przy stole i podczas, gdy Hagrid gawędził, wzrok Arii przykuły długie, falujące pasma włosów zwisające z sufitu. Były przepiękne, perlisto-białe. I z całą pewnością drogie, bo gdy Aria zapytała:
-Och, Hagridzie, czy to włosie jednorożca? Mogę go dotknąć?
Ten odparł:
-NIE! Cholibka, jest piekielnie delikatne i drogie.
No tak, to byłoby za proste.
Przesiedzieli dwadzieścia minut, kompletnie nie wiedząc, co robić. Hagrid właśnie zakończył swoją historię o podróży w poszukiwaniu olbrzymów-która miała miejsce, gdy rozgrywał się ostatni Turniej Trójmagiczny- i rzekł:
-Cholibka! Za 10 minut cisza nocna! Wynoście się, bo narobicie sobie kłopotów.
Cała trójka wstała, wymieniając spanikowane spojrzenia. Fakt, mogli wrócić tutaj jutro, ale to mogłoby budzić podejrzenia, a tak poza tym… chciała dostarczyć Charlesowi to, co chciał, jak najszybciej. Wiedziała, że się niecierpliwi i ona sama nie mogła się doczekać, gdy w końcu będzie mogła go ujrzeć.
Mike zrobił kilka kroków do przodu.
-Hmm, Hagridzie… Jeszcze jedno.- wskazał w kąt, z którego przez ostatnie 10 minut dobiegało niepokojące pomrukiwanie.- Co to jest?
Hagrid wyraźnie się ożywił.
-Myślałem, że nie zapytasz! Chodź, pokażę ci…
Podczas gdy tamta dwójka była zajęta dziwnym stworzeniem, Aria i James chwycili kilka długich pasm włosia i wcisnęło je do ekologicznej torby, którą dziewczyna zabrała ze sobą. Teraz trzymała ją za plecami, zbliżając się powoli w stronę drzwi chatki. James zawołał:
-Hagridzie… Bo my chyba powinniśmy już iść. Zaraz naprawdę się spóźnimy.
Półolbrzym jakby wyrwał się z transu.
-Fakt…- odrzekł, wyraźnie zawiedziony.- Miło, że przyszliście. Dobrze wiedzieć, że ktoś jeszcze pamiętam o starym Hagridzie.
Trach. Serce Arii rozpadło się na miliony kawałeczków. Kto wygrywa nagrodę na najgorszego człowieka świata? Tak, właśnie ona, gratulacje!
-Ekhm…- zająknęła się.- Jasne, zawsze do usług. Do zobaczenia!
Wyszła, wciąż nie odwracając się plecami do gospodarza. Dopiero gdy zatrzasnęli drzwi, wyciągnęła torbę zza pleców.
Spojrzała na twarze swoich przyjaciół.
-Jestem… okropna.
-Nie.- odrzekł Mike.- My wszyscy jesteśmy okropni.
Nabrała powietrza, ale nie miała nawet siły oponować. Nie chciała, by oni szli z nią, a teraz zamieszała ich w coś tak niefajnego…
Co prawda, mogłoby się wydawać, że to zadanie nie było aż takie trudne, w porównaniu do ostatniego, gdzie prawie umarła jako kolacja dla olbrzymich pająków. Ale tym razem musiała… oszukać kogoś, kto zawsze chciał dobrze dla niej i jej przyjaciół, najwspanialszego… półolbrzyma świata. Okradła przyjaciela.
A jeśli się zorientuje? Nigdy jej nie wybaczy. Nigdy. A na pewno się zorientuje! I będzie wiedział, że to ona, bo przecież pytała, czy mogłaby dotknąć tego przeklętego włosia…
Zacisnęła zęby, miała ochotę krzyczeć. Jej poczucie, że jest największym padalcem świata rosło i rosło. Gdyby mogła, wróciłaby do tego Zakazanego Lasu jeszcze raz, a nawet tysiąc razy, byleby tylko nie musieć czuć teraz tego, co właśnie czuła.
