sobota, 18 marca 2017

159. Gdzie jest klucz?

Ron z ulgą spojrzał na swój ukochany dom w Dolinie Godryka. Która była godzina? Nawet już nie sprawdzał. W każdym razie, wolał nie wiedzieć, czy to jeszcze wtorek, czy już środa. Za kilka godzin znów będzie musiał wstać i udać się do Ministerstwa Magii.
To nawet zabawne, że im słabszy się stawał, tym więcej od niego wymagano.
Ta, kupa śmiechu. Ron zaśmiał się pod nosem, jednak ten śmiech szybko przemienił się w dyskretny szloch. Zniknął tak szybko, jak się pojawił. Drzwi skrzypnęły, gdy je otworzył. Kurczę. Jeśli Hugo się obudzi, to Hermiona potraktuje go serdeczną Sectumsemprą i nie ważne, czy coś wysysało z niej magię, czy też nie. Zrobiłaby to. Wiedział to. Niestety.
Zdjął płaszcz i powoli udał się na górę. Marzył o śnie. Nienawidził wracać o tak późnej porze do domu. No, ale przecież nie mógł zostawić swojego najlepszego przyjaciela- i nawiasem mówiąc: szefa- w potrzebie. Praca aurora nigdy nie była łatwa.
Zamyślił się. Skoro Harry był jego szefem, to kim był Kingsley? Szefem szefów? Nie, to przereklamowane. Więc może mentorem? Chyba, że to Harry był mentorem, a Kigsley mentorem mentorów. Tak, to brzmi nawet sensownie. Na swój pokręcony sposób.
A kim on był w tym wszystkim? Zastępcą Harry’ego. Czyli… mini-mentorem? Bleh. Na chwilę obecną wolałby być po prostu zwykłym Ronem.
Westchnął. Czemu o tej porze nachodziły go takie myśli? Zdecydowanie potrzebował snu. Droga po schodach dłużyła mu się niemiłosiernie.  Do tego, szedł po omacku. Co jakiś czas uderzał nieporadnie w poręcz. Musiał jednak pamiętać, by nie obudzić Hugo, ani Hermiony.
Nie obudzić. Nie obudzić. Nie obudzić. Nie…
ZGRZYYYYYYTTTTTT!!!
Ron przeklął pod nosem. Nie wiedział nawet, że drewniane schody mogą wydawać z siebie tak żałosny jęk. Może jest na to jakieś zaklęcie…?
No cóż, jeśli tak, to w takim stanie na pewno i tak sobie z nim nie poradzi. Był pierdzielonym źródłem energii dla jakiejś nawiedzonej baby. Nie chciał nim być. Cholera jasna.
A do tego był jeszcze wyczerpany po dniu pracy.
Spać. Spać.
Dotarł do sypialni. Już niemal czuł te miłe uczucie poduszki pod policzkiem i ciepła pod miękką kołdrą. Jednak zamiast tego, ujrzał złotą poświatę na biurku. Po krótkim czasie, jego mózg to przeanalizował: pochodziła ona od świeczki, która, swoją drogą, była już niemal cała spalona. Wosk wylał się na blat, przy którym siedziała Hermiona. Jej roztrzepane włosy żyły własnym życiem, jeszcze bardziej, niż zwykle. Sińce pod oczami wskazywały, że kobieta nie zaznała tej nocy snu. Jednak jej mina była skupiona, oczy wbite w starą księgę, a brwi ściągnięte, jak zawsze, gdy myślała. Jej postura wskazywała na to, że jest spięta.
Wyglądała jednak dobrze. Jak zwykle. Hermiona w swoim naturalnym środowisku.
Nie mniej jednak, Ron spojrzał na nią ze zdumieniem i zmęczeniem.
-Hermiono. Co robisz o tej porze?
Przeniosła na niego swój rozbiegany wzrok. Dopiero wtedy zauważył, jak bardzo była senna. Serce mu się ścisnęło na ten widok. Dawała od siebie tak wiele. Zbyt wiele. Ona także była przepracowana- a do tego musiała jeszcze obarczać się kolejnymi problemami.
-Szukam… czegoś.- odparła z wyraźną frustracją. To uruchomiło pewną zębatkę w ospałym umyśle Rona.
Oho. Działo się coś niedobrego. Była poirytowana.
-Czegoś…?- zapytał ostrożnie, jakby stąpał polu minowym. Zrobił krok do przodu i zamknął za sobą drzwi.
-Czegokolwiek.- odparła ze zdenerwowaniem Hermiona, znów wbijając wzrok w książkę. Zacisnęła dłonie na skórzanej oprawie.- Muszę znaleźć odpowiedź. Nienawidzę tej niewiedzy.
Zbliżył się jeszcze trochę.
-Ale… jakiej niewiedzy?
Nawet na niego nie spojrzała. Po prostu wyszeptała, a jej głos się załamywał z każdym słowem:
-Co się z nami dzieje, Ron?- nabrała gwałtownie powietrza.- Gdzie jest klucz do tej zagadki?
Spojrzał na nią ze smutkiem.
-Hermiono…
Podniosła na niego wzrok. Oczy miała zaszklone, jednak wiedział, że nie są to łzy rozpaczy, lecz frustracji i bezradności. Jeśli Hermiona Weasley-Granger czegoś nienawidzi, to właśnie bezradności; a bezradność wiązała się z niewiedzą.
Przełknęła gorycz i odetchnęła. Dopiero wtedy wyrzuciła z siebie:
-Mam coraz mniej czasu, Ron. Coraz mniej, by to rozwikłać. Jeśli tego nie zrobię…- opuszkami palców dotknęła różdżki, która spoczywała na biurku.-… nie odzyskamy swojej magii.
-Ale…
-Nawet Layla to powiedziała.- przerwała Hermiona, widząc protest w oczach swojego męża.- A raczej wyryła to na moim karku.- dotknęła tamtego miejsca.
Ron przełknął gulę w gardle.
-Dobrze, Hermiono. Ale to nie TY masz coraz mniej czasu. To NAM kończy się czas.
Po czym ucałował ją w skroń i usiadł obok, pomimo snu opadającego mu na powieki. Znajdą klucz. Wierzył w to.
                                                                                 ~*~
Była to lekcja historii magii.
Al postanowił sobie uciąć drzemkę, co nie było niczym niezwykłym na tejże właśnie lekcji. Profesor Binns miał to do siebie, że potrafił zanudzić na śmierć.
I to dosłownie. Chyba samego siebie też zabił, bo w końcu był duchem.
Alex, który siedział obok Albusa, nie miał tyle szczęścia. Wpatrywał się z niepokojem w Rose. Ta, zazwyczaj skupiona i wzorowa, spisująca dokładne notatki- tego dnia po prostu wpatrywała się przed siebie, a sińce pod jej oczami wskazywały na to, że nie spała dobrze tej nocy. Coś się działo. Wiedział to.
Czy pytał? Oczywiście, że tak. Czy uzyskał odpowiedź? Oczywiście, że nie.
A przynajmniej nie taką, w którą wierzył.
„To nic takiego. Po prostu źle spałam tej nocy. Wiesz, nic nowego.”
I nawet się uśmiechnęła. A co on na to odparł?
„Aha, okej.”
Jakież to błyskotliwe.
Był TAKI głupi.
Wiedział, że dziewczyna kłamie. I ewidentnie potrzebowała pomocy. Z jakiegoś powodu to czuł. Dlaczego więc nie drążył tematu i teraz martwił się o swoją przyjaciółkę, jak ten kołek? Dlaczego nie wykorzystał tej swojej pewności siebie i dobrej gadki, z której był znany?
No właśnie. Nie wiedział. Przy Rose po prostu tracił rezon. To jeszcze głupsze. Przecież… on zawsze wiedział, co powiedzieć. To taki jego dar. Negocjowania. Opowiadania. Przekonywania. Dlaczego znikał, gdy ona była w pobliżu?
Wciąż wpatrywał się w nią uporczywie, gdy nagle ona odwróciła na niego wzrok, jakby to wyczuła. Szybko spojrzał w inną stronę. Na Brodę Merlina, jakież to było żałosne. Chyba się zarumienił.
Dureń. Dureń. Dureń. Idiota.
Spojrzał na Ala. Ten wciąż leżał na ławce. Co za młotek.
I wtedy usłyszał za sobą przeszywający krzyk, jakby z korytarza. Ale nie był już w sali profesora Binnsa.
Był… w Zakazanym Lesie?
Biegł, a krzyk rozpościerał się za nim, dudniąc w jego głowie echem. Gdy w końcu ucichł, odetchnął z ulgą. Jednak nie na długo.
Dlaczego jego szaty były poszarpane? Skąd ta rana na jego nodze? I czy on właśnie usłyszał za sobą… Avada Kedavra?
Tak, usłyszał. Nie raz i nie dwa. Zielony promień odbił się między drzewami.
Dlaczego wszystko było takie mroczne? I dokąd on, do cholery, tak biegł?
Po Rose, coś powiedziało. No tak, biegł po Rose. To jasne. Rose. Rose. Rose. Na Merlina, szybciej! A co jeśli coś jej się stało?
Płuca mu się skurczyły tak mocno, że ledwo oddychał. Ale biegł, biegł. Po Rose.
I wtedy zdał sobie sprawę, co oznaczał ten krzyk. ONA się zbliżała.
A kim była ONA? Alex nie wiedział tego dokładnie. Ale bał się jej. Bał się jak cholera. I była blisko, coraz, coraz bliżej…
Wybiegł na niewielką polanę. I tam ją ujrzał. Rosie. Powalona na ziemi, ciemna krew ciekła z jej głowy. Jej szata nie wyglądała lepiej, a na twarzy, wzdłuż policzka ciągnęła się długa szrama. A nad nią stał ktoś w czarnej szacie z dużym kapturem, Alex nie widział twarzy… Trzymał ogromny kamień. Pewnie zgubił różdżkę. Chłopak połączył fakty i poczuł, jak wstrząsa nim przeraźliwa złość. Wypełniła go całego i aż zagotował się ze wściekłości. Wycelował różdżkę w postać i nawet jego głos brzmiał potężnie:
-DRĘTWOTA!
Zaklęcie było tak silne, że postać uderzyła o drzewo i straciła przytomność. Jednak Alex nie był usatysfakcjonowany. Zemści się. Zemści się, a wtedy nie będzie czasu na litość.
Teraz musiał pomóc Rose.
Podbiegł do niej szybko, zapominając o zmęczeniu. Bez najmniejszego problemu chwycił ją w ramiona i podniósł szybko. Oddychała. Nawet poruszyła się lekko. Miał ochotę rozpłakać się ze szczęścia.
I wtedy ujrzał… kogoś jeszcze.
Ciało. Ciało, całe we krwi, porzucone. Alex nie wiedział kto to- nie mógł rozpoznać nawet płci- ale z jakichś powodów zawładnął nim żal. Nie, nie. To nie może być prawda. A jednak. Ktoś, kogo Alex nawet znał i szanował leżał tu teraz, rozdarty, skąpany we własnej krwi…
I choć poczuł, że serce mu się rozpada, to wiedział, że nie ma chwili do stracenia. Tej osobie… już nie pomoże. A Rosie… A Rosie potrzebowała szybkiej pomocy. Musi zdobyć gitarę. Zagra na niej i wszystko wróci do normy. Wierzył w to, że jego piosenka będzie wystarczająco silna.
Jednak wtedy zdał sobie sprawę, że Rose nie przybyła tu bez powodu. I sobie przypomniał- misja! Cholera! Odpowiedź była gdzieś blisko, to, czego szukali…
Jednak, czy mieli wystarczająco czasu? Głowa Rose nie przestawała krwawić, a ONA była… tak blisko…
Śmiertelnie ważna misja, czy życie Rose?
Nie musiał wybierać. Nie dzisiaj. Znów był w klasie. Al potrząsał nim, mrucząc pod nosem:
-Mógłbyś się tak nie rozpychać? Także potrzebuję miejsca do snu.

Oddychał płytko. Rose wciąż tutaj była, na swoim miejscu. Żywa. Jej głowa też była cała.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 11 marca 2017

158. Biegnij.

Cała sala wstrzymała na chwilę oddech.
Po czym większość ruszyła w stronę omdlałej Hermiony, która potoczyła się niczym beczka w dół po schodkach. Otoczyli tłumnie kobietę, co było zupełnie bez sensu. Na ich czele stanął Ron, który chwycił Hermionę w ramiona.
Harry wciąż stał na swoim miejscu, niczym słup soli, zszokowany i jednocześnie przerażony całą sytuacją. Wiedział, że kobieta nie czuła się dobrze- ale czy naprawdę było już tak źle? Poczuł nagłą potrzebę, by pomóc swojej przyjaciółce, jednak nie mógł się ruszyć i nienawidził siebie za to. Nawet gdyby mógł, nie potrafiłby nic zrobić- brakło mu magii, by uzdrowić Hermionę.
Z tego, co się orientował, niektórzy z pracowników ministerstwa już się pochylali nad kobietą, machając nad nią różdżką niczym wahadłem, co znaczyło, że starają się ją ocucić. Jednak Hermina ani drgnęła. Harry widział to wszystko jakby przez mgłę. Nie zdawał sobie sprawy, że staje na palcach, by zobaczyć, co się dzieje.
Nie mógł się ruszyć. Zupełnie, jakby jakaś niewidzialna siła wbiła go w ziemię. Czy to Layla? A może jego chora podświadomość?
Poczuł czyjąś rękę na ramieniu.
-Harry, wszystko w porządku? Wyglądasz bardzo źle.
Spojrzał rozbieganym wzrokiem na Ginny, która marszczyła z niepokojem brwi. Nie, nic nie było w porządku. On i dwoje jego najlepszych przyjaciół tracili swoją moc, usychali, niczym te kwiaty i nie mogli nic z tym zrobić. Te nagłe przebłyski nadziei, które pojawiły się, gdy reaktywowali GD nagle znikły. Ich los już zdawał się być przypieczętowany.
Harry otrząsnął się z szoku i spojrzał na żonę.
-Tak… Tak jakby…
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jego najlepsza przyjaciółka właśnie przekoziołkowała się po schodach i wciąż nie wstaje, a on tak tutaj po prostu stoi i się przygląda. Na Brodę Merlina, co on właściwie sobie myślał? Może i nie miał mocy, ale to była HERMIONA. Dla niej był gotowy zrobić wszystko, nawet jeśli miałby oddać ostatnie pokłady swojej magii, by ona mogła znów otworzyć oczy.
Złapał zaniepokoją Ginny za nadgarstek i pociągnął ją za sobą w stronę tłumu. Jednak zanim zdążyli zrobić więcej niż kilka kroków, stało się coś dziwnego i niespodziewanego. Ron gwałtownie wstał, trzymając w objęciach Hermionę i zawołał:
-Te zaklęcia nie działają zbyt dobrze! Potrzeba lekarza… Tak, lekarza! Zdecydowanie! Przepraszam!- zaczął się przepychać pomiędzy ludźmi w stronę wyjścia.- AUĆ, PRZEPRASZAM! Niosę nieprzytomną żonę, przepraszam!
Coś dziwnego pobrzmiewało w głosie mężczyzny. Zarówno Harry, jak i Ginny znali ten ton. Ton mówiący: JESTEM KOMPLETNIE SPANIKOWANY, ALE STARAM SIĘ TO NIEZDARNIE UKRYĆ!
Korytarz był pusty, ponieważ wszyscy znajdowali się w Wielkiej Sali Konferencyjnej. Ron biegiem ruszył do pobliskiej toalety, nie reagując na pokrzykiwania Harry’ego i Ginny. Wpadli do pomieszczenia zaraz za nim.
Harry spojrzał oskarżycielko na mężczyznę, który złożył kompletnie pobladłą Hermionę na równie białych kafelkach.
-Zwariowałeś!? Nie ma czasu na lekarza! A my NIE MOŻEMY jej pomóc! Praktycznie nie mamy już magii, a Ginny sama nie da rady jej ocucić!
Twarz Hermiony jak zwykle otaczała burza brązowych włosów- to nie zmieniło się przez lata. Buzia zastygła w obojętnej minie, oczy miała zamknięte. Wyglądała tak spokojnie… za spokojnie.
Harry nie musiał się nawet nachylać, by wiedzieć, że jego przyjaciółka nie oddycha.
Ron przeniósł na mężczyznę swój spanikowany wzrok.
-Nic… Nic nie rozumiesz. S-spójrz na to…
Ron brzmiał tak ostatnio w drugiej klasie, gdy spotkał ogromnego pająka imieniem Aragog i jego wspaniałą zgraję wesołych ludożerców.
Uniósł dłoń, którą wyciągnął spod włosów Hermiony. Cała pokryta była krwią.
Harry i Ginny wstrzymali oddechy. Czy kobieta uderzyła się i rozcięła sobie głowę, gdy toczyła się po schodkach? Jeśli tak, to mają… poważny problem.
Harry i Ginny uklękli obok ciała Hermiony, by lepiej przyjrzeć się ranie. Ron uniósł jej burzę włosów i wtedy to ujrzeli. Na szyi kobiety wygrawerowany był krwawy napis w skórze: Wasz czas już się kończy.
Napis natychmiast zniknął, pozostawiając po sobie jedynie czerwoną plamę.
Harry poczuł mdłości, bo przypomniał sobie kary u Umbridge i jej magiczne pióro, które wyrzynało mu napis na nadgarstku. Dotknął tamtego miejsca, gdzie wciąż posiadał niewyraźne blizny, który układały się w napis: Nie będę opowiadać kłamstw.
Ginny chyba wiedziała, o czym myśli, bo złapała go za rękę i wysłała mu pokrzepiający uścisk dłoni.
Ron wzniósł oczy do góry:
-W porządku, Laylo.- w jego głosie brzmiała desperacja.- Ale weź mnie, nie ją. Tylko nie ją.
Harry z trudem przełknął, pozbywając się guli w gardle.
-Mnie też.
Ginny niespodziewanie nabrała powietrza i wyrzuciła:
-Tak, mnie też. Może nie jestem tak potężną czarodziejką, jak Hermiona, ale mogę ci się przydać.
Harry usłyszał w swojej głosie perlisty śmiech i był niemal pewien, że Ron i Ginny także to usłyszeli. Oczy Rona zabłysły od łez, a Ginny zakryła usta dłonią. Hermiona wciąż ani drgnęła. Wiedział, że to, co powiedziała Ginny, choć piękne, nie miało znaczenia. Layla pragnęła właśnie ich trójki. Jego żona mogła być co najwyżej deserem.
Wtedy Hermiona nabrała gwałtownie powietrza, odetchnęła, i porządnie odkaszlnęła.
Cała trójka zawołała jej imię, oddychając z ulgą.
Kobieta zmarszczyła brwi.
-Co… się stało?- rozejrzała się.- O nie… SPÓŹNIŁAM SIĘ NA KONFERENCJĘ, TAK!?
Panika w jej oczach była tak autentyczna, że Harry roześmiał się mimowolnie, z poczuciem ulgi na sercu. Ginny oddychała głęboko, jakby przechodziła osobistą terapię szokową, a Ron oparł się o ścianę, jakby to on miał teraz zemdleć.
 Hermiona uniosła się i pacnęła Harry’ego w rękę.
-TO NIE JEST ŚMIESZNE! Och, Kingsley się wścieknie…
Ah, ta Hermiona.
I wtedy Harry zauważył plamę krwi na białych kafelkach, tam, gdzie jeszcze przed chwilą leżała głowa Hermiony i jakby zakrztusił się tym śmiechem. Umilkł gwałtownie.
-Chwila… dlaczego jesteśmy w łazience?- kobieta rozejrzała się z roztargnieniem.
                                                                                    ~*~
Rose była w lesie. I skądś wiedziała, że to Zakazany Las.
Chwila… Co ona robiła o tej porze w Zakazanym Lesie? Nazwa mówiła sama za siebie- był ZAKAZANY.
Niebo było czarne jak atrament, a spomiędzy złowieszczo pochylonych drzew nie widziała ani jednej gwiazdy. Wszystko w tym lesie było groźne i zdawało się ją obserwować. Obserwować, gdy biegła, potykając się o własne nogi.
Biegła tak szybko, że miała ochotę zwymiotować. Jednak wiedziała, że nie może się zatrzymać. Była tu w jakimś ważnym celu. Nie do końca wiedziała jakim, ale było to naprawdę istotne. Najwyraźniej kwestia życia i śmierci. Włożyła więc cały swój nadnaturalny wysiłek w to, by przebierać nogami.
Spojrzała w dół. Potykała się o wystające niczym pułapki korzenie. Miała na sobie szatę Hogwartu, która była porozrywana na strzępy. Tak samo jak rajstopy, których praktycznie już nie było. Jej nogi było poranione, a na spódniczce odznaczyły się ciemne plamki krwi. Buty, całe w błocie, tylko utrudniały jej bieg, jednak nie chciała ich zdejmować, bo wiedziała, że dodatkowo porani sobie stopy.
Rude loki wpadały jej na twarz, gdy z trudem łapała powietrze. Poczuła, że coś piecze ją na policzku. Przyłożyła tam palce, na których natychmiast pojawiła się krew. Pod opuszkami poczuła szramę, która ciągnęła się przez cały policzek. Jednak to nie było teraz ważne.
Musiała biec.
Za sobą słyszała krzyki wywoływanych zaklęć i trzaski, czasem jakieś zielone światło zaklęcia śmiertelnego docierało do niej spomiędzy drzew.
Wybiegła na niewielką polanę i wiedziała. Wiedziała, że to będzie tutaj.
I wtedy to ujrzała. Postać, leżącą w trawie. Cała umazana we krwi i niewątpliwie była już trupem. Rose była o tym przekonana- nawet nie wiedziała do końca, skąd ta pewność. Coś złapało ją za serce- nie widziała twarzy tej osoby, nie wiedziała nawet, czy to chłopak, czy dziewczyna. Ale za to coś jej mówiło, że znała tę osobą i lubiła. Poczuła żal, a nawet przelotną rozpacz- osoba ta musiała być dla niej w pewny sposób ważna, a teraz leżała na środku polany, skąpana we własnej krwi.
Rose zapragnęła dowidzieć się, kto to. Porzuciła misję i ruszyła w stronę ciała. I wtedy za jej plecami rozległ się rozdzierający krzyk i coś uderzyło ją w głowę.


Rose obudziła się gwałtownie, chwytając z trudem powietrze. Rozejrzała się w panice. Wciąż była w dormitorium Gryffindoru. Ten sen… A raczej wizja…
Szybko poderwała się z łóżka i wybiegła z pokoju, wciąż będąc w szoku. Niczym w amoku wybiegła na korytarz, śledzona podejrzliwym spojrzeniem Grubej Damy. Nie dbała o to. Biegła, jakby znów znalazła się w Zakazanym Lesie. Wszystko zdawało się rozmazywać- odzyskała świadomość w toalecie.
Toalecie, która była nieczynna od lat.
Dlaczego przybiegła akurat tutaj? Nie wiedziała. Przynajmniej nikt jej nie usłyszy. Zatrzasnęła drzwi i wbiegła do kabiny, gdzie zwymiotowała. Ten bieg w Zakazanym Lesie kompletnie ją wykończył.
Podeszła do jednej z umywalek. Wiedziała, że to tutaj kryje się przejście do Komnaty Tajemnic. To tutaj jej rodzice oraz Harry Potter ważyli potajemnie eliksir wielosokowy. W innych okolicznościach pewnie poczułaby fascynację; ale nie dzisiaj. Przemyła twarz i oparła dłonie na umywalce, po czym spojrzała sobie w oczy. Zobaczyła w nich jakąś… dzikość, nieokrzesanie. Włosy miała roztrzepane na wszystkie strony. Wciąż dyszała, próbując choć trochę uspokoić oddech.
Nagle wybuchła płaczem.
Co miała oznaczać ta wizja? Wiedziała, że to nie był zwykły sen. I te ciało… Uczucie, które ją zdominowało, gdy je zobaczyła. Żal, ogromny żal i poczucie straty za kimś, kogo jeszcze dobrze nie znała, ale… chciała poznać. To jedyne, co potrafiła wykrzesać. Dlaczego nie mogła zobaczyć twarzy tego umarlaka? A może… myliła się? Może ten ktoś wcale nie umarł?
Kogo ona oszukiwała? Wokół ciała rozlane było morze krwi. Musiało stać się coś okrutnego. Na to wspomnienie znów poczuła mdłości i załkała.
Za sobą usłyszała dziewczęcy głosik:
-Ojojoj… Co się dzieje?
W lustrze zobaczyła, że za nią w powietrzu unosi się duch. Duch dziewczyny w szacie Hogwartu i brzydkich okularach. Nawet się nie przeraziła. Oczywiście, dobrze wiedziała, kto to; Jęcząca Marta.
W głosie Marty pobrzmiewała ekscytacja:
-No… Co tutaj robisz?
Ich spojrzenia spotkały się w lustrze.
-Nie twoja sprawa, Marto. Daj mi spokój.
-Jasne. Nie moja sprawa.- Marta pociągnęła nosem.- Przecież nie żyję, więc i tak mi wszystko jedno, jak się ze mną obchodzą żywi. JESTEM MARTWA, WIĘC NIE NADAJĘ SIĘ DO POMOCY! NIE MAM UCZUĆ!
Marta załkała żałośnie i spłynęła w dół toalety. Rose nie czuła wyrzutów sumienia; nie w tych okolicznościach.

Płacz Jęczącej Marty niósł się po rurach i mieszał się z łkaniem Rosie.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay

sobota, 4 marca 2017

157. Niesprawiedliwość.

Przepraszam, przepraszam. Znów tylko jedna perspektywa i na dodatek strasznie krótka. Myślę jednak, że rozumiecie- myślałam, że ten weekend będę miała w miarę wolny, jednak się myliłam. Przysięgam, PRZYSIĘGAM, postaram się to nadrobić.
Jeśli znajdziecie tutaj błędy, nie przejmujcie się. Poprawię je nad ranem. Dzisiaj nawet nie sprawdzam, czy jakieś są.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Harry westchnął przeciągle, patrząc przez okno swojego gabinetu na zatłoczoną ulicę. Mugole poruszali się po szarych chodnikach, jakby bardzo się gdzieś śpieszyli. Nawet z takiej odległości Harry wyczuł ich przygnębienie i nienawiść do całego świata. Na ich twarzach malowały się miny prawdziwych męczenników. Czarodziej żachnął się w duchu. Wiedział, że to egoistyczne, jednak nie potrafił się wyzbyć myśli, że nie wiedzą oni nic o prawdziwych problemach. Byli tak słodko nieświadomi tego, co się dzieje na ich własnym świecie. Walka zaklęcia niewybaczalnymi czarodziejów wyjętych spod prawa? To tylko zwykli pijacy, których poniosły emocje po kolejnym piwie. Jedno sprawne machnięcie różdżką i żaden świadek nic nie pamięta.
Poczuł narastającą w nim złość, tak jak kiedyś, gdy po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak świat jest niesprawiedliwy. Całe jego życie opiera się na fundamencie niesprawiedliwości. Nie miał okazji poznać swoich rodziców. Musiał wychowywać się w domu, w którym nim gardzono. Gdy wreszcie odnalazł swoją szansę w szkole magii- okazało się, że jest ścigany przez największego czarnoksiężnika na świecie. Musiał brać udział w Turnieju Trójmagicznym- nigdy się o to nie prosił, choć niektórzy pragnęli tego najbardziej na świecie. To on musiał pokonać Voldemorta i ocalić cały świat- czarodziejów i tych zapracowanych mugoli. A na koniec okazało się, że przez poprzednie 16 lat nosił w sobie duszę kogoś, kogo nienawidził całym sercem.
A teraz, gdy w końcu wydawało się, że jest lepiej- coś znowu się stało. A raczej KTOŚ sprawił, że nawet zwykłe zaklęcia przywoływania sprawiało mu spory problem. Błahe machnięcie różdżką wypompowywało z niego całą magię i musiał czekać zdecydowanie zbyt długo, by móc użyć chociażby najłatwiejszego zaklęcia. Był zupełnie bezbronny. Wiedział, że gdyby ktoś z jakichś powodów spróbował go zaatakować- padł by od razu jak długi. Starał się to ukrywać i w oczach innych pracowników wyglądać tak samo pogodnie, pewnie siebie i nieco roztrzepanie, jak zwykle.
Czuł nawet ból w stawach. To nie było tak, że ulatniała się z niego magia.
Z niego ulatniało się całe życie.
Miał wrażenie, że przybyło mu kilka zmarszczek na twarzy, a może i nawet siwych włosów. Jak miał się wyswobodzić z objęć tej demonicy? Powoli wysysała z niego życie. Mężczyzna nawet zasłonił lustro w swoim gabinecie, by nie musieć na siebie patrzeć. Był taki słaby.
Zebrał pozostałe siły i wstał z krzesła. Wyczerpał najwyraźniej już tego dnia całe swoje zasoby energii, bo sprawiło mu to ogromny ból w nogach. Podtrzymał się biurka, by nie upaść, czując się kompletnie zażenowanym. Przesunął ręką po biurku, zwalając filiżankę z kawą. Przeklął i wyprostował się, odganiając ból. Zacisnął zęby, poprawił włosy i wyciągnął przed siebie dłoń z różdżką. Nadzieja umiera ostatnia. Wypowiedział zaklęcie, jednak nic się nie stało.
Jasne, to super, że wskrzesili Gwardię Dumbledore’a. Harry poczuł się znów jak ten zbuntowany 15, którym z resztą wciąż chyba dalej był. Jednak najgorsze było to, że nie wiedzieli, jak podejść problem z demonem. Nawet w takiej grupie, byli bezradni. Hermiona wciąż główkowała, jednak ona także traciła siły. Ginny starała się jej pomóc, jednak w pojedynkę nie była w stanie nic zrobić. Pozostali członkowie GD także pomagali, jednak złapanie demonicy było niczym chwytanie ulatującego wiatru w dłonie.
Odetchnął głęboko i wyszedł na korytarz, gdzie od razu spotkał Rona i Hermionę. Trzymali się pod ramiona, czego raczej często nie robili, więc Harry uznał to za dziwnie. Oczywiście, byli małżeństwem i okazywali sobie czułość, jednak Ron zawsze się śmiał, że tylko starzy ludzie chodzą ze sobą pod rękę, podtrzymując się nawzajem.
Obaj wyglądali na chorych, jednak Hermiona była jeszcze bledsza niż zwykle, jej oczy podkrążone, a i tak już rozczochrane włosy wyglądały jak kłąb siana.
-Hermiono? Wszystko dobrze?- odezwał się Harry, patrząc jednak na Rona.
-Tak. Po prostu jestem zmęczona.- doparła słabo Hermiona, rzucając na niego wzrokiem tylko przelotnie.
Wszyscy ruszali na wielkie spotkanie, które miało podsumować ostatnie pół roku pracy Ministerstwa Magii. Harry nienawidził tej sztucznej radości i zazdrosnych min pracowników, którzy nie mogli znieść sukcesów swoich współpracowników.
Już na miejscu, Harry rozglądał się za Ginny, jednak nie znalazł jej rudej czupryny wśród innych czarodziejów. Przemowę rozpoczął Kingsley, minister magii, jednak głos oddał Hermionie, która z wiadomych przyczyn została poproszona o przygotowanie mowy- była w tym po prostu dobra.
Teraz jednak niepewnie weszła na podwyższenie. Ręce jej się trzęsły, a Harry pragnął krzyknąć, by ktoś to przerwał. Była taka zmęczona i wymizerowana. Czy nikt inny tego nie zauważał? Gdzieś w tłumie zgubił Rona.
Odezwała się jednak dziwnie silnym tonem:
-Zebraliśmy się tu…Z-zebraliśmy się…
Widać, że sprawiało jej to wyraźny ból- jednak po chwili zawahania znów się odezwała, jakby nic się nie stało, tak samo stanowczym i dającym wiele do zrozumienia tonem, co zawsze. Cała Hermiona. Nigdy nie odpuści swoich obowiązków.
-Zebraliśmy się tu, by zgodnie z tradycją podsumować ostatnie pół roku. Pół roku rzetelnej pracy i owocnych plonów. Miło mi jest powiedzieć, że Ministerstwo wciąż rośnie w siłę, a nasze statystyki pną się w górę. Nie zmienia to jednak faktu, że jeszcze wiele pracy przed nami. Możemy stać się jeszcze potężniejsi, jednak należy też pamiętać, gdzie leży granica. Na dzień dzisiejszy możemy być jednak dumni z naszych ostatnich poczynań. Oddaję głos z powrotem w ręce ministra.
Mowa ta wywarła wrażenie na pracownikach- chociażby dlatego, że wygłaszana była przez Hermionę Weasley- nie zmieniało to jednak faktu, że Harry wiedział, iż nie było o cała przemowa, lecz tylko jej skrócona, uboga wersja. Harry widział te przemowę. Była piekielnie długa, na 3 stopy pergaminu, jak i nie więcej.

Zanim Hermiona zdołała zejść z podwyższenia, zachwiała się, mdlejąc w jednej chwili.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Zapraszam na mojego drugiego bloga [ZAKOŃCZONY]: dalsze-losy-nieszczesliwych-kochankow.blogspot.com
Oraz na aska: ask.fm/SmallMockingjay