Hagrid miał dobre serce i nawet gdyby kiedyś jednak był w stanie jej wybaczyć… ona tego nigdy nie zrobi. Powtarzała, że robi to w dobrym celu- czemu więc sumienie nie dawało jej spokoju?
Okradanie przyjaciela okazało się znacznie trudniejsze niż walka z pająkami-mutantami.


Annie, jeszcze zanim położyła się do łóżka, już wiedziała, że to nie będzie spokojna noc.
Nagle znalazła się w dziwnym miejscu. Siedziała. Na krześle? Nie wiedziała. Nie potrafiła tego określić.
Wokół panowała biel. Znajdowała się w białej przestrzeni, bez mebli, bez niczego. Po prostu pustka i tylko ona. A do tego ta… głucha cisza. Sprawiała, że Annie naszło dziwne poczucie… poczucie, że zaraz coś się stanie.
Leon? Czuła jego obecność, ale nie mogła się nawet obejrzeć, by sprawdzić, czy rzeczywiście tutaj jest. Z jakichś powodów mogła patrzeć się tylko przed siebie, jej głowa jakby zastygła w tej pozie.
I wtedy usłyszała za sobą kroki. Pot zaczął spływać po jej karku, gdy niezmącona cisza została zaburzona. Tap, tap, tap. Coraz bliżej. COŚ zbliżało się nieuchronnie. Annie mogła jedynie siedzieć i czekać, aż to coś nadejdzie. Straciła panowanie w całym ciele.
I przed nią pojawiła się Layla. Stanęła przed nią, wpatrując się prosto w jej twarz. Wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Długie, czarne włosy spływały kaskadami na jej plecy i ramiona, a ubrana była w białą suknie… ślubną? Annie nie była przekonana. Otworzyła swoje duże oczy koloru morza, a czaiło się w nich coś… coś niepokojącego. Twarz wyglądała idealnie, gdy zastygła w ogromnym uśmiechu, który budził w Annie sprzeczne uczucia.
Layla… Wyglądała jak lalka. Wpatrując się w nią, nie mrugnęła ani razu.
Annie poczuła, że braknie jej tchu. Sposób, w jaki demonica na nią patrzyła podbiegał pod wzrok psychopaty, który z uśmiechem na ustach odcina kolejne kończyny swoich ofiar.
Ale… czy nie tym właśnie była Layla? Torturowała setki mężczyzn, niewinnych mężczyzn tylko dlatego, że została porzucona przez ukochanego. Kolekcjonowała ich wnętrzności i…
…I Annie naprawdę nie chciała o tym myśleć. Wzrok psychopatki sprawiał, że miała ochotę uciec.
Ups, akurat odebrano jej czucie w całym ciele.
I wtedy przemówiła. Ale jej głos nie brzmiał władczo, jak zwykle, był raczej… przepełniony słodyczą. Powtarzała wciąż to samo, nie zmieniając tonu, jakby ktoś wcześniej nagrał tę wiadomość. Uśmiech nie schodził z jej twarzy:
STATIM FINIS
STATIM FINIS
STATIM FINIS
W kółko i w kółko. Po pięciu minutach Annie nie mogła dłużej tego znieść. Krzyczała, ale z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Słowa wywiercały jej dziury w mózgu.
STATIM FINIS
Coś się stało. Z oczu Layli ciurkiem spłynęła krew, oblewając jej policzki. Kolejne, już większe strumienie wyleciały z nosa, kapiąc na białą suknię.
STATIM FINIS
Kolejna krew, tym razem z ust. Layla mówiła i dławiła się własną krwią, która zalała całą suknię.
STATIM FINIS
STATIM FINIS
STATIM FINIS
Przyspieszyła wciąż powtarzając te same słowa. Annie czuła jej krew na swoim ciele. W głowie rozbrzmiewał krzyk, przyprawiając ją o okropny ból, ale czy to nie był jej własny krzyk? Zacisnęła oczy, nie mogła, NIE MOGŁA ZNIEŚĆ TEGO DŁUŻEJ!!!
Obudziła się w swoim łóżku, szepcząc dwa słowa:

Statim finis.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay